Bez kategorii
Like

O zawodowstwie, amatorszczyźnie i aspiracjach

28/06/2012
571 Wyświetlenia
0 Komentarze
14 minut czytania
no-cover

W radio „Emaus”, katolickim radio, złamaliśmy całkowicie – tak myślę – pewną formułę prezentacji autorów i gości w ogóle.

0


 Właśnie wczoraj wróciliśmy z Toyahem z Poznania, gdzie mieliśmy spotkanie z czytelnikami i nagrywaliśmy program w radio. Na spotkanie przyszło ponad pięćdziesiąt osób, a audycja, którą nagraliśmy będzie trwała ponad godzinę. Jak na amatorów, którzy znajdują się poza oficjalnym obiegiem treści i poza promocją medialną, jak amatorów, którym ukrywa się blogi, bo są niewarte tego, by je pokazywać obok blogu takiego choćby Gadowskiego, to wiele. I jestem przekonany, że będzie jeszcze lepiej.

W radio „Emaus”, katolickim radio, złamaliśmy całkowicie – tak myślę – pewną formułę prezentacji autorów i gości w ogóle. Zrezygnowaliśmy z tego wszystkiego, co kiedyś tak pięknie i ostatecznie pogrążone zostało formułą streszczającą się w zwrotach „kraina łagodność” oraz „skąd ta wrażliwość”. To jest znany wszystkim i myślę mocno już znienawidzony sposób prezentowania treści i ludzi, którzy chcieliby słuchaczom i czytelnikom powiedzieć coś od siebie. My z tego zrezygnowaliśmy zupełnie. Mówiliśmy o tym jak nauczyliśmy się pisać i ile czasu nam to zajęło. Mówiliśmy o konkretach i – co zapewne wyprowadzi z równowagi kilka osób – całkowicie zrezygnowaliśmy z prezentowania swojej skromności, tak prawdziwej jak i fałszywej. Radio „Emaus” z Poznania jest na tyle elastyczne i otwarte, w przeciwieństwie do innych rozgłośni, że ludzie tacy jak my, ludzie niezależni i wolni, którzy w dodatku robią coś naprawdę autentycznego mogą opowiedzieć o swojej pracy i życiu. Nie sądzę, żeby rzecz ta była do powtórzenia w innych stacjach radiowych. Tam bowiem występować mogą jedynie autorzy certyfikowani przez innych autorów i przez rozmaite lobby. Autorzy, którzy co prawda nie potrafią pisać, ani nawet mówić w sposób interesujący czy choćby tylko irytujący, za to wszyscy jak jeden wyglądają i prezentują się tak jakby ich ciupasem przywieźli wprost z tej „krainy łagodności”.

Wieczorem odbyło się spotkanie z czytelnikami. Piwnica pod kościołem Karmelitów była pełna ludzi. W czasie trwania spotkania opuściła ją tylko jedna osoba, jakaś pani z Czech, a uczyniła to dopiero po mojej wyraźnej deklaracji, że II tom Baśni jak niedźwiedź jest książką antyczeską. Mówię o tym spokojnie, bo jest to chyba pierwsza i jedyna antyczeska książka jaka została napisana w Polsce. Niech więc Czesi nie narzekają i nie obrażają się łatwo, bo może to być interesującym wstępem do jakichś wspólnych dyskusji, które nie dość, że się nie toczą wcale, to jeszcze nie widać żadnej szansy na to, by mogły się toczyć w przyszłości. W czasie pracy nad „Baśnią” zauważyłem z niejakim zdziwieniem, że prócz kilku prac szczegółowo omawiających sytuację w Czechach i na pograniczu czesko-polskim w XV i XVI wieku nie istnieje – takie mam wrażenie – żadna synteza historyczna, która dałaby Polakom jakiekolwiek pojęcie kim są Czesi, jakie mają aspiracje i kto konkretnie kierował ich historią, że zabrnęła w tak dziwny zaułek. Na Czechów patrzy się bowiem poprzez Szwejka i kufel z piwem, co jest nie tylko prymitywne, ale i niebezpieczne. Czesi bowiem to energiczni ludzie, którzy większość swoich planów wprowadzają w życie od razu i bez zbędnych opóźnień. I doprawdy mało jest momentów w dziejach kiedy plany te pokrywały się z naszymi planami. To ważne spostrzeżenie, również dziś. W „Baśni jak niedźwiedź” Czesi także mają swoje poważne plany, a realizują je przy pomocy czarów i alchemii. No i przy pomocy dobrze wyszkolonych żołnierzy, z którymi nikt nie mógł się równać.

Przed spotkaniem jeden z gości (pozdrawiam Pana serdecznie) opowiedział mi następującą historię; oto do miejscowości pod Poznaniem, w której mój rozmówca działa w Klubie Gazety Polskiej przybył profesor Zybertowicz. Zadano mu pytanie o coryllusa i jego polemiczne teksty na temat archipelagów polskości i coachingu patriotycznego. Profesor Zybertowicz wydawał się lekko poirytowany, stwierdził nawet, że ja nie rozumiem tekstów, które on pisze. Nie jest to prawda, bo teksty te są bardzo czytelne i tylko samemu profesorowi wydawać się może, że jest inaczej, że intencja – prawdziwa intencja tych tekstów – da się ukryć pod intencją deklarowaną. Otóż nie da się. I to jest oczywiste dla każdego kto czyta ze zrozumieniem.

Nie powiem, ucieszyłem się słysząc tę historię, bo oznacza to, że Zybertowicz czyta mój blog i jeszcze się irytuje prezentowanymi tam treściami. To dobrze rokuje na przyszłość. Moje książki zaprezentowane zostały także pisarce Małgorzacie Musierowicz, autorce „Pulpecji” i innych podobnych w klimacie produkcji. Nie podobały się moje biedne książki pani Musierowicz, oj nie podobały. Stwierdziła – o ile dobrze zapamiętałem relację – że nie tędy droga i literatura, a już szczególnie polska literatura, nie powinna korzystać z takich szlaków jak te, którymi wędruję. To rokuje na przyszłość jeszcze lepiej niż irytacja Zybertowicza. Musierowicz nie może teraz nic powiedzieć i napisać o moich książkach, z obawy, żebym nie pogrążył literatury polskiej całkowicie i nie zniszczył tego co ona uważa za wartościowe. Ja zaś mogę spokojnie pisać o książkach Musierowicz, bez obaw, że nastąpi jakaś ostra polemika. Wolność autora bowiem, to także wolność od tyranii rynku i fałszywej promocji uprawianej przez tak zwanych zawodowców. Tej zaś wolności pani Małgorzata Musierowicz nie ma i mieć nie będzie już nigdy. To jest za drogi i zbyt ekskluzywny produkt. Możecie mi wierzyć, mam go w domu. Gwiazdą spotkania był Toyah, który w czasie publicznych występów wypada znacznie lepiej ode mnie. Opowiada zabawne anegdoty i nie straszy publiczności czarownikami jak ja. Tak więc Toyah bawił publiczność przez dwie i pół godziny, a ja zdenerwowałem tylko tę panią z Czech. Potem podpisywaliśmy książki, a na koniec udzieliliśmy jeszcze wywiadu „Przewodnikowi katolickiemu”, który ukazuje się w Wielkopolsce. Trwało to dosyć długo, ale było sympatycznie. Pani prowadząca wywiad zdziwiła się kiedy oznajmiliśmy, że nie chcemy autoryzować tekstu, a nie chcieliśmy, bo po prostu wiemy co mówimy i nie mamy zamiaru cenzurować swoich wypowiedzi. Spać poszliśmy bardzo późno. Rano Toyah pojechał do Katowic, a ja wyruszyłem na autostradę, która teraz dochodzi prawie pod sam mój dom. Zamierzam więc częściej jeździć do Poznania. Muszę tylko sprawić sobie lepszy i większy samochód.

W drodze dostałem sms od Toyaha, który zacytuję w całości, bo jest tego wart: naprzeciwko mnie siedzi jeden stary dziad z trzy razy od niego młodszą dupą. On czyta „Politykę”, a ona Krajewskiego. Ja „Baśń”. Ostentacyjnie, żeby się zastanawiali. Co to kurwa za jeden ten Maciejewski.

Ponieważ jestem gorącym zwolennikiem niestandardowych metod promocji, chciałbym z tego miejsca serdecznie podziękować mojemu koledze Toyahowi za ten miły gest.

A propos Krajewskiego. W tak zwanym mainstreamie uchodzi ona za zawodowca pełną gębą. Zawodowego pisarza literatury gatunkowej, bo są ponoć tacy, tak jak są zawodowi producenci gatunkowych wódek. Co po naszemu znaczy – oszuści sprzedający nie przetrawiony bimber w butelkach z kolorowymi naklejkami.

No i ten Krajewski lubuje się w opisach ekscesów burdelowych. I napisał w jednej książce, ze jego bohater przyszedł do takiego przybytku i zażądał dla siebie, w ramach policyjnej prowokacji, dziewczynki bardzo młodej, dziecka wręcz. No i potem pisze Krajewski, że dziecko to miało wygolone niezdarnie włosy łonowe. I ja się teraz pytam wszystkich miłośników gatunkowych wódek od kiedy to małe dzieci porastają włosem łonowym, który trzeba golić brzytwą? Może Krajewski tak jak i jego bohater byli pod wpływem tychże wódek i jeden miast dziecka dostał panią z zespołem Turnera, a ten drugi to opisał? Ja nie wiem. Wiem jednak, że Krajewski nigdy nie doczeka się szyderczej recenzji swoich beznadziejnych książek, a my z Toyahem musimy się z tym liczyć. Krajewski, choćby pisał najgorsze dyrdymały, zawsze będzie przyjmowany ciepło, bo czytelnicy wiedza, że ci którzy go wykreowali – jeśli mieliby takie życzenie – na pewno dostali by w burdelu prawdziwe dziecko, którego nie trzeba byłoby golić. I stąd właśnie, a mam bardzo głębokie przekonanie co do tego, bierze miłość czytelników do koncesjonowanych literatów. Z solidnej dawki strachu, który paraliżuje mózg. Dlatego właśnie chciałem z tego miejsca podziękować blogerce elig, że zrecenzowała moją nową „Baśń”, choć nie zrozumiała z niej ani jednego akapitu. Jest to bowiem książka o walce z Kościołem Powszechnym. Elig zaś napisała, że jestem Daenikenem polskiej literatury. Obrażał się nie będę. Ciekawi mnie tylko co elig napisała by o Krajewskim. Pewnie co bardzo miłego.

Zapraszam wszystkich na stronę www.coryllus.pl gdzie można kupić nasze książki. Zapraszam też do warszawskich księgarni – Tarabuk, Browarna 6 i Ukryte Miasto – Noakowskiego 16 w bramie. I jeszcze do księgarni ojców Karmelitów w Poznaniu przy Działowej 25. Jak się okazało leży tam jeszcze 25 egzemplarzy I tomu „Baśni jak niedźwiedź” są to absolutnie ostatnie pierwsze tomy jakie zostały na całym Bożym świecie. No chyba, że księgarnia www.ksiazkiprzyherbacie.otwarte24.pl ma jeszcze jeden lub dwa egzemplarze.  

0

coryllus

swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy

510 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758