Przyzwyczailiśmy się już do tego, że politycy mają na co dzień gęby pełne frazesów o patriotyzmie, ale jak przychodzi co do czego, to nie robią praktycznie nic, aby poprawić stan naszego państwa. W hipokryzji celują prominenci z rządzącej koalicji PO-PSL, którzy z jednej strony wykonują szereg gestów pod publiczkę i chętnie wykorzystują wszelkie posunięcia w zakresie obronności, aby pokazać, że dbają o nasze bezpieczeństwo. Z drugiej zaś permanentnie zaniedbują rozbudowę polskiej armii i lekceważą prawdziwe zagrożenia.
Większość Polaków chce, aby naszym krajem rządzili ludzie odpowiedzialni i zapobiegliwi. Tymczasem od wielu lat sprawuje rządy klika kuglarzy, którzy dbają jedynie o zachowanie swoich stołków i tak dalece zatracili się w bezprogramowej żądzy władzy, że zapomnieli o sprawach najważniejszych dla państwa.
Destrukcja naszego potencjału militarnego nasiliła się, gdy psychiatra Bogdan Klich i czołowy celebryta kraju Donald Tusk wzięli się za reformowanie armii i orzekli, że w zasadzie nic i nikt nam już nie zagraża. Postanowili więc wojsko zredukować i „sprywatyzować”. MON przystąpiło wtedy z entuzjazmem do przekształcania armii narodowej w zawodową, likwidując kolejne jednostki i redukując liczbę żołnierzy w oddziałach liniowych, w zamian mnożąc urzędnicze etaty. Zaniechano przy tym inwestycji w obronę terytorium kraju i przekształcono armię w korpus ekspedycyjny na użytek egzotycznych misji zagranicznych, które pochłaniały wielką część budżetu obronnego. Liczebność Wojska Polskiego ustalono na 100 tys. żołnierzy, podobnie jak przed rozbiorami w XVIII wieku. Jednak tak samo jak wówczas zaplanowany etat okazał się nie do osiągnięcia, bowiem mamy obecnie pod bronią niewiele ponad 90 tys. ludzi i 10 tys. w ramach nieudanego projektu Narodowych Sił Rezerwowych. W 2014 r. służyło w polskiej armii blisko 23 tys. oficerów, 41 tys. podoficerów i tylko 33 tys. szeregowych! Na naszym żołdzie było aż 1600 generałów i pułkowników, co wystarczyłoby na wystawienie półmilionowej armii. W dodatku stan ukompletowania poszczególnych jednostek pozostawia wiele do życzenia, a jeśli wziąć pod uwagę niskie morale żołnierzy i kwitnący w wojsku nepotyzm, to wyłania się raczej smutny obraz naszych sił zbrojnych.
Przed ośmiu laty zaniechano poboru do wojska i szkolenia rezerw, co wytworzyło ogromną lukę w systemie mobilizacji na wypadek ewentualnej wojny. Plan modernizacji technicznej armii wygląda dość ambitnie, ale zważywszy na potrzeby jest niewystarczający. W praktyce każdy przetarg na zakup uzbrojenia jest mocno opóźniony, a wiele z nich odbywa się w atmosferze skandalu, co nie służy szybkiemu podniesieniu naszych zdolności obronnych. Decydenci załatwili w sposób groteskowy nawet tak ważny, z punktu widzenia wzmocnienia potencjału militarnego, postulat reaktywowania obrony terytorialnej, przekazując na ten cel jedynie „parę groszy” i angażując nieco ponad 2 tys. żołnierzy z NSR oraz zasoby Wojewódzkich Sztabów Wojskowych i WKU. W ten sposób na samym początku przesądzili o wielce prawdopodobnym fiasku tego przedsięwzięcia, ale także przyczynili się do zmarnowania wielkiego potencjału, jakim jest entuzjazm młodego pokolenia Polaków i poparcie większości społeczeństwa dla działań służących wzmocnieniu obronności naszego kraju. Pomimo tego, że Bronisław Komorowski przypisuje sobie wielką zasługę w zakresie podniesienia ustawowych wydatków na wojsko do 2% PKB, to faktem jest, że podwyżka ta została wymuszona przez NATO, a w poprzednich latach nie wykorzystywano nawet dostępnych środków na poziomie 1,95% PKB. Dokonywano za to wielomiliardowych cięć w budżecie MON i kosztem modernizacji wojska łatano dziurę budżetową, powstałą głównie za sprawą niegospodarności polityków z PO i PSL, którzy ponoszą całkowitą winę za zaniedbania w sferze obronności, a teraz w pośpiechu i panice próbują nadrobić stracony czas.
Postawa rządzących budzi uzasadnione oburzenie, ale wpisuje się ona doskonale w koncepcję działania ludzi obecnie sprawujących władzę, których celem jest demontaż Państwa Polskiego i większe zintegrowanie tego co po nim zostanie ze strukturami Unii Europejskiej. Służyło temu m.in. bajdurzenie o konieczności stworzenia europejskiej armii pod dowództwem niemieckich generałów i niezrealizowany pomysł wynajęcia polskich marynarzy, którzy mieli pływać pod niemiecką banderą na okrętach Deutsche Marine. Nie można się temu dziwić skoro przez wiele lat w dziedzinie obronności wodzili rej ludzie pokroju Tuska, który doskonale opanował umiejętność zarządzania permanentnym kryzysem wewnętrznym, a gdy nadarzyła się okazja, to wykorzystał do własnych celów nawet konflikt na Ukrainie. Straszył wtedy Polaków możliwością wybuchu wojny i tym, że nasze dzieci mogą 1 września nie pójść do szkoły. Jeszcze gorzej sprawował się prezydencki „szogun” Stanisław Koziej, który ze względów ambicjonalnych, a może z polecenia byłych towarzyszy, majstrował ciągle przy organach dowodzenia Wojska Polskiego, pogłębiając chaos i faktycznie uniemożliwiając skuteczne dowodzenie naszą armią. I znowu trudno się temu dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę, że ten sowieckiego chowu wojskowy podpisał w dniach 26–27 lutego 2013 r. w Moskwie „Plan współpracy między Biurem Bezpieczeństwa Narodowego i Aparatem Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej na lata 2013–2014”. Zobowiązując w ten sposób polskie władze do uzgadniania z Rosją najważniejszych elementów naszej strategii obronnej, co jest tym większym kuriozum, że Polska stała się jedynym krajem NATO spośród byłych członków Układu Warszawskiego, który posunął się do tak daleko idącej współpracy wojskowej z Kremlem. Widocznym tego efektem były odbyte w latach 2013 i 2014 konferencje z udziałem przedstawicieli obu stron, a współpraca została zawieszona dopiero po aneksji Krymu przez Rosję i zaangażowaniu jej wojsk w konflikt na Ukrainie. Minister Koziej tłumaczył się ze swoich poczynań w liście skierowanym w kwietniu bieżącego roku do marszałka senatu, łaskawie stwierdzając, że w związku z nasileniem przez Federację Rosyjską „konfrontacyjnej i neoimperialnej polityki” nie zamierza podtrzymywać dotychczasowej współpracy, ani nie przewiduje podpisywania takiego planu na kolejne lata. Dziwne i pokrętne są jego tłumaczenia, zważywszy na to, że nagły zwrot ku Moskwie nastąpił natychmiast po tragedii w Smoleńsku, gdy urząd prezydenta objął jego patron Bronisław Komorowski. Nie przekonują mnie także twierdzenia o nagłym otrzeźwieniu krajowej klasy politycznej pod wpływem wydarzeń na Ukrainie, ponieważ parę lat wcześniej byliśmy świadkami agresji rosyjskiej na Gruzję i wszyscy zainteresowani doskonale zdawali sobie sprawę z narastającego imperializmu w Rosji. Pomimo tego bagatelizowali zagrożenie i wykazali się obrzydliwą uległością wobec Putina. Sytuację zmieniła dopiero twarda postawa Sojuszu Północnoatlantyckiego, pod której wpływem „gołąbki pokoju” z PO stały się nagle „jastrzębiami wojny”. Dlatego dobrze się stało, że kończy się czas rządów szkodników z PO i PSL, oraz że ustępujący (p)rezydent odszedł wreszcie do lamusa historii, ponieważ zostawiają oni armię w opłakanym stanie i gdyby nagle u naszych bram stanął odwieczny wróg, to zastałby nas teraz z opuszczonymi spodniami…
Wojciech Podjacki
Artykuł został opublikowany na blogu autorskim: www.podjacki.lospolski.pl
Polska partia polityczna o profilu patriotycznym.