Bez kategorii
Like

O zdradzie głównej

23/10/2012
620 Wyświetlenia
0 Komentarze
23 minut czytania
no-cover

„W dworach gdzie spędzałem lato, leżały stare roczniki Illustrated London News” i „Puncha”, ale abonamenty urywały się w roku 1914. Język angielski był w mojej rodzinie przede wszystkim językiem lektury.

0


 We wstępie do „Szkiców” Konstantego Jeleńskiego czytamy:

 

W dworach gdzie spędzałem lato, leżały stare roczniki Illustrated London News” i „Puncha”, ale abonamenty urywały się w roku 1914. Język angielski był w mojej rodzinie przede wszystkim językiem lektury. Moja babka i jej siostry miały szczególną słabość do angielskich powieści (w tanich wydaniach Tauchnitza). Czytały zwłaszcza powieści kobiece – Rosamond Lehmand, Victorię Sackville-West, nawet Katharine Mansfield i Wirginię Wolf. Ulubioną książką mojej babki była Mrs. Dalloway i pamiętam jak zachęciła mnie do jej przeczytania. Opis dnia tej eleganckiej i delikatnej kobiety znudził mnie wówczas. Nie zdałem sobie sprawy, że gust mojej babki zbiegał się tu ze smakiem literackim najbardziej zaawansowanej awangardy.

 

Dalej ‘Szkice” wypełnione są esejami poświęconymi właśnie tej awangardzie, o której Jeleński pisze, że jest zaawansowana. Zaawansowana czyli jaka? Zaawansowana czyli czyniąca człowieka lepszym, dająca mu awans i podnosząca na wyżyny. Któż do niej należy według Jeleńskiego? Gombrowicz rzecz jasna, no i Miłosz. Jest tu także miejsce na Wierzyńskiego, choć trudno go nazwać awangardą. Poświęca Jeleński swojej świętej i świetnej babce, ten niewielki ustęp na początku książki, a całą książkę przeznacza na kompletnie bezwartościowy bełkot na temat Gombrowicza. Po czym poznałem, że bezwartościowy? Po tym mianowicie, że „Szkice” w Odrodzonej Ojczyźnie Inteligencji Zadłużonej doczekały się jednego wydania, w roku 1990. Potem głucho. Nikt tych wspaniałości nie ruszył, nikt nie poleciał z recenzją do „Tygodnika Powszechnego” ani do „Gazety Wyborczej”. Nikt nie przypomina tych głębokich i ogrzewających serce tekstów i nie rozmyśla nad nimi w programach literacko publicystycznych. Dopiero ja musiałem je wygrzebać i rozpocząć tę dręczącą lekturę.

 

Mamy tam esej poświęcony nieznanej zupełnie sztuce Gombrowicza, którą Jeleński odnalazł w papierach pisarza pod tytułem „Historia. Opereta”. Miała to być komedia muzyczna. Tym co nas ciekawić będzie w zapomnianym dziele jest charakterystyka postaci, oraz to w jaki sposób ludzi swojej sfery widział Gombrowicz, w jaki Jeleński, a także konsekwencje tych spostrzeżeń. Mamy oto postaci Gombrowicza:

 

Ojciec: z honoru i obowiązkowości

Matka: z cnoty i czystości

Janusz: z męskości

Jerzy: z rycerskości

Rena: z wiary w Boga

 

Jest również tam Witold, który łazi boso, przestępuje z nogi na nogę i nikt go nie rozumie, choć to on właśnie posiadł prawdę, o czym dowiadujemy się – jak to zwykle u Gombrowicza – już na samym początku.

 

Skąd się wziął bosy Witold? Jeleński pisze tak:

 

Aby” ośmielić kandydata”, „w zbudzić jego zaufanie” , „egzaminować go poufnie i nowocześnie” Rodzina decyduje zdjąć mu buty i skarpetki. Bosość Rodzinę rozluźnia, zaczynają krążyć i tupać i tym razem egzaminują Witolda ze swoich cech ukrytych.

 

Ojciec: Czy umiałbyś być zacny, nieposzlakowany jak ja…z pensją piętnastu tysięcy?

Matka: Czy umiesz bać się życia, czy umiesz być tchórzem, uchylać się, czy umiesz oszukiwać?

Janusz: Czy umiesz być dość brutalny, aby być pociągający? Czy umiesz używać? Czy umiesz zdobywać?

Jerzy: Czy umiesz być powierzchowny – świadomie po wierzchu ślizgać się?

Rena: Czy wiesz, że nie ma Boga? Czy umiesz narzucać sobie wiarę w coś czego nie ma?

 

Po przeczytaniu powyższego każdy, ale to każdy młody człowiek wychowany w systemie znanym nam od czasów zakończenia II wojny światowej wykrzyknie: To o mnie, o ludzie! To o mnie! To ja taki jestem- samotny i prześladowany, jak bosy Witold! I będzie miał rację. Bo do tego właśnie służył przez ostanie 40 lat Gombrowicz i jego proza – do wychowywania młodzieży męskiej na obraz i podobieństwo mistrza. Bunt przeciwko rodzinie i doszukiwania się w niej zła wszelkiego jest zaś ulubionym chwytem propagand awangardowych, które już dawno przestały bawić się literaturą. Nowy, wychowany w nowych czasach człowiek już jej nie potrzebuje. Wystarczy mu serial w telewizji.

 

Przeczytawszy zaś powyższe, najnędzniejszy nawet psycholog, choćby taki po WSPS w Warszawie wykrzyknie z miejsca – ależ tak bosy Witoldzie! Ty to wszystko świetnie potrafisz! Oszukiwać, kłamać i być brutalnym. Potrafisz to albowiem napisałeś to wszystko o sobie, a te twoje rzekome odkrycia w dziedzinie relacji międzyludzkich są już od lat publikowane w specjalistycznych periodykach wydawanych na amerykańskich uniwersytetach. Spóźniłeś się drogi Witoldzie – powie nam ten psycholog z WSPS – spóźniłeś się o całe pokolenie. Żeby to jednak wiedzieć, żeby się opamiętać, musiałbyś poznać babkę Konstantego Jeleńskiego, twojego największego chwalcy. Kiedy ty ganiałeś jeszcze w koszuli po Małoszycach ona już sprowadzała sobie na Wołyń Wirginię Wolf, a kiedy ty po raz pierwszy po jej książki sięgnąłeś, nie było już nawet śladu po mogile babki Konstantego. Ty zaś i jej wnuk, byliście jak wampiry skaczące po grobach i sprzedawaliście wielkość za pieniążki fałszywe, które nie dość, że dewaluują się błyskawicznie to jeszcze rozpadają się w rękach. Wydawało wam się, że frustracje wrażliwych młodzieńców staną się obowiązującym kanonem literackim za sprawą kilku bezczelnych propagandystów i wszechzwiązkowej partii bolszewików, której co prawda obaj nienawidziliście, ale która stworzyła wam przestrzeń do dyskusji i przestrzeń do życia. Nędzną, zatęchłą i wilgotną, ale taką, w której wy byliście królami. Nie tylko do erupcji waszych talentów przyczyniła się owa partia, wielu niezadowolonych ze starego porządku tropicieli hipokryzji obyczajowej, wielu litujących się fałszywie nad niedolą chłopa odnalazło się wśród okoliczności wywołanych przez towarzyszy Lenina i Trockiego. Co było potem? To was już nie interesowało. Ważny był Paryż, możliwość publikowania, nadzieje na Nobla i inne ochłapy, które wam proponowano lub którymi was łudzono. A roczniki „Puncha” w domu babki Konstantego urywały się na roku 1914. Potem nikt już tam żadnej gazety poza „Moskiewskim Komsomolcem” i „Prawdą” nie widział. I wy, choć może się wam zdawać inaczej, także jesteście temu winni.

 

Spośród piewców nowych czasów, ludzi którzy nie wierząc uwierzyli, nie akceptując słowem zaakceptowali sercem i kieszenią, spośród ludzi którzy zniszczenie, pożogę i gwałt nazwali postępem i koniecznością dziejową, na pierwsze miejsce w Polsce wysuwa się Melchior Wańkowicz. I nie mają tu doprawdy żadnego znaczenia te trzy miesiąca więzienia, które mu komuna zaaplikowała za podpis pod listem przeciwko cenzurze. Żeby zrozumieć dlaczego, nie trzeba wcale czytać „Opierzonej rewolucji”. Wystarczy przejrzeć „Szczenięce lata”. Książeczka ta jest wprost urocza, choć mało w niej sentymentalnych i ckliwych opisów. Jest w niej opisana także babka autora, która choć nie czytała Wirginii Wolf, była równie wielka jak babka Jeleńskiego. Potrafiła na przykład stanąć w roku 1864 przed samym Murawiewem i prosić o łaskę dla pastuszka, który poszedł do powstania. Nie czytała książek, ale prowadziła dom i to dzięki temu domowi w leżących na Kowieńszczyźnie Nowotrzebach Melchior Wańkowicz, osierocony wcześnie przez rodziców, stał się tym kim go znaliśmy – pisarzem, publicystą, politykiem i zaprzańcem.

 

Dom ten nie podobał się bowiem Melchiorowi z jednego ważnego powodu – po śmierci babki nie przeznaczono go dla niego. Był najmłodszym synem bez rodziców i musiał – przy wydatnej pomocy finansowej całej rodziny – radzić sobie sam. Nie było w tym nic wielkiego, jeśli porównać to choćby z naszą dzisiejszą sytuacją. Miast ziemi dostał gotówkę i mógł się uczyć – to wszystko. Melchior miał jednak zapędy pańskie i życie dworskie pociągało go mocno. Widać to w opisach tego życia, widać to także w nienawiści wręcz jaką obrzuca szlachtę i wszystko co z nią związane w tomie zatytułowanym „Kundlizm”.

 

Ten „Kundlizm” jest chyba najbardziej osobistą książką Wańkowicza. Jest książką o nim samym, choć Wańkowiczowi się wydaje, że to opis wpływu jaki szlachta, upadająca i odchodząca w przeszłość grupa dziwnych ludzi miała na zdrowy – czyli ludowy, czyli chłopsko-robotniczy – trzon społeczeństwa. Nie muszę chyba nikomu tłumaczyć jak prymitywne są takie rozważania i jak upiornie naiwna wiara w to, że młodzieniec z płową czupryną pochodzący ze wsi stokroć jest piękniejszym i szlachetniejszym niż jego rówieśnik ze dworu. Tym zaś co ową szlachetność i piękną prostotę niszczy jest uporczywa chęć naśladowania życia szlacheckiego i szlacheckich rytuałów. Tak to tłumaczy Wańkowicz w „Kundlizmie” i różni ludzie w to wierzą.

 

Tyle, że w „Szczenięcych latach”, które komuniści, jak przypuszczam ze względów obyczajowych, uznali za paszkwil na dwór, nie ma żadnych opisów szlacheckich rytuałów. Przeciwnie – są „Szczenięce lata” jednym peanem na cześć wolności, swobody i piękna jakie niosło ze sobą życie na wsi, we dworze, w otoczeniu ludzi życzliwych i dobrych. Czerwonym najbardziej zaś spodobało się to, że Wańkowicz opisuje tam jak to próbował uwieść służącą, oraz to jak chłopi na Białej Rusi oddawali swoje żony panom na pierwszą noc. Tak sądzę, te właśnie obrzydliwe i zdegenerowane postępki musiały skłonić komunistów do tego by wydać po wojnie zgodę na publikację „Szczenięcych lat”.

 

To co Wańkowicz potępia w „Kundlizmie” nie jest żadną emanacją szlacheckich hierarchii, ale prostym naśladownictwem hierarchii urzędniczych, które chłop i robotnik polski znał z zaborów austriackiego, rosyjskiego i pruskiego i które – przerobiony na urzędnika polskiego – wcielał w życie. Nie chce bowiem Wańkowicz pamiętać, że tak krytykowana przezeń II Rzeczpospolita była państwem socjalistycznym, państwem które z całą mocą obłędu zajęło się ekonomicznym niszczeniem swoich podstaw, i najważniejszego pretekstu swojego istnienia – ziemiaństwa, opierając byt na awansowanych urzędnikach, którym wpajano wrogość to tegoż ziemiaństwa. Walnie do tego przyczynili się młodsi synowie rodzin szlacheckich, tacy jak Wańkowicz. Brali za to pieniądze i wierzyli jeszcze w dodatku, że budują przyszłość, że oto „idzie nowe”, lepsze, sprawiedliwsze i piękniejsze. A to tylko szła śmierć.

 

Najbardziej obrzydliwy jest jednak u Wańkowicza wstęp do drugiego wydania „Szczenięcych lat”. Zarzuca on tam mianowicie szlachcie, że nie była dosyć szlachecka i dosyć szlachetna. Mizdrzy się do komunistów twierdząc, że szlachta była z „ojca miecza i matki sakiewki”. Podaje setne przykłady ekonomicznego zmysłu szlachty, interesów przez tę warstwę robionych, podkreśla jej finansową zapobiegliwość i na koniec potępia to wszystko. Jeśli to nie jest obłęd, to ja nie wiem co nim jest.

 

Zakończenie zaś tej pięknej książki jest wprost upiorne. Oto opisuje Melchior Wańkowicz jak chłopi pustoszą majątek jego ojca i jego braci – Kalużyce. Jak strona po stronie rozrywają bibliotekę złożoną z 3 tysięcy tomów, jak depczą dywany i wyrywają szuflady. Opisuje jak pomiędzy tym bydłem chodzi smutna stara ochmistrzyni i prosi ich nadaremnie by się powstrzymali, a oni robią swoje i nie patrzą na nią nawet. Pisze potem Wańkowicz, tytułem usprawiedliwienia dla postępków chłopstwa i rewolucjonistów pean na cześć kresów, które „nie jedno już widziały”, a kończy to szczytującą hipokryzją w postaci sformułowania „a dookoła Polska szumi”.

 

Myślę sobie, że gdyby to co opisuję nie było fragmentem historii Polski, tylko na przykład, fragmentem historii Czech, wtedy czescy pisarze, jeśliby im tylko pozwolono, publikowaliby jedna za drugą ciepłe, wspomnieniowe i pełne serdecznej ironii książki o odchodzącej klasie feudałów, która może trochę za dużo grała w karty, może za często polowała, ale to ona właśnie, nie kto inny, była dla rodzinnego kraju najważniejsza. Jesteśmy jednak w Polsce, gdzie wszystko dzieje się w wiecznym „teraz”, gdzie przeszłość nie istnieje, a jeśli nawet to jedynie po to by używać jej jako narzędzia propagandowego podmalowawszy uprzednio jaskrawymi kolorami. Tak czyni Wańkowicz i tak czynią Jeleński z Gombrowiczem. Pomijam już tutaj litościwie aspekty osobistych niespełnień i dziecięcych frustracji. Patrzę tylko na sposób w jaki oceniają to z czego się wzięli i jak mocno sprzeniewierzają się temu i jak nędzne wynagrodzenie za to otrzymali. Patrzę na to jedynie jak próbują skokietować ludzi, którzy na kokieterię są całkowicie odporni, albowiem mają za sobą pakt z szatanem jak bolszewicy lub brzydzą się zdradą jak Zachód.

 

Czy wszystko u nas jest takie? Nie. Żeby jednak opowiedzieć o czymś dobrym, pięknym i nie naznaczonym przeniewierstwem muszę przypomnieć wydarzenia z Wielkanocy roku 1863.

Oto 12 kwietnia tego roku, w Lesie Łaszczyńskim pod Rawiczem stanęli naprzeciwko siebie dwa ludzie. Odległość pomiędzy nimi nie była duża, najwyżej dziesięć kroków. Każdy z nich miał w dłoni pistolet. Na komendę sekundanta padł strzał. Jeden tylko i w dodatku celny. Stojący naprzeciwko olbrzymiego, wąsatego szlachciury Adama Grabowskiego nieduży czarniawy brunecik w grubych okularach zwalił się na ziemię trafiony w serce. Człowiek ten nazywał się Stefan Bobrowski liczył sobie 23 lata i był ni mniej ni więcej tylko premierem rządu powstańczego. To on wydał dekret uwłaszczający chłopów i to on koordynował walkę oddziałów powstańczych w pierwszych miesiącach insurekcji. Teraz zaś leżał martwy na zimnej i mokrej ziemi. Jego sekundant hrabia Krasicki zebrał rzeczy zabitego i zadeklarował zebranym, że odeśle je matce. Zrobił to, ale dziesięć lat później.

 

Pojedynek był sprowokowanym morderstwem, o czym pięknie napisał Paweł Jasienica w swoim eseju „Dwie drogi”. Stefan Bobrowski zaś, prócz tego, że dążył do rewolucji socjalnej w kraju, do poszerzenia pojęcia narodu na jak najwięcej grup społecznych mówiących po polsku, był jeszcze w dodatku ziemianinem z Ukrainy, najmłodszym z licznej rodziny Bobrowskich, byłym studentem uniwersytetu kijowskiego, idealistą i praktykiem jednocześnie. Nie miał dzieci, ale w domu jego matki wychowywał się chłopiec, syn siostry Stefana Bobrowskiego, która zmarła. Zmarł także jej mąż i samotne dziecko pozostało pod opieką babki i wujów, z których jeden gospodarował na podolskich czarnoziemach, a drugi robił rewolucję. Obaj wywarli wielki wpływ na tego chłopca, wpływ miała nań także babka Teofila Bobrowska. Kiedy zmarła chłopak był już dojrzały i postanowił wyruszyć w świat. Zabrał ze sobą pamięć o zamordowanym wuju, o babce, a także o ziemi, którą twardą i nie znającą sprzeciwu ręką uprawiał jego drugi wuj. Swojego życia człowiek ten nie związał jednak z ziemią, a z morzem. Nazywał się Teodor Józef Konrad Korzeniowski.

Tekst pochodzi z książki "Baśń jak niedźwiedź" tom I

Tańsza „Baśń” tylko do końca października

 

Szanowni Państwo, tylko do końca października będzie można kupić taniej pierwszy tom „Baśni jak niedźwiedź” – cena 15 złotych plus koszta wysyłki. W listopadzie wracamy do starej ceny czyli 40 złotych plus koszta wysyłki. Drukarnia naprawiona, wkrótce przyjedzie transport nowiutkich książek. Sprzedajemy również ostatnie egzemplarze „Dzieci peerelu”, póki co dodruk nie jest przewidziany. Kto pierwszy więc, ten lepszy.

Gabriel Maciejewski 

0

Bez kategorii
Like

O zdradzie głównej

16/12/2011
0 Wyświetlenia
0 Komentarze
24 minut czytania
no-cover

Spośród piewców nowych czasów, ludzi którzy nie wierząc uwierzyli, nie akceptując słowem zaakceptowali sercem i kieszenią na pierwsze miejsce w Polsce wysuwa się Melchior Wańkowicz.

0


  Tekst jest fragmentem książki "Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie" dostępnej na www.coryllus.pl

We wstępie do „Szkiców” Konstantego Jeleńskiego czytamy:

 

W dworach gdzie spędzałem lato, leżały stare roczniki Illustrated London News” i „Puncha”, ale abonamenty urywały się w roku 1914. Język angielski był w mojej rodzinie przede wszystkim językiem lektury. Moja babka i jej siostry miały szczególną słabość do angielskich powieści (w tanich wydaniach Tauchnitza). Czytały zwłaszcza powieści kobiece – Rosamond Lehmand, Victorię Sackville-West, nawet Katharine Mansfield i Wirginię Wolf. Ulubioną książką mojej babki była Mrs. Dalloway i pamiętam jak zachęciła mnie do jej przeczytania. Opis dnia tej eleganckiej i delikatnej kobiety znudził mnie wówczas. Nie zdałem sobie sprawy, że gust mojej babki zbiegał się tu ze smakiem literackim najbardziej zaawansowanej awangardy.

 

Dalej ‘Szkice” wypełnione są esejami poświęconymi właśnie tej awangardzie, o której Jeleński pisze, że jest zaawansowana. Zaawansowana czyli jaka? Zaawansowana czyli czyniąca człowieka lepszym, dająca mu awans i podnosząca na wyżyny. Któż do niej należy według Jeleńskiego? Gombrowicz rzecz jasna, no i Miłosz. Jest tu także miejsce na Wierzyńskiego, choć trudno go nazwać awangardą. Poświęca Jeleński swojej świętej i świetnej babce, ten niewielki ustęp na początku książki, a całą książkę przeznacza na kompletnie bezwartościowy bełkot na temat Gombrowicza. Po czym poznałem, że bezwartościowy? Po tym mianowicie, że „Szkice” w Odrodzonej Ojczyźnie Inteligencji Zadłużonej doczekały się jednego wydania, w roku 1990. Potem głucho. Nikt tych wspaniałości nie ruszył, nikt nie poleciał z recenzją do „Tygodnika Powszechnego” ani do „Gazety Wyborczej”. Nikt nie przypomina tych głębokich i ogrzewających serce tekstów i nie rozmyśla nad nimi w programach literacko publicystycznych. Dopiero ja musiałem je wygrzebać i rozpocząć tę dręczącą lekturę.

 

Mamy tam esej poświęcony nieznanej zupełnie sztuce Gombrowicza, którą Jeleński odnalazł w papierach pisarza pod tytułem „Historia. Opereta”. Miała to być komedia muzyczna. Tym co nas ciekawić będzie w zapomnianym dziele jest charakterystyka postaci, oraz to w jaki sposób ludzi swojej sfery widział Gombrowicz, w jaki Jeleński, a także konsekwencje tych spostrzeżeń. Mamy oto postaci Gombrowicza:

 

Ojciec: z honoru i obowiązkowości

Matka: z cnoty i czystości

Janusz: z męskości

Jerzy: z rycerskości

Rena: z wiary w Boga

 

Jest również tam Witold, który łazi boso, przestępuje z nogi na nogę i nikt go nie rozumie, choć to on właśnie posiadł prawdę, o czym dowiadujemy się – jak to zwykle u Gombrowicza – już na samym początku.

 

Skąd się wziął bosy Witold? Jeleński pisze tak:

 

Aby” ośmielić kandydata”, „w zbudzić jego zaufanie” , „egzaminować go poufnie i nowocześnie” Rodzina decyduje zdjąć mu buty i skarpetki. Bosość Rodzinę rozluźnia, zaczynają krążyć i tupać i tym razem egzaminują Witolda ze swoich cech ukrytych.

 

Ojciec: Czy umiałbyś być zacny, nieposzlakowany jak ja…z pensją piętnastu tysięcy?

Matka: Czy umiesz bać się życia, czy umiesz być tchórzem, uchylać się, czy umiesz oszukiwać?

Janusz: Czy umiesz być dość brutalny, aby być pociągający? Czy umiesz używać? Czy umiesz zdobywać?

Jerzy: Czy umiesz być powierzchowny – świadomie po wierzchu ślizgać się?

Rena: Czy wiesz, że nie ma Boga? Czy umiesz narzucać sobie wiarę w coś czego nie ma?

 

Po przeczytaniu powyższego każdy, ale to każdy młody człowiek wychowany w systemie znanym nam od czasów zakończenia II wojny światowej wykrzyknie: To o mnie, o ludzie! To o mnie! To ja taki jestem- samotny i prześladowany, jak bosy Witold! I będzie miał rację. Bo do tego właśnie służył przez ostanie 40 lat Gombrowicz i jego proza – do wychowywania młodzieży męskiej na obraz i podobieństwo mistrza. Bunt przeciwko rodzinie i doszukiwania się w niej zła wszelkiego jest zaś ulubionym chwytem propagand awangardowych, które już dawno przestały bawić się literaturą. Nowy, wychowany w nowych czasach człowiek już jej nie potrzebuje. Wystarczy mu serial w telewizji.

 

Przeczytawszy zaś powyższe, najnędzniejszy nawet psycholog, choćby taki po WSPS w Warszawie wykrzyknie z miejsca – ależ tak bosy Witoldzie! Ty to wszystko świetnie potrafisz! Oszukiwać, kłamać i być brutalnym. Potrafisz to albowiem napisałeś to wszystko o sobie, a te twoje rzekome odkrycia w dziedzinie relacji międzyludzkich są już od lat publikowane w specjalistycznych periodykach wydawanych na amerykańskich uniwersytetach. Spóźniłeś się drogi Witoldzie – powie nam ten psycholog z WSPS – spóźniłeś się o całe pokolenie. Żeby to jednak wiedzieć, żeby się opamiętać, musiałbyś poznać babkę Konstantego Jeleńskiego, twojego największego chwalcy. Kiedy ty ganiałeś jeszcze w koszuli po Małoszycach ona już sprowadzała sobie na Wołyń Wirginię Wolf, a kiedy ty po raz pierwszy po jej książki sięgnąłeś, nie było już nawet śladu po mogile babki Konstantego. Ty zaś i jej wnuk, byliście jak wampiry skaczące po grobach i sprzedawaliście wielkość za pieniążki fałszywe, które nie dość, że dewaluują się błyskawicznie to jeszcze rozpadają się w rękach. Wydawało wam się, że frustracje wrażliwych młodzieńców staną się obowiązującym kanonem literackim za sprawą kilku bezczelnych propagandystów i wszechzwiązkowej partii bolszewików, której co prawda obaj nienawidziliście, ale która stworzyła wam przestrzeń do dyskusji i przestrzeń do życia. Nędzną, zatęchłą i wilgotną, ale taką, w której wy byliście królami. Nie tylko do erupcji waszych talentów przyczyniła się owa partia, wielu niezadowolonych ze starego porządku tropicieli hipokryzji obyczajowej, wielu litujących się fałszywie nad niedolą chłopa odnalazło się wśród okoliczności wywołanych przez towarzyszy Lenina i Trockiego. Co było potem? To was już nie interesowało. Ważny był Paryż, możliwość publikowania, nadzieje na Nobla i inne ochłapy, które wam proponowano lub którymi was łudzono. A roczniki „Puncha” w domu babki Konstantego urywały się na roku 1914. Potem nikt już tam żadnej gazety poza „Moskiewskim Komsomolcem” i „Prawdą” nie widział. I wy, choć może się wam zdawać inaczej, także jesteście temu winni.

 

Spośród piewców nowych czasów, ludzi którzy nie wierząc uwierzyli, nie akceptując słowem zaakceptowali sercem i kieszenią, spośród ludzi którzy zniszczenie, pożogę i gwałt nazwali postępem i koniecznością dziejową, na pierwsze miejsce w Polsce wysuwa się Melchior Wańkowicz. I nie mają tu doprawdy żadnego znaczenia te trzy miesiąca więzienia, które mu komuna zaaplikowała za podpis pod listem przeciwko cenzurze. Żeby zrozumieć dlaczego, nie trzeba wcale czytać „Opierzonej rewolucji”. Wystarczy przejrzeć „Szczenięce lata”. Książeczka ta jest wprost urocza, choć mało w niej sentymentalnych i ckliwych opisów. Jest w niej opisana także babka autora, która choć nie czytała Wirginii Wolf, była równie wielka jak babka Jeleńskiego. Potrafiła na przykład stanąć w roku 1864 przed samym Murawiewem i prosić o łaskę dla pastuszka, który poszedł do powstania. Nie czytała książek, ale prowadziła dom i to dzięki temu domowi w leżących na Kowieńszczyźnie Nowotrzebach Melchior Wańkowicz, osierocony wcześnie przez rodziców, stał się tym kim go znaliśmy – pisarzem, publicystą, politykiem i zaprzańcem.

 

Dom ten nie podobał się bowiem Melchiorowi z jednego ważnego powodu – po śmierci babki nie przeznaczono go dla niego. Był najmłodszym synem bez rodziców i musiał – przy wydatnej pomocy finansowej całej rodziny – radzić sobie sam. Nie było w tym nic wielkiego, jeśli porównać to choćby z naszą dzisiejszą sytuacją. Miast ziemi dostał gotówkę i mógł się uczyć – to wszystko. Melchior miał jednak zapędy pańskie i życie dworskie pociągało go mocno. Widać to w opisach tego życia, widać to także w nienawiści wręcz jaką obrzuca szlachtę i wszystko co z nią związane w tomie zatytułowanym „Kundlizm”.

 

Ten „Kundlizm” jest chyba najbardziej osobistą książką Wańkowicza. Jest książką o nim samym, choć Wańkowiczowi się wydaje, że to opis wpływu jaki szlachta, upadająca i odchodząca w przeszłość grupa dziwnych ludzi miała na zdrowy – czyli ludowy, czyli chłopsko-robotniczy – trzon społeczeństwa. Nie muszę chyba nikomu tłumaczyć jak prymitywne są takie rozważania i jak upiornie naiwna wiara w to, że młodzieniec z płową czupryną pochodzący ze wsi stokroć jest piękniejszym i szlachetniejszym niż jego rówieśnik ze dworu. Tym zaś co ową szlachetność i piękną prostotę niszczy jest uporczywa chęć naśladowania życia szlacheckiego i szlacheckich rytuałów. Tak to tłumaczy Wańkowicz w „Kundlizmie” i różni ludzie w to wierzą.

 

Tyle, że w „Szczenięcych latach”, które komuniści, jak przypuszczam ze względów obyczajowych, uznali za paszkwil na dwór, nie ma żadnych opisów szlacheckich rytuałów. Przeciwnie – są „Szczenięce lata” jednym peanem na cześć wolności, swobody i piękna jakie niosło ze sobą życie na wsi, we dworze, w otoczeniu ludzi życzliwych i dobrych. Czerwonym najbardziej zaś spodobało się to, że Wańkowicz opisuje tam jak to próbował uwieść służącą, oraz to jak chłopi na Białej Rusi oddawali swoje żony panom na pierwszą noc. Tak sądzę, te właśnie obrzydliwe i zdegenerowane postępki musiały skłonić komunistów do tego by wydać po wojnie zgodę na publikację „Szczenięcych lat”.

 

To co Wańkowicz potępia w „Kundlizmie” nie jest żadną emanacją szlacheckich hierarchii, ale prostym naśladownictwem hierarchii urzędniczych, które chłop i robotnik polski znał z zaborów austriackiego, rosyjskiego i pruskiego i które – przerobiony na urzędnika polskiego – wcielał w życie. Nie chce bowiem Wańkowicz pamiętać, że tak krytykowana przezeń II Rzeczpospolita była państwem socjalistycznym, państwem które z całą mocą obłędu zajęło się ekonomicznym niszczeniem swoich podstaw, i najważniejszego pretekstu swojego istnienia – ziemiaństwa, opierając byt na awansowanych urzędnikach, którym wpajano wrogość to tegoż ziemiaństwa. Walnie do tego przyczynili się młodsi synowie rodzin szlacheckich, tacy jak Wańkowicz. Brali za to pieniądze i wierzyli jeszcze w dodatku, że budują przyszłość, że oto „idzie nowe”, lepsze, sprawiedliwsze i piękniejsze. A to tylko szła śmierć.

 

Najbardziej obrzydliwy jest jednak u Wańkowicza wstęp do drugiego wydania „Szczenięcych lat”. Zarzuca on tam mianowicie szlachcie, że nie była dosyć szlachecka i dosyć szlachetna. Mizdrzy się do komunistów twierdząc, że szlachta była z „ojca miecza i matki sakiewki”. Podaje setne przykłady ekonomicznego zmysłu szlachty, interesów przez tę warstwę robionych, podkreśla jej finansową zapobiegliwość i na koniec potępia to wszystko. Jeśli to nie jest obłęd, to ja nie wiem co nim jest.

 

Zakończenie zaś tej pięknej książki jest wprost upiorne. Oto opisuje Melchior Wańkowicz jak chłopi pustoszą majątek jego ojca i jego braci – Kalużyce. Jak strona po stronie rozrywają bibliotekę złożoną z 3 tysięcy tomów, jak depczą dywany i wyrywają szuflady. Opisuje jak pomiędzy tym bydłem chodzi smutna stara ochmistrzyni i prosi ich nadaremnie by się powstrzymali, a oni robią swoje i nie patrzą na nią nawet. Pisze potem Wańkowicz, tytułem usprawiedliwienia dla postępków chłopstwa i rewolucjonistów pean na cześć kresów, które „nie jedno już widziały”, a kończy to szczytującą hipokryzją w postaci sformułowania „a dookoła Polska szumi”.

 

Myślę sobie, że gdyby to co opisuję nie było fragmentem historii Polski, tylko na przykład, fragmentem historii Czech, wtedy czescy pisarze, jeśliby im tylko pozwolono, publikowaliby jedna za drugą ciepłe, wspomnieniowe i pełne serdecznej ironii książki o odchodzącej klasie feudałów, która może trochę za dużo grała w karty, może za często polowała, ale to ona właśnie, nie kto inny, była dla rodzinnego kraju najważniejsza. Jesteśmy jednak w Polsce, gdzie wszystko dzieje się w wiecznym „teraz”, gdzie przeszłość nie istnieje, a jeśli nawet to jedynie po to by używać jej jako narzędzia propagandowego podmalowawszy uprzednio jaskrawymi kolorami. Tak czyni Wańkowicz i tak czynią Jeleński z Gombrowiczem. Pomijam już tutaj litościwie aspekty osobistych niespełnień i dziecięcych frustracji. Patrzę tylko na sposób w jaki oceniają to z czego się wzięli i jak mocno sprzeniewierzają się temu i jak nędzne wynagrodzenie za to otrzymali. Patrzę na to jedynie jak próbują skokietować ludzi, którzy na kokieterię są całkowicie odporni, albowiem mają za sobą pakt z szatanem jak bolszewicy lub brzydzą się zdradą jak Zachód.

 

Czy wszystko u nas jest takie? Nie. Żeby jednak opowiedzieć o czymś dobrym, pięknym i nie naznaczonym przeniewierstwem muszę przypomnieć wydarzenia z Wielkanocy roku 1863.

Oto 12 kwietnia tego roku, w Lesie Łaszczyńskim pod Rawiczem stanęli naprzeciwko siebie dwa ludzie. Odległość pomiędzy nimi nie była duża, najwyżej dziesięć kroków. Każdy z nich miał w dłoni pistolet. Na komendę sekundanta padł strzał. Jeden tylko i w dodatku celny. Stojący naprzeciwko olbrzymiego, wąsatego szlachciury Adama Grabowskiego nieduży czarniawy brunecik w grubych okularach zwalił się na ziemię trafiony w serce. Człowiek ten nazywał się Stefan Bobrowski liczył sobie 23 lata i był ni mniej ni więcej tylko premierem rządu powstańczego. To on wydał dekret uwłaszczający chłopów i to on koordynował walkę oddziałów powstańczych w pierwszych miesiącach insurekcji. Teraz zaś leżał martwy na zimnej i mokrej ziemi. Jego sekundant hrabia Krasicki zebrał rzeczy zabitego i zadeklarował zebranym, że odeśle je matce. Zrobił to, ale dziesięć lat później.

 

Pojedynek był sprowokowanym morderstwem, o czym pięknie napisał Paweł Jasienica w swoim eseju „Dwie drogi”. Stefan Bobrowski zaś, prócz tego, że dążył do rewolucji socjalnej w kraju, do poszerzenia pojęcia narodu na jak najwięcej grup społecznych mówiących po polsku, był jeszcze w dodatku ziemianinem z Ukrainy, najmłodszym z licznej rodziny Bobrowskich, byłym studentem uniwersytetu kijowskiego, idealistą i praktykiem jednocześnie. Nie miał dzieci, ale w domu jego matki wychowywał się chłopiec, syn siostry Stefana Bobrowskiego, która zmarła. Zmarł także jej mąż i samotne dziecko pozostało pod opieką babki i wujów, z których jeden gospodarował na podolskich czarnoziemach, a drugi robił rewolucję. Obaj wywarli wielki wpływ na tego chłopca, wpływ miała nań także babka Teofila Bobrowska. Kiedy zmarła chłopak był już dojrzały i postanowił wyruszyć w świat. Zabrał ze sobą pamięć o zamordowanym wuju, o babce, a także o ziemi, którą twardą i nie znającą sprzeciwu ręką uprawiał jego drugi wuj. Swojego życia człowiek ten nie związał jednak z ziemią, a z morzem. Nazywał się Teodor Józef Konrad Korzeniowski.

Moje książki można już kupić w Warszawie w księgarni Tarabuk przy ulicy Browarnej 6, a także w sklepie Foto-Mag przy Alei KEN 83 lok.U-03, tuż przy wyjściu z metra Stokłosy, naprzeciwko drogerii Rosseman. Można je też kupić w księgarni "U Iwony" w Błoniu oraz w księgarniach w Milanówku po obydwu stronach torów kolejowych, a także w tymże Milanówku w galerii "U artystek". Aha i jeszcze w galerii "Dziupla" w Błoniu przy Jana Pawła II 1B czyli w budynku centrum kultury. Cały czas zaś są one dostępne na stronie www.coryllus.pl.  Zapraszam. Uwaga! Atrapia i Toyah dostępne są jedynie w sklepie Foto-Mag, bo tak i już. Może kiedyś będą także gdzie indziej, ale na razie ich tam nie ma. Jeśli ktoś z szanownych czytelników chce otrzymać książki przed gwiazdką powinien się spieszyć. Usprawniłem co prawda znacznie wysyłkę, ale przesyłek jest sporo i mogę nie nadążyć. 

0

Bez kategorii
Like

O zdradzie głównej

25/01/2011
7 Wyświetlenia
0 Komentarze
23 minut czytania
no-cover

We wstępie do „Szkiców” Konstantego Jeleńskiego czytamy:  „W dworach gdzie spędzałem lato, leżały stare roczniki Illustrated London News” i „Puncha”, ale abonamenty urywały się w roku 1914. Język angielski był w mojej rodzinie przede wszystkim językiem lektury. Moja babka i jej siostry miały szczególną słabość do angielskich powieści (w tanich wydaniach Tauchnitza). Czytały zwłaszcza powieści kobiece – Rosamond Lehmand, Victorię Sackville-West, nawet Katharine Mansfield i Wirginię Wolf. Ulubioną książką mojej babki była Mrs. Dalloway i pamiętam jak zachęciła mnie do jej przeczytania. Opis dnia tej eleganckiej i delikatnej kobiety znudził mnie wówczas. Nie zdałem sobie sprawy, że gust mojej babki zbiegał się tu ze smakiem literackim najbardziej zaawansowanej awangardy.   Dalej ‘Szkice” wypełnione są esejami poświęconymi właśnie tej awangardzie, o […]

0


We wstępie do „Szkiców” Konstantego Jeleńskiego czytamy: 

„W dworach gdzie spędzałem lato, leżały stare roczniki Illustrated London News” i „Puncha”, ale abonamenty urywały się w roku 1914. Język angielski był w mojej rodzinie przede wszystkim językiem lektury. Moja babka i jej siostry miały szczególną słabość do angielskich powieści (w tanich wydaniach Tauchnitza). Czytały zwłaszcza powieści kobiece – Rosamond Lehmand, Victorię Sackville-West, nawet Katharine Mansfield i Wirginię Wolf. Ulubioną książką mojej babki była Mrs. Dalloway i pamiętam jak zachęciła mnie do jej przeczytania. Opis dnia tej eleganckiej i delikatnej kobiety znudził mnie wówczas. Nie zdałem sobie sprawy, że gust mojej babki zbiegał się tu ze smakiem literackim najbardziej zaawansowanej awangardy.
 
Dalej ‘Szkice” wypełnione są esejami poświęconymi właśnie tej awangardzie, o której Jeleński pisze, że jest  zaawansowana. Zaawansowana czyli jaka? Zaawansowana czyli czyniąca człowieka lepszym, dająca mu awans i podnosząca na wyżyny. Któż do niej należy według Jeleńskiego? Gombrowicz rzecz jasna, no i Miłosz. Jest tu także miejsce na Wierzyńskiego, choć trudno go nazwać awangardą. Poświęca Jeleński swojej świętej i świetnej babce, ten niewielki ustęp na początku książki, a całą książkę przeznacza na kompletnie bezwartościowy bełkot na temat Gombrowicza. Po czym poznałem, że bezwartościowy? Po tym mianowicie, że „Szkice” w Odrodzonej Ojczyźnie Inteligencji Zadłużonej doczekały się jednego wydania, w roku 1990. Potem głucho. Nikt tych wspaniałości nie ruszył, nikt nie poleciał z recenzją do „Tygodnika Powszechnego” ani do „Gazety Wyborczej”. Nikt nie przypomina tych głębokich i ogrzewających serce tekstów i nie rozmyśla nad nimi w programach literacko publicystycznych. Dopiero ja musiałem je wygrzebać i rozpocząć tę dręczącą lekturę.
 
Mamy tam esej poświęcony nieznanej zupełnie sztuce Gombrowicza, którą Jeleński odnalazł w papierach pisarza pod tytułem „Historia. Opereta”. Miała to być komedia muzyczna. Tym co nas ciekawić będzie w zapomnianym dziele jest charakterystyka postaci, oraz to w jaki sposób ludzi swojej sfery widział Gombrowicz, w jaki Jeleński, a także konsekwencje tych spostrzeżeń. Mamy oto postaci Gombrowicza:
 
Ojciec: z honoru i obowiązkowości
Matka: z cnoty i czystości
Janusz: z męskości
Jerzy: z rycerskości
Rena: z wiary w Boga
 
Jest również tam Witold, który łazi boso, przestępuje z nogi na nogę i nikt go nie rozumie, choć to on właśnie posiadł prawdę, o czym dowiadujemy się – jak to zwykle u Gombrowicza – już na samym początku.
 
Skąd się wziął bosy Witold? Jeleński pisze tak:
 
Aby” ośmielić kandydata”, „w zbudzić jego zaufanie” , „egzaminować go poufnie i nowocześnie” Rodzina decyduje zdjąć mu buty i skarpetki. Bosość Rodzinę rozluźnia, zaczynają krążyć i tupać i tym razem egzaminują Witolda ze swoich cech ukrytych.
 
Ojciec: Czy umiałbyś być zacny, nieposzlakowany jak ja…z pensją piętnastu tysięcy?
Matka: Czy umiesz bać się życia, czy umiesz być tchórzem, uchylać się, czy umiesz oszukiwać?
Janusz: Czy umiesz być dość brutalny, aby być pociągający? Czy umiesz używać? Czy umiesz zdobywać?
Jerzy: Czy umiesz być powierzchowny – świadomie po wierzchu ślizgać się?
Rena: Czy wiesz, że nie ma Boga? Czy umiesz narzucać sobie wiarę w coś czego nie ma?
 
Po przeczytaniu powyższego każdy, ale to każdy młody człowiek wychowany w systemie znanym nam od czasów zakończenia II wojny światowej wykrzyknie: To o mnie, o ludzie! To o mnie! To ja taki jestem- samotny i prześladowany, jak bosy Witold! I będzie miał rację. Bo do tego właśnie służył przez ostanie 40 lat Gombrowicz i jego proza – do wychowywania młodzieży męskiej na obraz i podobieństwo mistrza. Bunt przeciwko rodzinie i doszukiwania się w niej zła wszelkiego jest zaś ulubionym chwytem propagand awangardowych, które już dawno przestały bawić się literaturą. Nowy, wychowany w nowych czasach człowiek już jej nie potrzebuje. Wystarczy mu serial w telewizji.
 
Przeczytawszy zaś powyższe, najnędzniejszy nawet psycholog, choćby taki po WSPS w Warszawie wykrzyknie z miejsca – ależ tak bosy Witoldzie! Ty to wszystko świetnie potrafisz! Oszukiwać, kłamać i być brutalnym. Potrafisz to albowiem napisałeś to wszystko o sobie, a te twoje rzekome odkrycia w dziedzinie relacji międzyludzkich są już od lat publikowane w specjalistycznych periodykach wydawanych na amerykańskich uniwersytetach. Spóźniłeś się drogi Witoldzie – powie nam ten psycholog z WSPS – spóźniłeś się o całe pokolenie. Żeby to jednak wiedzieć, żeby się opamiętać, musiałbyś poznać babkę Konstantego Jeleńskiego, twojego największego chwalcy. Kiedy ty ganiałeś jeszcze w koszuli po Małoszycach ona już sprowadzała sobie na Wołyń Wirginię Wolf, a kiedy ty po raz pierwszy po jej książki sięgnąłeś, nie było już nawet śladu po mogile babki Konstantego. Ty zaś i jej wnuk, byliście jak wampiry skaczące po grobach i sprzedawaliście wielkość za pieniążki fałszywe, które nie dość, że dewaluują się błyskawicznie to jeszcze rozpadają się w rękach. Wydawało wam się, że frustracje wrażliwych młodzieńców staną się obowiązującym kanonem literackim za sprawą kilku bezczelnych propagandystów i wszechzwiązkowej partii bolszewików, której co prawda obaj nienawidziliście, ale która stworzyła wam przestrzeń do dyskusji i przestrzeń do życia. Nędzną, zatęchłą i wilgotną, ale taką, w której wy byliście królami. Nie tylko do erupcji waszych talentów przyczyniła się owa partia, wielu niezadowolonych ze starego porządku tropicieli hipokryzji obyczajowej, wielu litujących się fałszywie nad niedolą chłopa odnalazło się wśród okoliczności wywołanych przez towarzyszy Lenina i Trockiego. Co było potem? To was już nie interesowało. Ważny był Paryż, możliwość publikowania, nadzieje na Nobla i inne ochłapy, które wam proponowano lub którymi was łudzono. A roczniki „Puncha” w domu babki Konstantego urywały się na roku 1914. Potem nikt już tam żadnej gazety poza „Moskiewskim Komsomolcem” i „Prawdą” nie widział. I wy, choć może się wam zdawać inaczej, także jesteście temu winni.
 
Spośród piewców nowych czasów, ludzi którzy nie wierząc uwierzyli, nie akceptując słowem zaakceptowali sercem i kieszenią, spośród ludzi którzy zniszczenie, pożogę i gwałt nazwali postępem i koniecznością dziejową, na pierwsze miejsce w Polsce wysuwa się Melchior Wańkowicz. I nie mają tu doprawdy żadnego znaczenia te trzy miesiąca więzienia, które mu komuna zaaplikowała za podpis pod listem przeciwko cenzurze. Żeby zrozumieć dlaczego, nie trzeba wcale czytać „Opierzonej rewolucji”. Wystarczy przejrzeć „Szczenięce lata”. Książeczka ta jest wprost urocza, choć mało w niej sentymentalnych i ckliwych opisów. Jest w niej opisana także babka autora, która choć nie czytała Wirginii Wolf, była równie wielka jak babka Jeleńskiego. Potrafiła na przykład stanąć w roku 1864 przed samym Murawiewem i prosić o łaskę dla pastuszka, który poszedł do powstania. Nie czytała książek, ale prowadziła dom i to dzięki temu domowi w leżących na Kowieńszczyźnie Nowotrzebach Melchior Wańkowicz, osierocony wcześnie przez rodziców, stał się tym kim go znaliśmy – pisarzem, publicystą, politykiem i zaprzańcem.
 
Dom ten nie podobał się bowiem Melchiorowi z jednego ważnego powodu – po śmierci babki nie przeznaczono go dla niego. Był najmłodszym synem bez rodziców i musiał – przy wydatnej pomocy finansowej całej rodziny – radzić sobie sam. Nie było w tym nic wielkiego, jeśli porównać to choćby z naszą dzisiejszą sytuacją. Miast ziemi dostał gotówkę i mógł się uczyć – to wszystko. Melchior miał jednak zapędy pańskie i życie dworskie pociągało go mocno. Widać to w opisach tego życia, widać to także w nienawiści wręcz jaką obrzuca szlachtę i wszystko co z nią związane w tomie zatytułowanym „Kundlizm”.
 
Ten „Kundlizm” jest chyba najbardziej osobistą książką Wańkowicza. Jest książką o nim samym, choć Wańkowiczowi się wydaje, że to opis wpływu jaki szlachta, upadająca i odchodząca w przeszłość grupa dziwnych ludzi miała na zdrowy – czyli ludowy, czyli chłopsko-robotniczy – trzon społeczeństwa. Nie muszę chyba nikomu tłumaczyć jak prymitywne są takie rozważania i jak upiornie naiwna wiara w to, że młodzieniec z płową czupryną pochodzący ze wsi stokroć jest piękniejszym i szlachetniejszym niż jego rówieśnik ze dworu. Tym zaś co ową szlachetność i piękną prostotę niszczy jest uporczywa chęć naśladowania życia szlacheckiego i szlacheckich rytuałów. Tak to tłumaczy Wańkowicz w „Kundlizmie” i różni ludzie w to wierzą.
 
Tyle, że w „Szczenięcych latach”, które komuniści, jak przypuszczam ze względów obyczajowych, uznali za paszkwil na dwór, nie ma żadnych opisów szlacheckich rytuałów. Przeciwnie – są „Szczenięce lata” jednym peanem na cześć wolności, swobody i piękna jakie niosło ze sobą życie na wsi, we dworze, w otoczeniu ludzi życzliwych i dobrych. Czerwonym najbardziej zaś spodobało się to, że Wańkowicz opisuje tam jak to próbował uwieść służącą, oraz to jak chłopi na Białej Rusi oddawali swoje żony panom na pierwszą noc. Tak sądzę, te właśnie obrzydliwe i zdegenerowane postępki musiały skłonić komunistów do tego by wydać po wojnie zgodę na publikację „Szczenięcych lat”.
 
To co Wańkowicz potępia w „Kundlizmie” nie jest żadną emanacją szlacheckich hierarchii, ale prostym naśladownictwem hierarchii urzędniczych, które chłop i robotnik polski znał z zaborów austriackiego, rosyjskiego i pruskiego i które – przerobiony na urzędnika polskiego – wcielał w życie. Nie chce bowiem Wańkowicz pamiętać, że tak krytykowana przezeń II Rzeczpospolita była państwem socjalistycznym, państwem które z całą mocą obłędu zajęło się ekonomicznym niszczeniem swoich podstaw,  i najważniejszego pretekstu swojego istnienia – ziemiaństwa, opierając byt na awansowanych urzędnikach, którym wpajano wrogość to tegoż ziemiaństwa. Walnie do tego przyczynili się młodsi synowie rodzin szlacheckich, tacy jak Wańkowicz. Brali za to pieniądze i wierzyli jeszcze w dodatku, że budują przyszłość, że oto „idzie nowe”, lepsze, sprawiedliwsze i piękniejsze. A to tylko szła śmierć.
 
Najbardziej obrzydliwy jest jednak u Wańkowicza wstęp do drugiego wydania „Szczenięcych lat”. Zarzuca on tam mianowicie szlachcie, że nie była dosyć szlachecka i dosyć szlachetna. Mizdrzy się do komunistów twierdząc, że szlachta była z „ojca miecza i matki sakiewki”. Podaje setne przykłady ekonomicznego zmysłu szlachty, interesów przez tę warstwę robionych, podkreśla jej finansową zapobiegliwość i na koniec potępia to wszystko. Jeśli to nie jest obłęd, to ja nie wiem co nim jest.
 
Zakończenie zaś tej pięknej książki jest wprost upiorne. Oto opisuje Melchior Wańkowicz jak chłopi pustoszą majątek jego ojca i jego braci – Kalużyce. Jak strona po stronie rozrywają bibliotekę złożoną z 3 tysięcy tomów, jak depczą dywany i wyrywają szuflady. Opisuje jak pomiędzy tym bydłem chodzi smutna stara ochmistrzyni i prosi ich nadaremnie by się powstrzymali, a oni robią swoje i nie patrzą na nią nawet. Pisze potem Wańkowicz, tytułem usprawiedliwienia dla postępków chłopstwa i rewolucjonistów pean na cześć kresów, które „nie jedno już widziały”, a kończy to szczytującą hipokryzją w postaci sformułowania „a dookoła Polska szumi”.
 
Myślę sobie, że gdyby to co opisuję nie było fragmentem historii Polski, tylko na przykład, fragmentem historii Czech, wtedy czescy pisarze, jeśliby im tylko pozwolono, publikowaliby jedna za drugą ciepłe, wspomnieniowe i pełne serdecznej ironii książki o odchodzącej klasie feudałów, która może trochę za dużo grała w karty, może za często polowała, ale to ona właśnie, nie kto inny, była dla rodzinnego kraju najważniejsza. Jesteśmy jednak w Polsce, gdzie wszystko dzieje się w wiecznym „teraz”, gdzie przeszłość nie istnieje, a jeśli nawet to jedynie po to by używać jej jako narzędzia propagandowego podmalowawszy uprzednio jaskrawymi kolorami. Tak czyni Wańkowicz i tak czynią Jeleński z Gombrowiczem. Pomijam już tutaj litościwie aspekty osobistych niespełnień i dziecięcych frustracji. Patrzę tylko na sposób w jaki oceniają to z czego się wzięli i jak mocno sprzeniewierzają się temu i jak nędzne wynagrodzenie za to otrzymali. Patrzę na to jedynie jak próbują skokietować ludzi, którzy na kokieterię są całkowicie odporni, albowiem mają za sobą pakt z szatanem jak bolszewicy lub brzydzą się zdradą jak Zachód.
 
Czy wszystko u nas jest takie? Nie. Żeby jednak opowiedzieć o czymś dobrym, pięknym i nie naznaczonym przeniewierstwem muszę przypomnieć wydarzenia z Wielkanocy roku 1863.
Oto 12 kwietnia tego roku, w Lesie Łaszczyńskim pod Rawiczem stanęli naprzeciwko siebie dwa ludzie. Odległość pomiędzy nimi nie była duża, najwyżej dziesięć kroków. Każdy z nich miał w dłoni pistolet. Na komendę sekundanta padł strzał. Jeden tylko i w dodatku celny. Stojący naprzeciwko olbrzymiego, wąsatego szlachciury Adama Grabowskiego nieduży czarniawy brunecik w grubych okularach zwalił się na ziemię trafiony w serce. Człowiek ten nazywał się Stefan Bobrowski liczył sobie 23 lata i był ni mniej ni więcej tylko premierem rządu powstańczego. To on wydał dekret uwłaszczający chłopów i to on koordynował walkę oddziałów powstańczych w pierwszych miesiącach insurekcji. Teraz zaś leżał martwy na zimnej i mokrej ziemi. Jego sekundant hrabia Krasicki zebrał rzeczy zabitego i zadeklarował zebranym, że odeśle je matce. Zrobił to, ale dziesięć lat później.
 
Pojedynek był sprowokowanym morderstwem, o czym pięknie napisał Paweł Jasienica w swoim eseju „Dwie drogi”. Stefan Bobrowski zaś, prócz tego, że dążył do rewolucji socjalnej w kraju, do poszerzenia pojęcia narodu na jak najwięcej grup społecznych mówiących po polsku, był jeszcze w dodatku ziemianinem z Ukrainy, najmłodszym z licznej rodziny Bobrowskich, byłym studentem uniwersytetu kijowskiego, idealistą i praktykiem jednocześnie. Nie miał dzieci, ale w domu jego matki wychowywał się chłopiec, syn siostry Stefana Bobrowskiego, która zmarła. Zmarł także jej mąż i samotne dziecko pozostało pod opieką babki i wujów, z których jeden gospodarował na podolskich czarnoziemach, a drugi robił rewolucję. Obaj wywarli wielki wpływ na tego chłopca, wpływ miała nań także babka Teofila Bobrowska. Kiedy zmarła chłopak był już dojrzały i postanowił wyruszyć w świat. Zabrał ze sobą pamięć o zamordowanym wuju, o babce, a także o ziemi, którą twardą i nie znającą sprzeciwu ręką uprawiał jego drugi wuj. Swojego życia człowiek ten nie związał jednak z ziemią, a z morzem. Nazywał się Teodor Józef Konrad Korzeniowski.
 
0

coryllus

swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy

510 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
343758