Fragmenty słynnej książki- rozmów z oficerami bezpieki opowiadających o własnych doświadczeniach. Obraz wszechwładnej kontroli w kontekście ciężkich powojennych czasów. Interesujące i pouczające nawet i dziś.
Fragment głośnej książki "Pajęczyna. Syndrom bezpieki"
– jednego z najlepszych zapisów reporterskich o Służbie Bezpieczeństwa. Część rozpowszechniona w internecie
…
Przy Departamencie I istniała zupełnie szczególna służba. Nazywaliśmy ją grupą likwidacyjną. Byli to w wyjątkowo konspiracyjny sposób szkoleni ludzie, wykonujący zadania specjalne. Przeważnie likwidowali niewygodnych świadków, agentów, co do których mieliśmy pewność, że poszli na współpracę z obcym wywiadem, wreszcie zwykłych szpiegów, których dla dobra interesów PRL należało zlikwidować. Nikt poza kierownictwem resortu nie wiedział, ilu członków liczy grupa likwidacyjna. Nie wiadomo było, kto do niej należy. Mógł to być każdy z nas, pracujący na swoim, przydzielonym odcinku, a tylko w razie konieczności oddelegowany do wykonania rozkazu likwidacyjnego.
O grupie nie mówiło się głośno. Jak ktoś powiedział za głośno – wylatywał z pracy. Grupa likwidacyjna była tematem tabu. W Ministerstwie nie było nic bardziej tajnego. Chociaż była jeszcze jedna super tajna komórka: grupa likwidacyjna dla członków grupy likwidacyjnej. Jak w mafii: zabiłeś, znaczy wiesz zbyt dużo. Do dziś nie wyjaśniono wielu zagadkowych śmierci pracowników Departamentu I.
SB zawsze było na usługach pewnej kliki w partii. Za moich czasów służyło grupie Moczara. Mnie to odpowiadało, bo on nie był ani z Żydami, ani z Sowietami. Jako człowieka zawsze jednakowo traktowałem Żyda, Niemca, Francuza czy Rosjanina. Ale w polityce zawsze będę przeciwko Żydom, bo oni chcą rządzić każdym narodem. Tego nie można głośno powiedzieć, bo zaraz krzykną: antysemita.
Gdybym się urodził w innych czasach, albo w innej rodzinie, pewnie byłbym dobrym naukowcem, matematykiem. A może polonistą. Może pisałbym książki. Byłem jednakowo uzdolniony do przedmiotów humanistycznych i ścisłych. Moja inteligencja stała się moim przekleństwem. Była zbyt surowa, nieociosana, żeby zajść wyżej, ale wystarczała do tego, żeby sobie radzić w życiu. Byłem za mądry żeby zostać na wsi, orać ziemię i biedować jak ojciec, a za głupi na wejście w ten inny, lepszy świat otwartą furtką. Gdyby nie SB, pewnie do dziś gniłbym w Łapach, albo gdzieś w tamtych okolicach. A ja chciałem żyć.
Kilka razy musiałem walczyć, żeby się utrzymać na pewnym poziomie. Nie w sensie materialnym. Na pieniądzach nigdy mi bardzo nie zależało. Musiałem walczyć, aby nie dać się strącić w dołek, poniżej tego, co już osiągnąłem. Taka wspinaczka jak po kruchej drabinie. Szczebel się zarwie i spadasz. Albo jak ktoś ją kopnie i drabina się chwieje, a ty razem z nią.
Imponowało mi, że dla rodziny stałem się autorytetem, że mnie pytają o zdanie. Czułem się wyróżniony, z drugiej strony coraz bardziej oddalałem się od rodziny. Widziałem jak ojciec się gnie pod naporem urzędniczych nakazów i kościelnych przykazań. W końcu zrezygnował, zasklepił się. Tak jakoś się zmniejszył, skurczył. Nie mógł mi imponować, wzbudzał raczej litość. Cala ta moja kariera była na zasadzie: ja wam pokażę. Chciałem pokazać, że stać mnie na to, by być kimś ważnym. Mogłem załatwić wszystko. Nie mogłem chcieć więcej.
Przejmowałem literatów i balem się wielkości zadania. Miałem się zmierzyć z ludźmi, których nazwiska znalem z lektur szkolnych, a twarze z telewizji. Miałem z nimi rozmawiać, rozpracowywać, pozyskiwać. Obawiałem się, że ta rola mnie przerasta. Literaturę poznawałem od tyłu: kto z kim, kiedy, gdzie, dlaczego. Odruch czytania wyrobiłem sobie później. To jest zasługą pracy w SB, że teraz sięgam po gazetę, książkę. W SB dojrzałem intelektualnie i politycznie. Do swoich zadań podchodziłem jak do krzyżówek, które miałem rozwiązać.
Po zabójstwie księdza Popiełuszki przystąpiłem do spowiedzi. Wyznałem, że chcę zabić jakiegoś esbeka. Śmierć za śmierć. Ksiądz mnie zapytał: synu, czy ty nie potrzebujesz pomocy psychiatrycznej?
To nie przypadek, że w SB i wśród kleru jest najwięcej osób pochodzenia chłopskiego. Po prostu były dwie szybkie drogi, żeby się wydostać z tego chłopskiego dołka: przez SB i stan kapłański. Dla mnie nie ma różnicy między tą pierwszą a drugą służbą. Służy się tylko innemu Bogu.
(…)
W pierwszych tygodniach w służbie zapoznawali mnie z pracą. Opiekun, ten co mnie zwerbował, dał mi do czytania teczkę ogólną. To była teczka założona na moje nazwisko. Nie wiem kiedy, ale prawdopodobnie dawno, bo papier był już trochę podniszczony.
Teczka zawierała materiały, które nie mieściły się merytorycznie w teczce personalnej, ani w teczkach spraw. Czytam, czytani i włosy mi dęba stają. Kurwa – myślę sobie – to oni wszystko o mnie wiedzą. Wiedzieli co robiłem na uczelni, z kim się spotykałem, co się działo po zajęciach. Domyśliłem się, że mają agentów na wydziale.
– No co, wiesz kto na ciebie donosił? – zapytał opiekun. Podał nazwisko kolegi, którego nigdy bym nie podejrzewał. Po latach spotkałem go w tramwaju. Wiedział, że jestem oficerem SB.
– Wiesz? – powiedział. – Ja utrzymywałem kontakt z SB na uczelni. Ale jak mi kazali kogoś zlikwidować – odmówiłem. Od tamtej pory nie układa mi się w życiu, chodzi za mną jakieś fatum. Czasem myślę, że to oni przykładają do tego rękę.
Nie miałem do niego żalu, że wtedy kapował. Ktoś to przecież musiał robić.
(…)
To była wielka maszyna, perpetuum mobile. Samo kiedyś ruszyło. Później już się nakręcało od środka. Jak ktoś w tym nie siedział, to nie zdaje sobie sprawy z ogromu tej instytucji. Mnie się wydawało, że poza SB niczego wokół nie ma. Większość społeczeństwa to byli ludzie przez nas zatrudnieni, albo z różnych powodów nam przychylni. Najczęściej z powodów materialnych. Szedłem ulicą i się przyglądałem. Każda z osób, na które patrzyłem, mogła być agentem. Czułem się dobrze, bo wiedziałem, że idę wśród swoich. Ideałem było stuprocentowe nasycenie agenturą. Teoretycznie można sobie wyobrazić sytuację, w której wszyscy pracują dla SB. Donoszą na siebie nie wiedząc o tym. My jeszcze tego ideału nie osiągnęliśmy, ale byliśmy na najlepszej drodze. Teraz ci, co przedtem byli nasi, najgłośniej krzyczą, żeby ujawnić listy tajnych współpracowników. Oni dobrze wiedzą, że takich list nie ma i nigdy nie było, a kompromitujące ich materiały już dawno zostały zniszczone.
– – – – – – – – – –
źródło:
Pajęczyna – cz. 1, Barbara Stanisławczyk, Dariusz Wilczak, za: niniwa2.cba.pl/pajeczyna_bezpieka_1.htm
Pajęczyna – cz. 1, Barbara Stanisławczyk, Dariusz Wilczak, za: niniwa2.cba.pl/pajeczyna_bezpieka_2.htm