Tusk podobno kiedyś łaził po kominach. Ja też pracowałem na różnych wysokościach. Ale to jedno zapowiadało się na najgorsze. A poszło całkiem gładko.
Paru moich czytelników prosiło mnie o podzielenie się z nimi opowieściami o morzu. Konkretnie, o człowieku na morzu. Tytuł jest parafrazą fantastycznie zabawnej książki Gordona Richarda „Pan doktor na morzu”. Pokazuje ona dobitne, że życie na morzu nie jest wcale nudne. Oczywiście, już się skończyły czasy, gdy długie podróże były przeplatane równie długimi postojami w portach. a wszystkim jest przecież wiadomo, że w każdym porcie na marynarza czeka dziewczyna. To już odeszło w przeszłość. Dzisiaj zdarza się często, że przez cały kontrakt nawet raz się nie wychodzi na ląd. Więc tutaj będzie raczej o tym, co się dzieje na statku. A dzieją się czasami dziwne sprawy.
Opowiem dzisiaj o jednej.
Maszynownia nowoczesnego statku jest wielka jak stodoła, ba, często jak dwie stodoły. Wysoki na 20 metrów hangar wypełniony wszelaka maszynerią, z dumnym silnikiem głównym pośrodku, a czasami nawet z dwoma nieco mniejszymi. Zresztą popatrzcie sobie.
Silnik główny, wielka maszyna, obecnie najczęściej 7 cylindrowa, jest jak spory jednorodzinny domek i dostęp do niej jest dookoła z trzech pokładów.
To, co najważniejsze jest na samej górze – głowice cylindrowe, pompy paliwowe, zawory wydechowe, turbiny i mnóstwo innego szajsu. I to trzeba bez przerwy obsługiwać. Roboty przy tym jest conajmniej dla 6 ludzi, na 10 godzin dziennie, w piątek i świątek. A od czasu do czasu, tak gdzieś raz na dwa tygodnie, trzeba wykonać jakąś poważniejszą robotę. To całe cholerstwo waży dużo. Wszystko z wysokiej jakości stali wszędzie, grube bardzo. Taka głowica cylindra waży ze 3 tony i chłopaki, choćby się popłakali, to nie są w stanie czegokolwiek ruszyć. Na dodatek paskudztwo jest poprzykręcane 10 centymetrowymi śrubami za pomocą hydraulicznych siłowników.
Do tego potrzebny jest dźwig. I w każdej maszynowni taki dźwig jest. Są różne rozwiązania: – jedne mają suwnicę wzdłuż osi statku i drugą od burty do burty, inne mają tylko jedną suwnicę pośrodku – wielką zębatą szynę i silne obrotowe ramię. Oczywiście, wszystkie te dźwigi jeżdżą pod samym sufitem i napędzane są silnikami elektrycznymi. Nie ma rozwiązań hydraulicznych. Steruje się to to zespołem przycisków na długim grubym kablu. My się tutaj zajmiemy tym drugim rozwiązaniem, czyli z obrotowym ramieniem.
Chłopaki, podczas postoju na kotwicy blisko Aberdeen, przygotowywali się do poważnej roboty wymiany tłoka w jednym z cylindrów. Mnóstwo roboty dla dźwigu. I gdy tak ruszyli tym dźwigiem z miejsca jego normalnego postoju, to dojechali nim dokładnie na sam środek maszynowni i pstryk – dźwig stanął. I ani wte, ani wewte. Stoi paskudztwo pośrodku, z dołu do niego jakieś 15 metrów z boków też jakieś 10 metrów, a z przodu i tyłu to nawet po 20 metrów. I jak by już nic nie mogło być gorzej, ten model wozi ze sobą, tam pod sufitem całą elektrykę i całą automatykę. Żeby go uruchomić, jak się w końcu okazało, trzeba tam pod sufit do niego dotrzeć. No i zaczęło się. A robota czeka i czas goni.
Najpierw jak wytrawni kowboje próbowaliśmy go ściągnąć linami. Gdzie tam! Nie ma mowy. Tam w motorach wszystkie hamulce trzymają jak cholera. Gruba lina, połączona z hydraulicznym blokiem spowodowała tylko wygięcie się grubego, jak noga filaru. Nie ma rady – jakoś tam trzeba wleźć pod ten sufit na samym środku maszynowni.
Czas na burzę mózgów. Więc siedliśmy w koło, kapitan, starszy mechanik, chief oficer, pierwszy mechanik i, jak się teraz modnie mówi, moja skromna osoba. Najważniejszą sprawę, kto będzie odpowiedzialny za naprawę i kto to zrobi ustalili szybciutko – oczywiście ja. Po pierwsze, jako Polak, potrafię zrobić wszystko. Po drugie tam jest prąd, a wiadomo, że prądu boją się wszyscy oprócz mnie. Ja się też boję, ale co ja im będę tłumaczył. Gdy to już uzgodniono i wszyscy (oprócz mnie oczywiście) odetchnęli z ulgą, zdecydowano, że pora na kawę, a wiadomo na całym świecie, że Skandynawowie bez kawy poprawnie myśleć nie mogą. Więc jak już popijaliśmy tą kawę, każdy w swoim specjalnym kubku (mój ma około litra), ja jak należy, z cukrem i mleczkiem, oni czarną i gorzką, co najwyżej od czasu do czasu podgryzając kostkę cukru, rozpoczęła się część techniczna posiedzenia.
Te paskudne dzięcioły (tak się nazywa oficerów pokładowych, pogardliwie oczywiście) – kapitan i chief z pokładu, w swych ukierunkowanych na burtowy alpinizm mózgach, wymyślili, że wciągnie się mnie na górę na linach. Jak to sobie wyobraziłem. – ja, sto kilo żywej wagi, najstarszy na statku, emeryt niemalże, przyczepiony za kark do lin, a mali Filipińczycy mozolnie wciągający mnie do góry: – uuup – ej – uuup – ej, i ja tam wiszę coraz wyżej i coraz wyżej, a pode mną ostre kanty silnika głównego, to tylko pisnąłem – mamusiu i włosy mi się podniosły na potylicy. NIE !!! ryknąłem, no Chance ! Wywarłem odpowiednie wrażenie i pojęli głupotę swojego pomysłu. Potem jeszcze okazało się, że żadnego rusztowania nie da się zbudować, bo trzeba by wykonać most nad silnikiem, a nic takiego nie mamy. Jeszcze parę beznadziejnych pomysłów i nagle błyski porozumienia w oczach kapitana i starszego mechanika. Skandynawowie zawsze znajdą rozwiązanie. A było ono takie – ty sobie sam wymyśl jak się tam dostać. I już. Proste, prawda?
Następne parę godzin zajęła ocena ryzyka. To nie jest tylko takie sobie rozmyślanie. To obligatoryjna, sformalizowana procedura, bez której nie można przystąpić do roboty, a gdyby coś się stało, a tej analizy nie było, to towarzystwa ubezpieczeniowe pokazałyby środkowy palec. A moja małżonka, podówczas już wdowa, oprócz moich zimnych zwłok, nie dostałaby ani grosza, Więc siedzimy i oceniamy to ryzyko. Co rozwiązanie, to kiepsko wychodzi. Główna sprawa w takiej analizie to dywagacje typu what, if…, czyli: co będzie, jeżeli… i rozpatrywanie kolejnych scenariuszy. Wieczór już nastał, kolacja zjedzona, a tu nic. Trzeba się z tym przespać.
Olśnienie przyszło gdzieś tak o 4 nad ranem. To bezsporny fakt, że mózg najdoskonalej pracuje nad problemami w czasie snu. Jest rozwiązanie. Obudziłem wszystkich już o 6-tej i przedstawiłem im moją propozycję. Szybko zrobiona analiza ryzyka pokazała, że nareszcie jesteśmy w zielonej strefie – to da się zrobić. Wszyscy do roboty – i to już.
Na czym polegało me genialne rozwiązanie? Na prostocie oczywiście. Jeżeli dźwig może sobie jeździć po szynie pod sufitem, to, dlaczego nie ja? Panowie mechanicy, proszę mi tutaj natychmiast zrobić bezpieczne jarzmo obejmujące szynę i poruszające się na kółkach, do tego na łańcuchach podczepić mi siodełko, dokładnie takie same, jak na karuzeli w wesołym miasteczku. Ja sobie spokojnie usiądę, zapnę się dodatkowo zabezpieczeniem z karabińczykiem, a panowie Filipińczycy, zamiast ciężko mnie podciągać do góry, leciutko, jednym palcem przeciągną mnie na miejsce i ustabilizują. A ja zacznę naprawiać dźwig.
Zrobili to ruchome krzesełko w dwie godziny. Uzgodniliśmy znaki i komunikacje. Ubrałem się w uprząż, zapakowałem narzędzia i dalej w podniebną podróż. Oprócz oficera wachtowego na mostku, w maszynowni zgromadziła się cała załoga. Wszyscy z fotograficznymi aparatami w garściach. Kamma (tak mnie nazywali dla prostoty, bo jak się pytali o nazwisko, to ja filmowo odpowiadałem Brzęczyszczykiewicz ze Szczebrzeszyna) odbędzie podniebny lot!
I tyle. Cała praca zajęła mi nie więcej niż 20 minut. Szczęśliwie dociągnęli mnie do dźwigu, szybko naprawiłem usterkę, odholowano mnie bezpiecznie, wysiadłem i odetchnąłem. Nigdy raczej nie miałem lęku przestrzeni. Śmiało wchodzę na czubki masztów. Jednakże tutaj, pod sufitem i z całą tą maszynerią daleko pod nogami pewien dreszczyk odczuwałem.
Co innego czołganie się w zenzach, koferdamach i innych czarnych dziurach. tego naprawdę nie lubię. Ale to już temat na inną opowieść.