Bez kategorii
Like

Opowiadanie – „Wschodnia Bryza” (3)

15/06/2011
430 Wyświetlenia
0 Komentarze
21 minut czytania
no-cover

Opowiadanie „Wschodnia Bryza”, które na Ogólnopolskim Konkursie OKNO zdobyło wyróżnienie.

0


Ciemność pod plandeką ciężarówki była przerażająca. Z dodatkowym kompletnym skrępowaniem rąk i nóg powodowała klaustrofobiczny strach. Albertowi zaczęło się robić duszno, bo pod grupą plandeką było gorąco. Strasznie trzęsło. Słychać było tłukące się pod kołami kamienie. Albert był oszołomiony. Strasznie bolała go głowa w płacie potylicznym. Ktoś go musiał ogłuszyć. Nic nie pamiętał. Wiedział tylko, że płynął frachtowcem i… piraci zaatakowali statek. Próbował walczyć, ale go ogłuszyli. Musieli go porwać dla okupu. Po swojej lewej stronie czuł twardą blachę samochodu, prawdopodobnie od kokpitu. Po prawej stronie siedziała nieprzytomna osoba, prawdopodobnie był to kucharz, bo tylko on na statku był równie „puszysty”. Wreszcie zatrzymano samochód. Słychać było jakieś głosy, trochę nie wyraźnie. Choć po specyficznym sposobie mówienia, dało się wywnioskować, że byli to Hiszpanie, lub inni Latynosi. Głośno nad czymś dyskutowali. Dało się także słyszeć w tle język rosyjski. Głosy co raz bardziej się przybliżały, aż w końcu ktoś odsłonił plandekę. Do środka wpadło trochę świeżego powietrza. Wtedy jeden z siedzących w ciężarówce odezwał się rozpaczliwym głosem.
– Co z nami robicie?! Co tu się dzieje?! Boże! Co to za rakiety! Co tu się dzieje?! – krzyczał w niebogłosy. Wtedy podszedł do niego jeden ze stojących przed ciężarówką, wyciągnął broń i strzelił prosto w głowę. Dzięki temu drastycznemu obrazkowi, Albert zrozumiał, że lepiej udawać nieprzytomnego, że lepiej za dużo nie widzieć. Co chwila tylko otwierał oczy by zorientować się w sytuacji. Mężczyzna, który strzelił do jednego z marynarzy, zaczął wynosić pojedynczo nieprzytomnych. Inni poszli w jego ślady i w szybkim tempie, przyszła kolej na Alberta. Dwóch mężczyzn wzięło go za nogi i ręce wynieśli z ciężarówki. Albert i wtedy nie ustawał w ciągłym spoglądaniu na to co się dzieje. Byli na jakiejś wyspie. W około było pełno budynków, a dalej zarośla zwane makią. Wszystko to widział tylko w migawkach, bo musiał udawać nie przytomnego. Widział jakieś samochody, tłum ludzi ciągle pracujących, rakiety, dużo rakiet. Przenieśli go i całą załogę do jakieś starej szopy. Albert był ostatnim,którego wnieśli. Mógł się teraz spokojnie rozejrzeć. W szopie było równie gorąco, co na słońcu. Jej drewniany dach był bardzo nieszczelny, przez co do środka dostawało się wiele promieni słonecznych. Cała załoga leżała na sianie na ziemi. Wszyscy nieprzytomni. Albert, opierając się o drewniany pal, podtrzymujący dach, próbował usiąść. Wreszcie mu się udało i mógł wygodnie zacząć analizować i przypominać sobie ostatnie wydarzenia. Przychodziło mu to z trudem, bo mimo próby zachowania zimnej krwi to jednak cały czas myślał o swojej rodzinie i o tym co z nim teraz będzie. Jego rozmyślania przerwał silny powiew wiatru – bryza wciąż wiejąca od morza, przedostała się przez gęstwinę makii. Był to rześki i silny powiew, który ocknął leżącego przy wejściu do szopy Igora Martowskiego. Po jego wyrazie twarzy widać było ogromne zdziwienie, które w momencie przerodził się w żywy strach. Próbował krzyknąć, ale gdy tylko otworzył usta, Albert zasyczał znacząco. I powiedział:
– Igor! Musisz udawać, ze jesteś martwy, albo nie przytomny, bo nas zabiją. Słyszysz?
 Wtedy Igor, trochę się uspokoił widząc przyjaciela. Oboje byli bardzo zmęczeni, ale musieli wciąż być czujni. W każdej chwili mógł wejść tu jeden z porywaczy. Słońce było wtedy jeszcze późno poranne, ale w momencie wzbiło się w górę i zrobiło się jeszcze goręcej. Lekki wiatr wiejący ranem ustał całkowicie. Niebo zrobiło się jasno błękitne, niekiedy tylko przerwane białą smugą lub obłokiem.  Co chwila wchodził do szopy jeden z porywaczy i zabierał członków załogi. Brał zwykle po dwóch i odprowadzał na tyle daleko od szopy, by strzałem w głowę nie obudzić reszty. Porywacze chcieli ich po cichu zabić. W końcu jeden z porywaczy zawołał „sprzątającego”, bo rozpoczęła się przerwa. Albert wiedział, że to jedyny moment na ucieczkę. Rozejrzał się po szopie i zauważył, że zniknęło wielu członków załogi, a na ziemi widać krople krwi. Albert nie wiedział dlaczego ich zabijają. Przecież to piraci, oni porywają dla okupu. Dopiero gdy zauważył, że w odległości pięćdziesięciu metrów, od wejścia stoją dwa specjalne stojaki z rakietami, zrozumiał, że to nie są porywacze, a on nie powinien tego widzieć. Reszta załogi, która została jeszcze w szopie prawdopodobnie zginęła z niedotlenienia mózgu. Tylko on i jego kolega, Igor, zostali przy życiu. Albert czuł się zobowiązany do pomszczenia śmierci kolegów, chciał odkryć prawdę.
– Ej! Albert! – powiedział słyszalnym szeptem Igor. – Słuchaj! Podsłuchałem rozmowę tych co nas porwali. Oni mają rakiety dla Iranu! Wszystkich nas zabiją, jak tylko skończą przeładunek.
– Ale skąd te rakiety? I gdzie my , do cholery, jesteśmy?! – odrzekł zirytowany Albert. Nie do końca był w stanie zrozumieć co się tu dzieje.
– Z naszego statku! Ten kapitan, który z nami płynął, działał razem z porywaczami. Musimy się stąd uwolnić. Trzeba coś zrobić z tymi rakietami! – prawie krzyczał Igor, ale szybko się opanował po karcącym spojrzeniu Alberta.
Uwolnić się to była największa potrzeba w tej trudnej sytuacji. Najpierw próbowali po prostu uwolnić się z węzłów na rękach i nogach, ale to nie przynosiło skutku. Igor przypomniał sobie, że w kieszeni ma szwajcarski scyzoryk. Problem jednak leżał w wyciągnięciu go. Po kilku chwilach udało mu się wyjąć go z kieszeni i rozciąć węzeł. Potem rozplątał Line przy nogach i poszedł pomóc koledze. Musieli uważać, bo w każdej chwili mógł wejść tam jeden z porywaczy. Albert podszedł do wejścia szopy i wyjrzał. Teren przed szopą był pusty. Postanowili znaleźć jakieś miejsce do spokojnej rozmowy. Najlepiej po za terenem bazy porywaczy. Skradając się przeszli około 100 metrów i znaleźli się w pobliżu zarośli. Teren nie był ogrodzony. Wyznaczał go tylko swoisty dziki żywopłot z śródziemnomorskich zarośli. Porywacze nie musieli się przejmować ogrodzeniem terenu, bo ich baza znajdowała się na odludziu, z dala od leżący w dole urwiska wiejskich chatek. Albert i Igor wciąż nie wiedzieli gdzie się znajdują. Postanowili szybko przedrzeć się przez zarośli i uciec z pola widzenia wroga. Tak też zrobili. Następnie zeszli ścieżką w dół urwiska i usiedli w cieniu palmy.
– Co teraz zrobimy? Przecież nie możemy tak zostawić tych rakiet i tego wszystkiego. – powiedział pierwszy Albert.
– Trzeba to zgłosić policji. Tylko co to za wyspa? – odpowiedział Igor.
– To jest Madera, drodzy panowie! – odpowiedział jakiś głos za nimi. Oboje zerwali się na równe nogi. Za nimi stał łysy mężczyzna, ubrany w szaro-niebieskie postrzępione spodnie i kwiecista koszulę, w ręku miał trzcinowy słomkowy kapelusz, którego mimo ogromnego upału nie ubierał. – Dziwicie się, że ktoś jeszcze mówi po rosyjsku?
– Kim pan jest? – zapytał Albert, próbując zrobić groźną minę.
– Jestem Jonathan Collins, dziennikarz śledczy. Pracuję dla brytyjskiego The Sunday Times’a. Może panowie mnie znacie, bo kiedyś pracowałem w Moskwie i pisałem artykuły o strukturach mafijnych. A życie tym razem przygnało mnie na Maderę bo dostałem cynk, że tutaj również dzieła moskiewska mafia. – odrzekł mężczyzna, bardzo spokojnym głosem. Albert i Igor trochę się uspokoili, bo starszy łysiejący pan w okularach nie mógł być dla nich zagrożeniem. Postanowili więc mu zaufać i poprosić o pomoc, w sprawie ich porwania i rakiet. Zanim mu wszystko opowiedzieli, zaprosił ich do kawiarni w Funchal na południowym brzegu Madery. Okazało się, że te parę wiejskich domków jakie widzieli, były częścią przedmieść dużego miasta. Dziennikarz zabrał ich swoim samochodem do hotelu, którym nocował. Nie był to jeden z wielkich hoteli z własną plażą, nie miał basenu, ani klimatyzacji. Na górze były pokoje, a na dole budynku mała kawiarnia z osobnym wejściem i stolikami przed witryną. Dziennikarz w samochodzie zaczął im opowiadać o swojej pracy i tym jak trafił na Maderę. Ich bardziej interesowały widoki za oknem i rozmyślanie o tym co się stało. Rozmyślali o swoich rodzinach i pragnęli szybkiego powrotu do domu, ale wiedzieli także, że musza coś zrobić z wiedzą o rakietach. Kiedy dojechali do hotelu było około godziny piątej. Wyszli z samochodu, otwierając jego ciężkie tylne drzwi. Usiedli przy jednym ze stolików i każdy z nich zamówił kawę.
– Więc jak trafiliście na Maderę? – zapytał anglik prawie szpecąc.
– Jesteśmy marynarzami i płynęliśmy statkiem „Arctic Sea” do Algierii z drewnem, gdy zaraz po wpłynięciu na wody Atlantyku piraci wkroczyli na nasz statek i nas wraz z całą załogą porwali. Teraz na górze na której przed chwila byliśmy wyładowują rakiety, które przewoziliśmy, nic o nich nie wiedząc. – powiedział Albert prawie jednym tchem. – Zabili prawie całą załogę, a rakiety chcą przetransportować do Iranu. Z tego co wynika rozmowy podsłuchanej przez mojego kolegę, to ludzie, którzy wysłali rakiety naszym statkiem również go porwali, by statek ominął ruchliwe i kontrolowane wody europejskie.
– Ale… Czy to… Nie wiem co powiedzieć. To trzeba natychmiast zgłosić. – mówił zmieszany Anglik. – Policja portugalska może jeszcze zdąży ich złapać. Szybko!
Po tych słowach Anglik wstał szybko zapłacił za kawę i ruszył do samochodu. Zaraz za nim poszli Igor i Albert. Komisariat policji był kilka przecznic dalej. Był to duży budynek z ozdobnymi filarami przed wejściem. Przed jego wejściem znajdowała się mała fontanna, przy której bawiły się dzieci. Weszli do środka. Panował tam miły chłód, mimo, że nie było tam klimatyzacji. Anglik znał tamtejszy język więc szybko dowiedział się gdzie, zgłosić wezwanie. Kiedy Albert i Igor z pomocą Anglika wszystko policjantowi wytłumaczyli, on potraktował ich i całą tę sprawę jak żart. Śmiał się głośno do momentu w którym zauważył surowe miny swoich rozmówców.
– Przepraszam, panowie, naprawdę? Jeśli tak to naprawdę poważna sprawa. – tu policjant zrobił przerwę czekając na reakcję, jednak się jej nie doczekał. – Musimy jak najszybciej ruszyć. Przygotować patrol! Wyślij trzy samochody na wzgórza na północy Funchal i oddział antyterrorystów. – krzyczą do swoich podwładnych policjant.
Kiedy wszystko było już gotowe wyruszyli. Igor wraz z Albertem i angielskim dziennikarzem pojechali Land Roverem. Pędzili za konwojem. Z taką prędkością w mgnieniu oka byli już na miejscu. Na parkingu niedaleko, obozu wroga, komendant rozdzielił zadania pomiędzy swoje oddziały. Był bardzo zdenerwowany, ciągle gdzieś dzwonił i spoglądał w miejsce, gdzie znajdował się obóz. Kiedy krzyczał robił się czerwony jak burak, a później szybko wracał do siebie. Wreszcie, po długim oczekiwaniu ruszyli. Komendant Angielskiemu dziennikarzowi kazał pilnować Albert i Igora, by nigdzie się nie ruszyli. To był dziwne za strony policjanta. Bo niby skąd wiedział gdzie dokładnie znajdował się przeładunek rakiet? Nad tą kwestią rozmyślał cały czas Albert. Czuł się bardzo nie swojo. Czuł lęk, choć sam nie potrafił go określić. Nie wiedział co się wokół niego dzieje, chodził jak we śnie. Wciąż o coś się potykał i cały czas martwił się o rodzinę, choć wiedział, że jest bezpieczna w Helsinkach. Marzył, żeby to się skończyło, ale jednocześnie musiał spełnić moralny obowiązek w stosunku do kolegów, którzy zmarli na służbie. Akcja policji nie trwała długo, raptem 35 minut, ale dla obydwóch marynarzy trwało to wieczność. Podczas całego czasu oczekiwania nie usłyszeli żadnego strzału, choć wokół było pusto, nie jeździły samochody. Byli przekonani, że coś będzie się działo, ze złapią przemytników. Niestety policjanci wrócili z pustymi rękami, choć dowody na istnienie przemytników były niepodważalne. Na miejscu znaleziono tylko stojaki na rakiety, ale ani śladu ładunku. Wiadomo jednak, że odjechali w stronę portu. Jedynym portem, który nie był kontrolowany, a nadawał się do przewozu ładunków o takiej wielkości, był w odległości około 20 kilometrów od Funchal, w Ponta Do Sol. Jednakże był od dawna nie używany, utworzone z braku eksploatacji mielizny były dodatkowym utrudnieniem. Więc jak chcieli przewieźć rakiety. Jedyną inną możliwością był samolot. Te wszystkie fakty były oczywiście, zarówno Igorowi jak, i Albertowi nie znane, więc zdali się na policjantów. Rozważania znów przerwał telefon komendanta, gdy samochodem wracali na komisariat. W samochodzie komendanta znalazł się także Igor. Albert i Jonathan jechali Land Roverem, zaraz za policyjnym konwojem.  
– Tak słucham! Tak… – z uwagą słuchał komendant osoby po drugiej stronie. – Zrozumiałem. Dziękuję! Słuchajcie, otrzymaliśmy wiadomość, że jakiś duży ładunek jest właśnie wyładowywany na statek w Ponta Do Sol. Jedziemy! Do wszystkich patroli! Wracajcie do bazy bez nas. Nowy trop! – krzyknął z radości komendant. Wyglądał na naprawdę zadowolonego, bo na Maderze raczej rzadko przytrafiają się takie sytuacje. Porachunki mafijne, tajne ładunki i przemyty, to wszystko można było zobaczyć w filmie. Tutaj rozrabiali zazwyczaj wakacyjni pijacy z Europy. Bogaci, którym pieniądze uderzyły do głowy.
Kierowca radiowozu, zjechał z drogi i ruszył w dół małej kotliny. Droga była pusta, a piękne w blasku zniżającego się ku horyzontowi słońcu, klify tworzyły magiczną scenerię. Rajska wyspa, bezproblemowy Eden. Piękne widoki i wysoka temperatura sprawiały, że człowiek jadąc samochodem musiał przyspieszyć. Niczym w pięknym śnie przy dużej prędkości świat rozmywa się tworząc jednolitą kolorową plamę. Kierowcę obudził dopiero twardy rozkaz komendanta:
– Teraz w lewo!
– Ale to droga na lotnisko! Mieliśmy… – powiedział niewyraźnym głosem kierowca.
 – W lewo! – krzyknął komendant, całkowicie budząc kierowcę z rajskiego snu.

0

TeaDrinker

Obywatel swiata w Polsce, obywatel Polski na swiecie. - w mysl felietonu B.Prusa

57 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758