Oto przemilczane przemówienie „Sztuka, prawda, polityka” brytyjskiego dramaturga Harolda Pintera po otrzymaniu literackiej Nagrody Nobla, Sztokholm 7.12. 2005. Chory już wtedy na raka i zmarły w 2008 Pinter był Żydem o polskich korzeniach.
W 1958 napisałem taką rzecz: "W sztuce nie ma wyrazistej różnicy między tym, co rzeczywiste i nierzeczywiste, między prawdą i fałszem. Nic nie musi być koniecznie prawdziwe albo fałszywe, może być jednym i drugim". Myślę, że to ciągle ma sens, oddaje sposób odkrywania rzeczywistości przez sztukę. Jako autor ciągle się pod tym podpisuję, ale jako obywatel nie mogę. Jako obywatel powinienem zapytać: co jest prawdą, a co fałszem? Prawda w teatrze pozostaje na zawsze nieuchwytna. Całej prawdy nigdy nie znajdziecie, ale jej poszukiwanie ma w sobie coś bezwarunkowego. Tego właśnie poszukiwania domaga się wysiłek twórczy. To poszukiwanie to najważniejsze zadanie. (…)
Język w sztuce pozostaje więc dziedziną bardzo ambiwalentną, jak trampolina na ruchomych piaskach, zamarznięte wody przypływu pod stopami autora, lód, który w każdej chwili może się załamać. Ale, jak mówiłem, poszukiwanie prawdy jest najważniejsze. Opóźnianie czy odkładanie tego nie wchodzi w grę. Trzeba się z tym zmierzyć od razu, natychmiast. (…) Język polityki, używany przez polityków, nigdy nie zapuszcza się w te rejony. Wyraźnie widać, że większość polityków nie interesuje się prawdą tylko władzą i jej utrzymaniem. Według nich, najważniejsze w dzierżeniu władzy jest trzymanie ludzi w niewiedzy, by żyli w ignorancji prawdy, łącznie z prawdą własnego życia. Otacza nas szeroka materia kłamstw, nią się żywimy.
Każdy wie, że inwazja na Irak była usprawiedliwiana jego skrajnie
niebezpiecznym arsenałem broni masowego rażenia, gotowym do odpalenia w 45 minut, co spowodowałoby nieopisaną masakrę. Zapewniano nas, że to prawda. To nie była prawda. Mówiono nam, że Irak miał związki z Al Kaidą, był więc częściowo odpowiedzialny za zamachy 11 września 2001 w Nowym Jorku. Zapewniano nas, że to prawda. To nie była prawda. Mówiono nam, że Irak zagraża bezpieczeństwu świata. Zapewniano nas, że to prawda. To była nieprawda. Prawda jest całkiem inna. Jest związana ze sposobem, w jaki Stany Zjednoczone pojmują swoją rolę w świecie i jak ją wcielają. Jednak zanim do tego wrócę, chciałbym poruszyć problem polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych po drugiej wojnie światowej. Choć mamy niewiele czasu, uważam, że powinniśmy poddać ten okres surowej ocenie. Wszyscy wiedzą, co się działo w Związku Radzieckim i w całej Europie Wschodniej po wojnie: systematyczna brutalność, szerokie obszary okrucieństwa, bezlitosna represja niezależnej myśli. Wszystko to zostało udokumentowane i potwierdzone.
Stwierdzam, że zbrodnie Stanów Zjednoczonych popełnione w tym samym czasie zostały odnotowane tylko powierzchownie, jeszcze słabiej udokumentowane, jeszcze mniej uznane za – po prostu – zbrodnie. Uważam, że należy o tym mówić. Ta prawda ma oczywisty związek z aktualnym stanem świata. Działania Stanów Zjednoczonych na całym świecie, choć w pewnym stopniu ograniczone przez istnienie Związku Radzieckiego, jasno wskazywały, że USA dają sobie wolną rękę, by robić, co im się podoba.
Bezpośrednie inwazje na suwerenne państwa nigdy nie były głównym sposobem działania Ameryki. Generalnie wolała ona to, co nazywała "konfliktami o małym natężeniu". "Konflikt o małym natężeniu" znaczy, że tysiące ludzi umiera, ale wolniej niż gdyby od razu spuścić na nich bombę. To znaczy zarazić serce kraju, wszczepić złośliwy nowotwór i obserwować postępującą gangrenę. Jak tylko ludzie zostaną podporządkowani (czy śmiertelnie pobici, na jedno wychodzi), kiedy tylko przyjaciele, wojskowi i wielkie koncerny, przejmą władzę, przed kamerami ogłasza się, że zwyciężyła demokracja. Oto amerykańska polityka zagraniczna w czasach, o których mówię.
Tragedia Nikaragui jest najbardziej znaczącym przykładem. Przytaczam go, bo przekonująco ilustruje sposób, w jaki Ameryka odgrywa swoją rolę w świecie, wtedy i dzisiaj. Pod koniec lat osiemdziesiątych byłem na spotkaniu w ambasadzie Stanów Zjednoczonych w Londynie. Amerykański Kongres miał wkrótce postanowić czy przyznać więcej pieniędzy dla Contras na kampanię przeciw państwu nikaraguańskiemu. Byłem członkiem delegacji mówiącej w imieniu Nikaragui, na czele poselstwa stał ojciec John Metcalf. Stronę amerykańską reprezentował Raymond Seitz (wówczas prawa ręka ambasadora, potem sam nim został). Ojciec Metcalf powiedział: "Proszę pana, moja parafia znajduje się na północy Nikaragui. Moi parafianie zbudowali szkołę, ośrodek medyczno-opiekuńczy, dom kultury. Żyliśmy w pokoju. Parę miesięcy temu Contras napadli na parafię. Wszystko zniszczyli: szkołę, ośrodek medyczny i dom kultury. Zgwałcili pielęgniarki i nauczycielki, okrutnie zmasakrowali lekarzy. Zachowywali się jak dzicy. Błagam pana, niech pan żąda od władz amerykańskich by przestały popierać tę podłą działalność terrorystyczną." Raymond Seitz miał znakomitą reputację człowieka racjonalnego, odpowiedzialnego i bardzo dobrze poinformowanego. Bardzo poważany w kręgach dyplomatycznych. Wysłuchał, zrobił przerwę i powiedział poważnie: "Ojcze, proszę pozwolić, że coś powiem. W czasie wojny niewinni zawsze cierpią." Zapadła lodowata cisza. Wbiliśmy w niego wzrok, bez reakcji. Niewinni, cóż, zawsze cierpią. W końcu ktoś powiedział: "Ale w tym przypadku ‘niewinni’ byli ofiarami niezwykłego okrucieństwa finansowanego przez wasz rząd, nie po raz pierwszy. Jeśli Kongres da więcej pieniędzy na Contras znowu będą masakry. Wasz rząd odpowiada za zabójstwa i zniszczenia na terytorium suwerennego państwa." Seitz pozostał nieporuszony. "Nie zgadzam się, że fakty, które podajecie, dowodzą waszych wniosków". Kiedy wychodziliśmy z ambasady, jeden z amerykańskich doradców powiedział, że bardzo lubi moje sztuki. Nic nie odpowiedziałem. Przypominam, że prezydent Reagan mówił wtedy "Contras są moralnym odpowiednikiem naszych Ojców-Założycieli."
Stany Zjednoczone przez 40 lat popierały w Nikaragui brutalną dyktaturę Somozy. Nikaraguańczycy, pod przywództwem sandinistów, obalili ten reżim w 1979, na skutek przekonującej rewolucji ludowej. Sandiniści nie byli doskonali. Dość aroganccy, ich filozofia polityczna w wielu punktach wykazywała sprzeczności. Ale byli inteligentni, racjonalni, cywilizowani. Ich celem była budowa stabilnego, godnego i pluralistycznego społeczeństwa. Karę śmierci zniesiono. Uratowano od śmiertelnej nędzy setki tysięcy mieszkańców wsi. 100 000 rodzin dostało prawo do ziemi. Zbudowano dwa tysiące szkół. Dzięki udanym kampaniom udało się sprowadzić analfabetyzm poniżej 15%. Szkoły i opieka medyczna były bezpłatne. Umieralność noworodków spadła o jedną trzecią. Wykorzeniono chorobę Heine-Medina. USA widziały w tym tylko przewrót marksistowsko-leninowski. Nikaragua dawała niebezpieczny przykład. Jeśli jej się pozwoli ustalić podstawowe, gospodarcze i społeczne normy sprawiedliwości, podnieść poziom opieki medycznej i wykształcenia, osiągnąć godność narodową, inne kraje regionu mogłyby zadać sobie podobne pytania i udzielić podobnej odpowiedzi. W Salwadorze istniał wtedy silny, antyrządowy ruch oporu.
Mówiłem przed chwilą o otaczającej nas "materii kłamstw" . Prezydent Reagan nazywał Nikaraguę "bastionem totalitaryzmu". Media, jak i rząd brytyjski, uznały tę opinię za trafną i zasłużoną. Tymczasem w czasie rządów sandinistów nie było żadnych szwadronów śmierci, ani śladu tortur. Żadnego śladu wojskowych gwałtów. W Nikaragui nie zginął ani jeden ksiądz. W rządzie sandinistów zasiadało nawet trzech księży, dwóch jezuitów i jeden misjonarz ze stowarzyszenia Mary Knoll. "Bastiony totalitaryzmu", Salwador i Gwatemala, znajdowały się tuż obok. W 1954 Stany Zjednoczone obaliły demokratycznie wybrany rząd Gwatemali, 200 000 ludzi zginęło pod rządami późniejszych prawicowych dyktatur. W 1989 wojskowy batalion Alcatl szkolony w Fort Benning, Georgia, USA, zabił na Uniwersytecie Środkowoamerykańskim w San Salvador sześciu znanych i szanowanych jezuitów. Arcybiskup Romero, człowiek bezprzykładnej odwagi, został zamordowany podczas odprawiania mszy. Szacuje się, że zginęło wtedy 75 000 ludzi. Dlaczego ich zabito? Zabito ich, bo byli przekonani, że lepsze życie jest możliwe, że da się zbudować. To przekonanie sprawiło, że zostali uznani za komunistów. Nie żyją, ponieważ kontestowali status quo, ten nieskończony horyzont nędzy, chorób, upokorzenia i ucisku, tylko do tego mieli prawo od urodzenia. W końcu Stany Zjednoczone obaliły rząd sandinistów. Zabrało im to wiele lat, musiały dawać silne dowody zdecydowania. Zażarte prześladowania gospodarcze i 30 000 zabitych odebrały odwagę Nikagarui. Kraj znów wynędzniał. Wróciła "gospodarka kasyna". Koniec z darmową szkołą i opieką medyczną. Biznes znów zaczął się kręcić. "Demokracja" zwyciężyła.
Ta "polityka" nie ograniczała się oczywiście do Ameryki Środkowej. Była prowadzona wszędzie na świecie. Permanentnie. Jak gdyby nigdy nic. USA popierały, a w wielu przypadkach wywoływały, wszystkie prawicowe dyktatury, które pojawiły się po drugiej wojnie światowej. Mówię o Indonezji, Grecji, Urugwaju, Brazylii, Paragwaju, Haiti, Turcji, Filipinach, Gwatemali, Salwadorze i oczywiście o Chile. Niewybaczalny horror, który w 1973 urządziły temu krajowi Stany Zjednoczone, nie może zostać nigdy zapomniany. W tych krajach zginęły setki tysięcy ludzi. Czy tak było? Czy należy w każdym wypadku obciążyć politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych? Tak, oczywiście, było tak, ale kto to wie? To się nigdy nie stało. Nic się nigdy nie dzieje. Nawet kiedy się dzieje, to się nie dzieje. Nie ma znaczenia. Nic ciekawego. Zbrodnie popełniane przez Stany Zjednoczone były systematyczne, nieustanne, gwałtowne, bezlitosne, ale niewielu ludzi o tym naprawdę mówiło. Przyznajmy to Ameryce: wszędzie cynicznie manipulowała władzą uchodząc przy tym za siłę działającą w imię powszechnego dobra. Genialny i – żeby nie powiedzieć metafizyczny – wyjątkowo skuteczny przypadek hipnozy.
Wg mnie największy teraz spektakl dają bez wątpienia Stany Zjednoczone. Państwo brutalne, obojętne, pełne pogardy i bezlitosne, ale i bardzo sprytne. Działa samo, niczym komiwojażer, a jego najbardziej chodliwy towar to miłość własna. Sukces gwarantowany. Posłuchajcie jak wszyscy amerykańscy prezydenci wymawiają słowa "naród amerykański", jak w tym zdaniu: "Mówię narodowi amerykańskiemu, że czas modlić się i bronić prawa narodu amerykańskiego. Proszę naród amerykański o wiarę w swego prezydenta w sprawie działań, które podejmie w imieniu narodu amerykańskiego" Sztuczka jest błyskotliwa. Do zabijania myśli używa się języka. Słowa "naród amerykański" dostarczają rozkosznie miękkiej poduszki by nas uspokoić. Nie ma po co myśleć. Wyciągamy się wygodnie na poduszce. Możliwe, że poduszka dusi inteligencję i zmysł krytyczny, ale jest wygodna. To nie dotyczy 40 milionów ludzi żyjących pod progiem biedy, ni dwóch milionów mężczyzn i kobiet zamkniętych w amerykańskich więzieniach.
Stany Zjednoczone nie przejmują się już konfliktami o słabym natężeniu. (…) Po prostu, mają gdzieś ONZ, prawo międzynarodowe i głosy krytyczne, nie wierzą w ich znaczenie ni trafność. Poza tym mają owieczkę, która idzie za nimi na smyczy, patetyczną i podległą Wielką Brytanię. Co się więc stało z naszą wrażliwością moralną? Czy choć mieliśmy ją kiedyś? Co znaczy to określenie? Czy odsyła do rzadko ostatnio używanego – sumienia? Świadomości związanej nie tylko z naszym działaniem, ale i z naszą odpowiedzialnością za działanie innych? Czy to wszystko jest martwe? Spójrzcie na Guantanamo. Setki ludzi więzionych od trzech lat, bez oskarżenia, bez prawnej reprezentacji, bez procesu, teoretycznie bezterminowo. Bezprawna struktura, jawnie sprzeczna z Konwencjami Genewskimi. Ale toleruje się ją, a "społeczność międzynarodowa" ją lekceważy. Ta skandaliczna zbrodnia jest właśnie popełniana przez kraj, który nazywa siebie "liderem wolnego świata". Czy myślimy o lokatorach Guantanamo? Co o tym mówią media? Czasem się budzą, z artykulikiem na szóstej stronie. Ci ludzie zostali umieszczeni na ziemi niczyjej i mogą stamtąd nigdy nie wrócić. Obecnie wielu z nich, w tym obywatele brytyjscy, prowadzi głodówkę, odżywia się ich siłą. Bez środków przeciwbólowych i znieczulających. Po prostu rura, którą wsadza się w nos, aż do gardła. Więźniowie wymiotują krwią. To jest tortura. I co na to szef brytyjskiej dyplomacji? Nic. Co mówi brytyjski premier? Nic. Dlaczego? Ponieważ Stany Zjednoczone powiedziały, że krytyka ich zachowania w Guantanamo stanowi akt wrogości. Albo jesteście z nami, albo przeciw nam. W rezultacie Blair milczy.
Inwazja na Irak to akt bandytyzmu, jawny akt państwowego terroryzmu, świadczący o absolutnej pogardzie dla pojęcia prawa międzynarodowego. Samowolna akcja militarna zbudowana na serii kłamstw i rażącej manipulacji mediami, w końcu milionami ludzi na świecie. Akt, który miał wzmocnić militarną i ekonomiczną kontrolę Ameryki nad Bliskim Wschodem połączony z maskaradą: ponieważ żadne usprawiedliwienia nie dały się w końcu uwiarygodnić, ostatnią szansą kłamstwa było "wyzwolenie". Przerażający pokaz pychy siły militarnej odpowiedzialnej za śmierć i kalectwo tysięcy i tysięcy niewinnych. Przynieśliśmy Irakijczykom tortury, bomby rozpryskowe, zubożony uran, niezliczone masakry, nędzę i zniszczenie i nazwaliśmy to "przynoszeniem wolności i demokracji na Bliski Wschód". Ilu ludzi trzeba zabić, żeby zasłużyć sobie na tytuł masowego mordercy i zbrodniarza wojennego? Sto tysięcy? Chyba wystarczy. Bush i Blair powinni więc stanąć przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości. Ale Bush był sprytny. Nie ratyfikował Trybunału. Zapowiedział, że gdyby jakiś amerykański żołnierz czy, co gorsza, polityk, miał znaleźć się w ławie oskarżonych, to on wyśle wojsko. Jednak Tony Blair ratyfikował Trybunał i może być ścigany. Możemy Trybunałowi podać adres, jeśli jest zainteresowany. Downing Street 10, w Londynie. W tym kontekście śmierć staje się tylko zbędnym dodatkiem. Bush i Blair dbają by o niej zapomnieć. Co najmniej 100 000 Irakijczyków zginęło od amerykańskich bomb i rakiet zanim zaczęło się powstanie. To liczba, którą można zaniedbać. Śmierć tych ludzi nie istnieje. Pustka. Nie zaliczono ich nawet do martwych. "Nie liczymy zwłok" – powiedział generał Tommy Franks.
W pierwszych dniach inwazji brytyjska prasa na pierwszych stronach opublikowała zdjęcie, na którym Blair całuje w policzek irackiego chłopca. "Wdzięczne dziecko" brzmiał podpis. Kilka dni później, na dalszych stronach można było znaleźć historię i zdjęcie czteroletniego chłopca bez ramion. Jego rodzinę zgładziła rakieta, tylko on przeżył. "Kiedy znowu będę miał ręce?" – pytał. Nie było rozgłosu. Tony Blair nie przytulił go, tak jak nie wziąłby w ramiona innego kalekiego dziecka, ni zakrwawionych zwłok. Krew to brud. Może zabrudzić koszulę i krawat podczas szczerej, przekonującej wypowiedzi dla telewizji. 2000 zabitych żołnierzy to kłopot. Do grobów wiezie się ich po ciemku. Pogrzeby dyskretne, w sprawdzonym miejscu. Kaleki gniją w łóżkach, niektórzy na całe życie. Martwi i żywi gniją w różnych rodzajach grobów. Przeczytam fragment z Pabla Nerudy:
A pewnego ranka wszystko się paliło/i pewnego ranka ognie/buchały z ziemi
pożerając istnienia,/i od tego czasu,/i od tego czasu krew./Bandyci z samolotami i z Maurami,/bandyci z pierścieniami i księżnymi,/bandyci z czarnymi mnichami błogosławiącymi/lecieli niebem, żeby zabijać dzieci,/i ulicami krew dzieci
płynęła zwyczajnie, jak krew dzieci. (…) // "Pobyt na ziemi III", 1936, tłum. Jan Zych//
Wyjaśniam, że cytując ten wiersz Nerudy w żaden sposób nie porównuję republikańskiej Hiszpanii do Iraku Saddama Husajna. Cytuję Nerudę, bo nie znam w poezji współczesnej tak wstrząsającego i głębokiego opisu bombardowania cywilów. Powiedziałem przed chwilą, że Stany Zjednoczone grają już w całkiem otwarte karty. Ich oficjalna polityka została określona jako „całkowita dominacja na wszystkich frontach”. To nie moje wyrażenie, to ich. "Full spectrum dominance" to znaczy kontrolować ziemie, morza, powietrze, przestrzeń kosmiczną i ich wszystkie zasoby. USA mają dziś 702 bazy wojskowe w 132 krajach na całym świecie, z poszanowania godnym wyjątkiem Szwecji, oczywiście. Nie wiadomo jak do tego doszły, ale pewne jest, że im się udało. USA mają 8000 głowic nuklearnych, czynnych i gotowych do użycia. 2000 z nich jest w stanie permanentnego alertu, można je odpalić po 15 minutach. USA rozwijają nowe systemy broni nuklearnych, znanych pod nazwą "bunker busters", a Brytyjczycy, zawsze chętni do współpracy, chcą mieć nowy model rakiet atomowych. Zastanawiam się w kogo one mają być wcelowane? W Osamę bin Ladena? W was? We mnie? W Chiny? W Paryż? Kto wie? Wiadomo tylko, że to infantylne szaleństwo – posiadać broń nuklearną i grozić jej użyciem- tkwi w sercu współczesnej, amerykańskiej filozofii politycznej. Musimy pamiętać, że Stany Zjednoczone są ciągle gotowe do wojny, nie dają nadziei na żadne odprężenie. Tysiące, jeśli nie miliony, ludzi w USA odczuwają wściekłość i wstyd z powodu działań swego rządu. Na razie nie stanowią spójnej siły politycznej, na razie. Niestety, w USA rośnie również trwoga, niepewność i strach.
Wiem, że prezydent Bush zatrudnia do pisania swoich przemówień niezwykle kompetentne osoby, ale chętnie je zastąpię. Proponuję mu krótką przemowę, z którą mógłby zwrócić się do narodu, za pośrednictwem telewizji. Wyobrażam go sobie pełnego powagi, włosy starannie uczesane: poważny, ale ujmujący, szczery, prawie zalotny. do tego wymuszony uśmieszek, wręcz miły. "Bóg jest dobry. Bóg jest wielki. Bóg jest dobry. Mój Bóg jest dobry. Bóg ben Ladena jest zły. Jego Bóg to zły Bóg. Bóg Saddama jest zły, chyba, że Saddam nie miał Boga. To był barbarzyńca. My nie jesteśmy barbarzyńcami. Nie ucinamy ludziom głów. Wierzymy w wolność. Bóg też. Ja nie jestem barbarzyńcą. Jestem demokratycznie wybranym przywódcą kraju znanego z wolności. Jesteśmy społeczeństwem pełnym współczucia. Elektrowstrząsy robimy ze współczuciem, śmiertelne zastrzyki ze współczuciem. Jesteśmy wielkim narodem. Ja nie jestem dyktatorem. On tak. Nie jestem barbarzyńcą. On tak. On też. I on. Wszyscy oni. Ja mam autorytet moralny. Widzicie tę pięść? To jest mój autorytet moralny. Zapamiętajcie to sobie."
Życie pisarza to działalność nieskończenie krucha, niemal naga. Nie ma co nad tym płakać, ale to wystawienie na wszystkie wiatry, w tym oczywiście lodowate. Praca samotna, w izolacji. Nie ma gdzie uciec, żadnego schronienia, chyba, że zacząć kłamać. Tylko, że ten kto w ten sposób zapewnia się sobie ochronę, zostaje politykiem. (…) Powinniśmy wszyscy, jako obywatele, mimo olbrzymich przeszkód, z zaciętą i stoicką determinacją, rozsądnie zdefiniować prawdę własnego życia, naszych społeczeństw. To nasz podstawowy obowiązek. To nawet imperatyw. Dopóki taka determinacja nie pojawi się w naszej wizji politycznej, dopóty nie ma żadnej nadziei na odbudowanie tego, co właśnie tracimy – naszej ludzkiej godności.
Źródło: http://www.irak.pl/, 13 grudnia 2005. BJ