Bez kategorii
Like

Pakt fiskalny – będą problemy – wyd. II rozszerzone

24/02/2012
354 Wyświetlenia
0 Komentarze
44 minut czytania
no-cover

Pakt fiskalny jest jak akt rozpaczy tonącego, który chwyta się brzytwy i wiadomo: nie dość, że utnie mu palce, to i tak się utopi.

0


      Problem polega na tym, że politycy europejscy nie są zdolni do przeprowadzenia zmian strukturalnych, które trwale zlikwidowałyby przyczyny kryzysu, tkwią w błędnych stereotypach.

Po to, by zrozumieć istotę problemu, trzeba sięgnąć do elementarnych podstaw makroekonomii. Czytelnicy wybaczą zatem tę szczyptę dydaktyki.
W każdej gospodarce procesy ekonomiczne prowadzą do cyrkulacji strumieni pieniędzy będących skutkiem osiągania dochodów i realizacji wydatków przez państwo, relacji gospodarczych z zagranicą oraz oszczędzania i inwestowania podmiotów prywatnych. Te strumienie z reguły nie są zrównoważone, co daje się przedstawić w formie trzech bilansów makroekonomicznych, ujętych w następującym równaniu:
                                    (G – T) = (S – I) – ( X – Z)
gdzie: G – wydatki rządowe. T – dochody podatkowe; S – oszczędności; I – inwestycje; X – eksport; Z – import.
Mamy tu zatem następującą zależność: deficyt budżetu państwa (wydatki minus dochody budżetowe) jest równy różnicy między nadwyżką oszczędności (niezainwestowane oszczędności) a nadwyżką rachunku bieżącego (w uproszczeniu eksport minus import dóbr i usług). Jest to tak zwana tożsamość trzech bilansów makroekonomicznych gospodarki – to podstawa makroekonomii. Te trzy bilanse nigdy nie są wszystkie w równowadze, ale sumarycznie wzajemnie się kompensują. Żywa gospodarka pod wpływem różnych czynników prowadzi do różnego stopnia nierównowagi poszczególnych segmentów tego równania, a łącznie wzajemnie się balansują.
Gdyby w relacjach handlowych z zagranicą miała miejsce równowaga (X = Z), to mielibyśmy:
                                                      (G – T) = (S – I)
co by oznaczało, że państwo poprzez swój deficyt ściąga do gospodarki tę nadwyżkę oszczędności, która nie została wykorzystana na inwestycje. Tak trzeba rozumieć skutek wprowadzenia przez państwo papierów skarbowych na rynek finansowy. Błędne jest często powtarzane przez laików twierdzenie, że deficyt budżetowy „wypiera inwestycje”. To po prostu bzdura, nic nie wypiera; w każdym razie, w normalnych warunkach nie musi wypierać. Nie wypiera inwestycji z prostego powodu: bo obligacje skarbowe są niżej oprocentowane niż kredyty, zatem inwestorzy, na przykład banki, w obligacje inwestują tylko tę nadwyżkę, której nie udało im się ulokować w kredytach. Ale oczywiście, jeśli państwo zaoferuje specjalnie atrakcyjne oprocentowanie swych obligacji, to wielu inwestorów zamiast lokować w inwestycje przemysłowe, wykupi obligacje skarbowe. Takie nieracjonalne państwa się zdarzają. I co do naszych obligacji skarbowych jest opinia, że są oprocentowane bardzo korzystnie, za wysoko, bo skoro „idą jak ciepłe bułeczki”…
Warto zdawać sobie sprawę z tego, że w normalnych gospodarkach rynkowych oszczędności są wyższe od inwestycji, bo ludzie otrzymujący godziwe wynagrodzenia oszczędzają, a przedsiębiorcy są raczej ostrożni z inwestowaniem na kredyt, czyli z lewarowaniem swych przedsięwzięć inwestycyjnych. Zatem zwykle S > I, co oznacza, że saldo (S – I) jest z reguły dodatnie. Są oczywiście wyjątki, na przykład gospodarka amerykańska, gdzie oszczędności są stosunkowo niskie. Wtedy I > S, a to oznacza, że źródłem finansowania inwestycji muszą być środki zewnętrzne, czyli inwestycje zagraniczne.
Trudniej zrozumieć relację między deficytem budżetowym, a wynikiem wymiany zagranicznej. Jeśli bowiem inwestycje równałyby się oszczędnościom, to znaczy S = I, to wtedy deficyt budżetowy musiałby być równy deficytowi handlowemu  (Z > X) kraju:
                                              (G – T) = – ( X – Z)   ,
Tę relację budują dwa zjawiska. Z jednej strony państwo mając wyższe wydatki w stosunku do swych dochodów, generuje dodatkowy popyt, który może być zaspokojony tylko przez dodatkowy import – stąd niezbędny jest deficyt handlowy. Ale z drugiej strony ten deficyt handlowy musi być jakoś sfinansowany, potrzebne są walory zagraniczne, by kupić produkty zagraniczne – źródłem ich są inwestycje zagraniczne w papiery skarbowe: inwestorzy zagraniczni finansujący deficyt danego kraju dostarczają gospodarce dodatkowych walut, dzięki którym import może być wyższy od eksportu.
A co, jeśli dany kraj ma nadwyżkę handlową, czyli (X – Z) > 0? Wtedy relacja (G – T) musi być ujemna, czyli kraj musi mieć nadwyżkę budżetową. To oznacza, że w tej gospodarce produkuje się więcej niż zdolni są kupić obywatele kraju, ta nadwyżka produktów w stosunku do realnej siły nabywczej obywateli jest sprzedawana za granicą – i stąd nadwyżka eksportowa.
A dlaczego obywatele takiego nadwyżkowego w wymianie zagranicznej kraju nie są w stanie zakupić produkowanych dóbr? To skutek obniżonej siły nabywczej, efekt niskich, będących w stagnacji, nienadążających za wzrostem wydajności pracy, płac. Tak jest na przykład w Niemczech i Chinach, które mają wysokie nadwyżki handlowe. Ale siła nabywcza może być też obniżona przez podatki wyższe od wydatków budżetowych państwa, wtedy państwo nie oddaje gospodarce tego, co wzięło od obywateli – i tak mamy nadwyżkę budżetową.
Wszystko się zatem trzyma logicznie kupy. W realnych gospodarkach procesy gospodarcze są sumarycznie równoważone przez trzy bilanse. Na przykład w gospodarce niemieckiej w 2010 r., licząc w % PKB, miała miejsce nadwyżka handlowa (X – Z) = 4,8; nadwyżka oszczędności nad inwestycjami (S – I) = 9,8 i deficyt budżetowy (G – T) = 5,0.
Z kolei w gospodarce greckiej było: (X – Z) = -10, czyli deficyt handlowy; niewielki niedobór oszczędności w stosunku do inwestycji: (S – I) = -0,7 i rzeczywiście spory deficyt budżetowy (G – T) = 9,3.
I teraz zobaczmy: politycy europejscy uchwalili sobie pakt fiskalny, który postuluje ideał liberałów: równowagę budżetową. Wszyscy mają być zdyscyplinowani, deficyt ma być co najwyżej 0,5, a najlepiej równowagę. Przypuśćmy zatem, że Niemcy, którzy jaki widzieliśmy, mają spory jednak deficyt budżetowy, przy tej nadwyżce handlowej 4,8 mieliby osiągnąć równowagę budżetową. Wtedy (S – I) musiało by być też równe 4,8, czyli ludzie musieliby zmniejszyć swą nadwyżkę oszczędności z 9,8 do 4,8. To by oznaczało, że państwo byłoby słabiej finansowane, za to ludzie indywidualnie musieliby wydawać więcej. No ale, jakie byłyby skutki dla sfery publicznej? Po to, zatem by zachować jakość funkcjonowania sektora publicznego, trzeba by ściągnąć część nadwyżki oszczędności przez zwiększenie podatków, a to jest trudna decyzja polityczna.
Albo z drugiej strony, utrzymując nadwyżkę oszczędności 9,8 musieliby zwiększyć nadwyżkę handlową z 4,8 do 9,8. Wzrost nadwyżki handlowej nie jest prosty, musiałby być skutkiem zmniejszenia siły nabywczej konsumentów krajowych, a na to ludzie by się nie zgodzili.
Oczywiście możliwe są różne stany pośrednie, ale to bynajmniej nie jest takie proste, zwiększenie oszczędności to kolejne zaciskanie pasa, po prostu zmniejszenie konsumpcji, a zwiększenie nadwyżki handlowej to też zmniejszenie ogólnego poziomu siły nabywczej społeczeństwa i ekspansja przemysłu za granicę.
Z kolei Grecja musiałaby albo zmniejszyć deficyt handlowy z -10 do -0,7, albo zwiększyć nadwyżkę inwestycji nad oszczędnościami z -0,7 do -10; oczywiście tu też możliwe są stany pośrednie. Zmniejszenie deficytu handlowego byłoby łatwiejsze, gdyby mieli własną walutę, po prostu nastąpiłoby obniżenie wartości (deprecjacja, dewaluacja) drachmy. A jeśli są w strefie euro, to jest to możliwe tylko przez obniżenie płac (zwiększenie konkurencyjności cenowej swej oferty eksportowej), albo zwiększenie wydajności i ekspansję dziedzin eksportowych – ale to wymaga czasu.
Z drugiej strony, zwiększenie inwestycji w stosunku do oszczędności to potrzeba przyciągnięcia inwestorów zagranicznych – oni też potrzebują zachęty, na przykład niskich podatków i taniej siły roboczej. Ale generalnie, nikomu nie uśmiecha się obniżanie płac – i byłoby to szkodliwe dla popytu krajowego, rujnowałoby gospodarkę i powodowało zmniejszenie dochodów podatkowych państwa, czyli nie tylko powodowałoby osłabienie koniunktury, kryzys w sferze realnej, ale też działałoby w kierunku wzrostu deficytu budżetowego. Takie negatywne skutki już zresztą widać, gdy pod presją zagranicznych ignorantów (pardon, polityków i inwestorów) wymuszono na Grecji tzw. posunięcia dyscyplinujące i oszczędnościowe.
Takie zmiany, które doprowadziłyby do zrównoważenia budżetów, czyli tej części  naszego równania (G – T), nie są zatem proste. Dla Niemców zwiększenie oszczędności i obniżanie wydatków państwa, czyli zmniejszanie i tak sporego deficytu budżetowego dla forsowania ekspansji gospodarczej bynajmniej się nie uśmiecha. Z kolei Grecy nie chcą zgodzić się na obniżanie płac i – słusznie – na niszczenie zdolności państwa do realizacji jego funkcji.
Generalnie zrozumienie związku tych trzech bilansów prowadzi do ważnego wniosku: jeśli kraj ma nadwyżkę handlową, to równoważąc inwestycje z oszczędnościami osiągnie nadwyżkę budżetową. Natomiast jeśli ma deficyt handlowy, to równowaga na rynku finansowym sektora prywatnego, musi oznaczać deficyt budżetu państwa.
Ale kluczowe znaczenie ma zrozumienie tego, że w ogóle, a zwłaszcza w sytuacji kryzysu, kraje muszą dzielić się na eksporterów i importerów, ten podział wynika z różnic strukturalnych między gospodarkami. Nie może być tak, że wszystkie kraje będą eksporterami, jak Niemcy, domaganie się, by wszyscy brali przykład z Niemiec jest nieporozumieniem, niekompetencją – niezrozumieniem podstaw ekonomii, bo to po prostu nie jest w obecnych warunkach i na wiele lat możliwe.
Oczywiście, ci politycy radzący w Brukseli to tak ogólnie mówiąc mądrzy ludzie, to w końcu wyselekcjonowana elita, a nie przypadkowa zbieranina ignorantów. Ale w historii jest wiele przykładów na to, że ogólnie mądrzy ludzie zbiorowo, gdy nie ma nad nimi kierującego mądrego autorytetu, który miałby dobre rozeznanie sytuacji, podejmują niemądre i krótkowzroczne decyzje. Przypomina mi się sarkazm, z jakim wiele lat temu noblista Milton Friedman w swej książce, która mnie kiedyś zachwycała, teraz podchodzę do nie z dystansem – Capitalism and Freedom, napisał, jak to mądrzy ludzie, wybitni na owe czasy akademiccy ekonomiści, tak właściwie – autorytety ekonomiczne, w końcu lat 20-tych XX wieku zgodnie utwierdzali rządzącego Ameryką prezydenta Herberta Clarka Hoovera, że w sytuacji dramatycznie stygnącej gospodarki, rosnącego bezrobocia i spadających cen nic nie należy robić, bo naturalne mechanizmy rynkowe doprowadzą do odwrócenia tendencji i gospodarka ożywi się. Wierzyli w dogmaty ekonomii klasycznej – i nie mieli racji, bo tendencje się pogłębiły zamiast odwrócić i nastąpił Wielki Kryzys, którego skutki ogarnęły cały świat. Dopiero pragmatyczny Franklin Delano Roosevelt działaniami typowo, jak się potem mówiło, keynesowskimi (choć bezpośrednio – wbrew temu, co niektórzy sądzą – przez Keynesa nie inspirowanymi) doprowadził do stopniowego wydobycia Ameryki z kryzysu, czemu sprzyjały działania wymuszone przez II Wojnę Światową. Friedman wyjaśniał kryzys i wyjście z niego teorią monetarną (spadek podaży pieniądza w wyniku błędnych decyzji w polityce pieniężnej i stąd kryzys, a potem zwiększenie tej podaży w wyniku polityki Roosevelta i dzięki temu wychodzenie z kryzysu), ale niewątpliwie znaczenie miały też działania na rzecz zwiększenia popytu poprzez inwestycje i wydatki rządowe. Przecież w końcu: kreacja pieniądza służy finansowaniu jakichś wydatków, w efekcie tworzeniu dochodów, czyli nie jest to nic innego jak generowanie popytu.
Tu warto dodać, że wbrew temu, co twierdzą różni laicy, z zaciekłością zwalczający „wszystko, co pachnie keynesizmem”, bezsensownie przypinający mu łatkę socjalizmu i oskarżający o wszelkie zło ekonomiczne (było nawet czterech takich „muszkieterów” walczących z Keynesem: Hultberg, Hoppe, Rothbard i Salerno – ten ostatni jest najbardziej znany, ale poza buńczucznym opluwaniem Keynesa niczego nie dokonał – którzy wydali książeczkę „Jak zrujnować gospodarkę, czyli Keynes wiecznie żywy” – dając świadectwo swej daleko idącej niekompetencji), warto zatem dodać, że istotą teorii Keynesa jest nawet nie tyle postulat kreowania popytu, co nadanie priorytetu inwestycjom przed oszczędnościami przez udowodnienie, że inwestycje bynajmniej nie muszą równać się oszczędnościom, jak głosiła ekonomia klasyczna.
To, że popyt jest niezbędny dla koniunktury gospodarczej, to od dawna jest dla ekonomistów oczywiste, ale istotą problemu jest spadek ogólnego popytu, jaki ma miejsce wtedy, gdy oszczędności nie „przekuwają się” automatycznie w inwestycje kreując popyt inwestycyjny i w efekcie popyt na dobra konsumpcyjne pracowników przedsiębiorstw produkujących dobra inwestycyjne – co miał zapewniać klasyczny mechanizm ekonomiczny –nie działa zatem tzw. prawo Say’a – uczony ten, zaliczany do tzw. ekonomistów klasycznych sądził błędnie i w sumie dość naiwnie, że „każda podaż wytworzy dla siebie popyt” czyli to co ludzie, jako zbiorowość, wytworzą jako producenci dóbr, zostanie przez nich wykupione na cele konsumpcyjne lub inwestycyjne, a proporcje wyreguluje mechanizm rynkowy. Ten pogląd był błędny, bo w sytuacji kryzysu ludzie mogą powstrzymywać się od zakupów, kierowani dość racjonalnym skądinąd przeświadczeniem, ze jak jest kryzys, to trzeba oszczędzać na czarną godzinę. I gdy przedsiębiorcy, widząc słabnący popyt, nie inwestują, to całe to klasyczne rozumowanie „bierze w łeb”. Keynes zalecił zatem kreowanie w takiej sytuacji popytu przez państwo, najlepiej inwestycyjnego, który wytwarza konkretne wartości i zarazem stanowi kontrreakcję wobec słabnącego popytu.
Tego bezspornie logicznego toku rozumowania nikt nie obalił (nawiasem mówiąc do podobnych wniosków niezależnie od Keynesa doszedł wybitny polski ekonomista Michał Kalecki). Ale jest też prawdą, że sposób realizacji tego postulatu i inne związane z tym kwestie wynikające z funkcjonowania systemu finansowego i mechanizmów pieniężnych, relacji z zagranicą oraz struktury produkcji i popytu powodują, że inspirowane przez teorię Keynesa narzędzia polityki gospodarczej mogą być nieskuteczne.
A przede wszystkim, nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że mają one charakter głównie lekarstwa antykryzysowego, w mniejszym stopniu działają jako mechanizm pobudzający wzrost i rozwój gospodarczy.
Istotnym aspektem teorii tego wybitnego brytyjskiego ekonomisty jest nacisk na znaczenie sfery realnej gospodarki i postulat podporządkowania finansów tej właśnie sferze realnej – gdy tymczasem fatum współczesności stanowi dominacja finansów, prowadząca do absurdalnego przedkładania tego, co powinno gospodarkę obsługiwać, ponad to, co stanowi  jej rdzeń, czyli sferę wytwarzania dóbr  realnych. I to jest problem, z którym ci, jak powiedziałem skądinąd inteligentni ludzie nie potrafią sobie poradzić – i w efekcie zaduszą gospodarkę grecką i inne gospodarki, bo z obszaru ich postrzegania zniknęły podstawowe zależności ekonomiczne i świadomość tego, że trzeba nadać prymat zależnościom realnym.
Niemiecki ekonomista i analityk Max Otte w swej znakomitej książce „Kiedy nadchodzi kryzys”, w której dał znakomitą diagnozę przyczyn kryzysu strefy euro, trafnie stwierdza pod adresem przyszłości Europy: 
„Obecnie stajemy się gospodarczą wagą lekką. Europa nie posiada przemysłu komputerowego, nie ma godnego uwagi przemysłu masowej elektroniki, prawie w ogóle nie produkuje tekstyliów i zabawek i w wielu innych branżach zostaje coraz bardziej w tyle…”
Tu mowa o Europie, ale to samo można powiedzieć o innych krajach, w tym także Grecji. Rzecz bowiem w tym, że tak ukształtowano struktury, że choć Europa zaczyna odstawać, to w jej ramach pewne kraje są bardziej, bynajmniej nie ze swej winy, zepchnięte w tył na pozycje strukturalnych importerów – i absurdalnie ma się do nich pretensje. I po prostu bez racjonalnej polityki przemysłowej w ramach Europy problemu się nie rozwiąże.
Tak więc, przecież, jeśli Grecja jest strukturalnie importerem, ma zatem deficyt handlowy z zagranicą, bo na skutek kryzysu spadły obroty i dochody jej przemysłu turystycznego (zmniejszyły się zatem także wpływy podatkowe, co zwiększyło deficyt budżetowy i zmusiło państwo do sięgania po większe pożyczki), to gdyby pozostała przy własnej walucie, wtedy deficyt handlowy wpłynąłby na obniżenie kursu drachmy i w efekcie poprawiłby wynik handlowy, a z drugiej strony wpływy z eksportu by wzrosły w wymiarze waluty krajowej i to doprowadziłoby do złagodzenia deficytu budżetowego, sprzyjałoby nawet równowadze.
To wskazuje nam, że rezygnacja ze własnych walut i wymuszenie na Europie wspólnej waluty w sytuacji, gdy kraje muszą dzielić się na strukturalnych eksporterów i importerów, prowadzi do nieusuwalnych napięć. Krótkowzroczność polityków unijnych stworzyła zatem chorego człowieka: EUROPĘ. To nie jest tak, jak się mówi, że Grecja jest chorym człowiekiem Europy, to cała Europa jest chorym organizmem, bo jej konstruktorzy przedłożyli cele polityczne nad racjonalizm ekonomiczny.
Jedynym wyjściem jest długofalowa polityka przemysłowa prowadząca do wyrównania relacji handlowych między krajami. Poważnym błędem jest natomiast wymuszanie równowagi budżetowej, a wręcz kompromitacją – forsowanie oszczędności, bo to tylko zadusi gospodarki. Jeśli słyszę, że pan Mario Draghi, prezes EBC, twierdzi, że nie ma wyjścia, trzeba zaciskać pasa i forsować oszczędności poprzez cięcia wydatków budżetowych, to mam poważne wątpliwości, kto go kształcił i jak to się stało, że ten pan będąc tak niekompetentnym, objął tak ważne stanowisko.
Oczywiście taką polityką zaduszą europejskie gospodarki. I już są tego symptomy. Oto, jak czytamy w The Economist (to ten artykuł był dla mnie bezpośrednią inspiracją do napisania tego tekstu), że oszczędności okazują się jednak niekorzystne, bo zamiast doprowadzić do zmniejszenia wartości CDS-ów (instrumentów określających koszt zabezpieczenia przed niewypłacalnością pożyczkobiorców, w tym przypadku krajów – emitentów obligacji), powodują jednak ich wzrost, zatem inwestorzy nie są uszczęśliwieni, forsowaniem dyscypliny budżetowej, bo dostrzegają, że cięcia deficytów nie wpływają korzystnie na wzrost gospodarczy – to aż się prosi zapytać: – A dlaczegóż panowie tak późno to dostrzegacie? Gdzie byliście, gdy politycy brukselscy forsowali cięcia wydatków budżetowych i niszczenie zdolności państw do realizacji ich funkcji? Dlaczegoście z takim uporem nie chcieli zaakceptować oczywistej dla kompetentnych ekonomistów tezy, że po pierwsze, państwo, żeby właściwie realizowało swe funkcje, musi być na właściwym poziomie sfinansowane, a po drugie,państwo powinno finansować swe wydatki z dwóch źródeł: podatków i pożyczek ściągających nadwyżkę oszczędności, a jest oczywiste, że w warunkach kryzysu gospodarczego racjonalny stan równowagi między tymi dwoma źródłami finansowania państwa przesuwa się ku wzrostowi części kredytowej – zatem w kryzysie deficyty budżetowe muszą i powinny rosnąć – oczywiście w rozsądnych granicach, ale te granice są płynne, zależne od stanu gospodarki.
Wiedza ekonomiczna jest trudna, zależności oczywiście bardziej skomplikowane niż tu pokazane, ale od podstawowych relacji nie da się uciec. Gdy zatem widzę pakowanie Europy w naiwne, po prostu błędne forsowanie jednego strychulca równowagi budżetowej, bo jakoby oszczędności i zaciskanie pasa ma doprowadzić do stabilizacji i „uspokojenia rynków”, to ręce opadają.
Trzeba sobie jasno i z całą mocą powiedzieć, że nie ma wzrostu gospodarczego z obniżania wydatków i oszczędzania kosztem zwykłych ludzi. Nie ma wzrostu, gdy oszczędzanie nie dość, że jest wymuszane kosztem zaspokojenia podstawowych potrzeb zwykłych ludzi i kosztem podstawowych publicznych funkcji państwa, to zamiast przekuwać się w realne inwestycje tworzące nowe miejsca pracy w przemyśle i usługach, jest pakowaniem pieniędzy w bańki spekulacyjne nadymające dochody graczy na rynkach finansowych.
Nie możemy się zgodzić na to, że stawiana jest przed nami „jedna alternatywa” (jak powiedział pewien polityk – błędnie, bo alternatywa musi się składać z co najmniej dwóch elementów): bycia konkurencyjnym poprzez redukowanie naszych płac, czyli poziomu życia i obniżanie jakości naszego państwa – finansowanego przecież z podatków, których źródłem są nasze dochody. To jest droga donikąd, nie zagwarantuje nam godnego miejsca w Europie.
Przyszłość strefy euro to zatem wielka niewiadoma. Polska powinna bardzo ostrożnie i z wielką dbałością o własne interesy przyglądać się tym bardzo wątpliwym pomysłom unijnych polityków. A w każdym razie: nie wychodzić przed szereg forsujących koncepcje, które są skazane na przegraną.
Otte pyta, gdzie podziały się podstawowe produkujące realne dobra gałęzie europejskiego przemysłu. Jeśli wyrugowano je z Grecji, to nie można mieć pretensji do Greków, lecz podjąć inicjatywę autentycznej pomocy dla budowanie przemysłu, który uczyniłby z tego kraju partnera bardziej uprzemysłowionej Europy północnej. Bo rozwój gospodarczy polega na tym, że tworzy się miejsca pracy, na których ludzie produkują różne dobra, zarabiają i wydają pieniądze, utrzymując przy tym partnerski zakres wymiany z otoczeniem, czyli zagranicą.
Ale i te same pytania nas czekają. Nasz sukces gospodarczy jest iluzją, bo gospodarka jest tak naprawdę bardzo słaba, niewiele możemy zaoferować Europie, też jesteśmy strukturalnymi importerami. Podczas gdy Otte pyta o gałęzie przemysłu europejskiego, musimy zadać sobie pytania, co sami możemy zaoferować, gdzie są nasze podstawowe przemysły – bo wiele z nich zniknęło: w Warszawie i jej okolicach tak właściwie to nie ostał się żaden większy zakład przemysłowy.
I na koniec jeszcze odnotuję, że nadzwyczaj trafnie opisał i zdiagnozował problemy strefy euro p. Andrzej Halesiak w artykule w Rzeczpospolitej z 21.02 (str. B11) – to jeden z najlepszych tekstów na temat problemów strefy euro, jakie udało mi się ostatnio przeczytać, bardzo jest zgodny z moją analizą:
„…eu­ro sty­mu­lo­wa­ło sil­ne pro­ce­sy spe­cja­li­za­cji; bar­dziej zdy­scy­pli­no­wa­na i kon­tro­lu­ją­ca kosz­ty oraz in­no­wa­cyj­na Pół­noc prze­ję­ła funk­cje pro­duk­cyj­ne, pod­czas gdy Po­łu­dnie sta­ło się ob­sza­rem kon­cen­tra­cji na usłu­gach. Do­szło do roz­wo­ju wy­mia­ny han­dlo­wej. Co wię­cej, oba pro­ce­sy – prze­pły­wów ka­pi­ta­ło­wych i han­dlo­wych – wza­jem­nie się wspie­ra­ły. Po­zba­wio­ne w co­raz więk­szym stop­niu prze­my­słu Po­łu­dnie by­ło co­raz bar­dziej ska­za­ne na im­port to­wa­rów z Pół­no­cy. Rów­no­cze­śnie, by fi­nan­so­wać ro­sną­cy de­fi­cyt ra­chun­ku ob­ro­tów bie­żą­cych, mu­sia­ło przy­cią­gać co­raz wię­cej za­gra­nicz­ne­go ka­pi­ta­łu.”
„…za­po­mnia­no, że choć jed­no­li­ty ob­szar wa­lu­to­wy sty­mu­lu­je po­pra­wę do­bro­by­tu ja­ko ca­ło­ści, to sam z sie­bie nie za­pew­nia, że ta po­pra­wa na­stę­pu­je rów­no­mier­nie we wszyst­kich kra­jach. Wręcz prze­ciw­nie – ogól­ne­mu wzro­sto­wi po­zio­mu bo­gac­twa mo­że to­wa­rzy­szyć szyb­ki jej wzrost w jed­nych re­gio­nach przy rów­no­cze­snym spad­ku w in­nych.
Ta­ka sy­tu­acja wy­stę­pu­je szcze­gól­nie sil­nie, je­śli do jed­no­li­te­go ob­sza­ru wcho­dzą istot­nie róż­nią­ce się go­spo­dar­ki. Z tych też wzglę­dów nie­zbęd­ny jest me­cha­nizm do­ko­nu­ją­cy wtór­nej re­dy­stry­bu­cji tych ko­rzy­ści. Ta­ki me­cha­nizm sta­no­wi wspól­ny bu­dżet (fe­de­ra­lizm), na któ­ry kra­je stre­fy się jed­nak nie zde­cy­do­wa­ły.”
I dalej:
„Bro­niąc idei in­te­gra­cji wa­lu­to­wej w przy­ję­tym kształ­cie, Niem­cy i Fran­cja sta­ra­ją się na­rzu­cić wi­zję, że obec­na sy­tu­acja to nie ty­le pro­blem stre­fy, ile je­dy­nie kil­ku nie­od­po­wie­dzial­nych kra­jów. Ta­ka wi­zja jest nie­uczci­wa, a wy­ni­ka z bra­ku men­tal­nej doj­rza­ło­ści do te­go, aby ro­zu­mieć, że stre­fa eu­ro to je­den or­ga­nizm go­spo­dar­czy, a nie tyl­ko zbiór okre­ślo­nych go­spo­da­rek.”
I oczywiście, całkowicie się zgadzam:
„Je­śli po­li­ty­cy i spo­łe­czeń­stwa stre­fy nie doj­rza­li do fe­de­ra­li­zmu, to je­dy­nym roz­sąd­nym wyj­ściem jest zmia­na kształ­tu stre­fy. Ob­szar wspól­nej wa­lu­ty po­wi­nien zo­stać ogra­ni­czo­ny do kra­jów Pół­no­cy. W sen­sie go­spo­dar­czym są one du­żo bar­dziej zbli­żo­ne do sie­bie, tak więc efek­ty sty­mu­lo­wa­ne przez jed­no­li­tą wa­lu­tę nie bę­dą na ty­le sil­ne, by ro­dzić istot­ną po­trze­bę fe­de­ra­li­zmu.
To praw­da, że bio­rąc pod uwa­gę licz­ne, po­wsta­łe przez ostat­nich kil­ka­na­ście lat za­leż­no­ści, pro­ces zmia­ny kształ­tu stre­fy nie był­by ła­twy. Jest on jed­nak moż­li­wy pod wa­run­kiem, że zo­sta­nie opar­ty na prze­ko­na­niu, że błę­dy po­peł­nio­ne zo­sta­ły po obu stro­nach – Pół­no­cy i Po­łu­dnia – i że w związ­ku z tym kosz­ty zmia­ny kształ­tu stre­fy po­win­ny być po­dzie­lo­ne.”
Autor celnie oddaje istotę problemu, jakby czytał w moich myślach – dodam, że moi koledzy profesorowie bardzo pozytywnie się o jego artykule wyrażali.
0

Jerzy

35 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758