Co to znaczy wolna prasa?
Co to znaczy wolna prasa? Celowo piszę prasa, a nie media, choć może powinienem dodać jeszcze do prasy portale internetowe, bo czasy się zmieniły i gazet papierowych ma być podobno coraz mniej. Otóż o wolnej prasie możemy mówić w takiej sytuacji, kiedy przypadkowy autor z ulicy może wejść do redakcji i zaproponować redaktorowi działu jakieś swoje teksty. Tenże zaś redaktor po namyśle może się zgodzić na to i autor zarobi sobie trochę grosza. Zważywszy na ilość tytułów wychodzących w Polsce, nawet biorąc pod uwagę podziały polityczne, sprawny autor mógłby teoretycznie utrzymywać się z samego pisania. I ja to właśnie robiłem przez bardzo długi czas, zanim zacząłem sprzedawać książki. Tak po prostu. Najpierw chodziłem do redakcji osobiście, potem wysyłałem tam teksty. I nigdy, z wyjątkiem działu miejskiego GW, nie spotkałem się z odmową druku, czy jakimś ostentacyjnym szyderstwem. Po prostu kawałki te były kupowane, płacono za nie marnie, ale ja produkowałem tego tyle, że spokojnie mogłem kontynuować budowę domu i przy pracującej żonie starczało na życie.
O ile jednak w połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy zaczynałem, można było wejść do redakcji i zaproponować właściwie każdy temat, o tyle później dla autora z ulicy pozostawały już tylko działy rozrywkowe, jakieś tak zwane michałki. Ja się wcale nie wyrywałem do wielkiej publicystyki, przeciwnie, widząc co się w tych działach opinii dzieje, trzymałem się zawsze bardzo daleko od nich. Dopóki nie zacząłem prowadzić bloga. Dlaczego? Otóż dlatego, że działy polityczne, gospodarcze, działy opinii i kultury najwcześniej stały się domeną kilku jedynie osób, które na zawołanie zabierały głos w każdej właściwie sprawie. Tak w gazowni, jak i na prawicy wytworzył się specyficzny typ publicysty, który zna się na wszystkim i o wszystkim powie, mniej lub bardziej głupio, ale chodzi o to, że to właśnie ten, a nie ktoś inny ma mówić. Inni mają słuchać. I pamiętam jak przekonywałem kolegów, że Zaremba nie ma w istocie nic do powiedzenia, ale mi nie wierzono. I pamiętam jak szydziłem z Ziemkiewicza, ale wyśmiewano mnie i mówiono, że to wielki pisarz. A dodatek „Europa Idei” jeśli trafił w moje ręce natychmiast wędrował do kominka, taki był świetny i publicystycznie doskonały. Pamiętam również jak robiłem wywiad z Wildsteinem dla pewnej lokalnej gazety i zdziwiłem się, że Wildstein jest po prostu miłym i ciepłym człowiekiem, a nie jakimś krwiożerczym, politycznym zwierzęciem. Wszyscy ci ludzie, o których tu napisałem byli dla wielu z nas i dla wielu z nas są nadal gwarantem wolności mediów. Jest to czysty absurd. Oni sami już od dawna zapomnieli co to jest wolność mediów. Ich kariera nabrała rozpędu w czasie kiedy powstawał dziennik „Życie” pod kierownictwem Wołka i toczy się nie przerwanie ruchem jednostajnym, zmierzając właściwie nie wiadomo gdzie. To nie ma nic wspólnego z wolnością, a bardzo wiele z obłędem. Przypomina w dodatku sytuację w tak zwanych pismach kobiecych, w których pracowałem przez jakiś czas. Oto kiedy Niemcy zakładali te swoje wydawnictwa na początku lat dziewięćdziesiątych zatrudniali tam różne panie w wieku raczej nie przekraczającym trzydziestki. Panie owe, a potem coraz częściej również panowie uczynili z tych redakcji swoje prywatne folwarki i trzeba było bardzo mocnych nieraz narzędzi, żeby jedną z drugą ze stołka w takim pisemku wysadzić. Budżety jakie się tam przewalały były nieliche, a ciągła ekspansja i produkcja nowych tytułów dawała możliwość dodatkowych zarobków. Tak to już bowiem jest, że kiedy ktoś robi jedną gazetę do południa, to po południu może napisać drugą i wziąć za to dodatkowy pieniądz. Więcej – ktoś taki może obłożyć swoich pracowników w ramach godzin przewidzianych umową o prace obowiązkiem pisania dla tej nowo powstającej gazety i wziąć pieniądze za nich. Nic im oczywiście o tych pieniądzach nie mówiąc. To są w takich miejscach praktyki nagminne. Praca w wydawnictwach kobiecych była więc dla pewnej grupy osób niesłychanie ciekawa i frapująca, a osoby te usprawiedliwiały swoją życiową postawę i coraz większą łapczywość misją. Misja dotyczyła tego czego zwykle dotyczą misje, czyli oświecania ludzi niewiele ze świata rozumiejących. W miarę jak młode panie redaktorki się starzały wzrastało w nich poczucie misji, które u pewnych osób zamieniło się w fanatyzm. Koniec tych praktyk był zgoła fantastyczny, bo w wielu wypadkach niemiecki wydawca orientował się, że pani lub pan w wieku nazwijmy to niewczesnym, nijak nie może firmować pisma dla młodych dziewczyn. Niemcy jak wiadomo nie mają skrupułów i wywalają na bruk bez gadania. Kończyło się to wszystko zwykle jakimiś procesami o urażoną dumę, jakimiś histeriami i łzami. Nie zawsze jednak bo od czego mamy chirurgów plastycznych. Wiele pań, już w bardzo wczesnym okresie zaczęło poprawiać sobie to i owo, a w miarę jak ich zarobki rosły one stawały się coraz młodsze i oddalały od siebie widmo zwolnienia. Oczywiście były takie osoby, które skąpiły na chirurga i ich los był nie do pozazdroszczenia. Większość jednak zorientowała się o co chodzi i widzę je do dziś na wewnętrznej stronie okładki rozmaitych pisemek.
Z tym parciem na chirurga wiązało się również to, że w pismach kobiecych nie dawało się nijak zarobić ani grosza nie mając mocnego polecenia. Nie było miejsca dla autorów z ulicy po prostu. No, bo jeśli trzeba sobie powiększać cycki, bo Niemiec z pracy wyrzucić może, to przecież nie można dopuścić do tego, by szpalty wypełniały teksty jakichś przypadkowych osób. Pisma kobiece zaczęły więc przypominać getta dla osób dotkniętych natręctwem polegającym na konieczności poprawiania swojego wyglądu. I tym są do dzisiaj.
Dla autorów swobodnych, pozostawało coraz mniej miejsca. Ja pisałem na przykład dla takich periodyków jak „Charaktery” oraz rozmaite wydawnictwa ezoteryczne. Było z tym trochę śmiechu, kiedyś opowiem. Płacili nieźle. Produkowałem także różne rzeczy dla działów turystycznych, głównie z terenu Polski. Ostatni taki tekst napisałem dla dodatku turystycznego do „Rzeczpospolitej”, a potem przerzuciłem się na portale internetowe i wiodło mi się nieźle, póki nie okazało się, że publicystyka sieciowa jest tak samo ograniczana jak ta kobieca, no i ta poważna zwana czasem nie wiadomo dlaczego „normalną”. Okazało się, że miejsca jest coraz mniej, a tekst wszędzie są o tym samym i dotyczą tych samych nieustająco kwestii, czyli pijaństwa Polaków, seksu Polaków, który jest do niczego, przeniewierstw Kościoła i jego sług oraz kosmitów lądujących w różnych nieprawdopodobnych miejscach i uciekających z nich zanim zdąży zbliżyć się redaktor z mikrofonem.
Pamiętam dobrze Rybitzkiego kiedy pracował w Pardonie, który jak wieść niesie zamknięto na prośbę Igora Janke. Pamiętam różne inne inicjatywy, które znikały, bo rozwijała się publicystyka blogerska, w której prym wiedli ci właśnie, co to znaliśmy ich z „naszych” gazet i „naszych” programów telewizyjnych. I dalej tak jest. Więcej – rzecz jest rozwojowa – bo oto powstają kolejne „nasze” pisma, w dodatku historyczne i będzie jeszcze lepiej. Pisma te powstają na takiej samej zasadzie jak nowe projekty w wydawnictwach niemieckich. To znaczy piszą tam ciągle ci sami ludzie, tak jak w blogosferze, jak w Rzeczpospolitej, ci sami których widać w „naszej” telewizji i słuchać w „naszym” radio. Niektórzy z nich wykładają także w „naszych” uczelniach. I wszędzie tam gdzie są powiększa się obszar wolności słowa i swobody przekazu. Oni są tego gwarantem. Mają ci ludzie pewien komfort, którego nie miały dziewczyny do Bauera, z Axel Springer i Gruner und Jahr. Nie muszą powiększać sobie cycków, wygładzać zmarszczek ani likwidować celulitu. Przeciwnie – im więcej zmarszczek i celulitu w ich przypadku tym lepiej. Wyglądają wtedy dostojniej, poważniej i godniej. Jedyne operacje na jakie sobie pozwalają, to te dokonywane za pomocą foto szopa. I tak widoczny na zdjęciu w portalu www.niezalezna.pl Rafał Ziemkiewicz ma wygląd człowieka, który najpierw upił się do nieprzytomności a potem włożył głowę do ula pełnego pszczół. Sami zobaczcie. Redaktor Sakiewicz zaś w miarę jak się starzeje coraz bardziej przypomina Mieczysława Czechowicza, a jego pogadanki dobranockę zatytułowaną „Miś z okienka”. Z innymi jest podobnie. Najgorsze jest to, że z tymi młodymi także. Oni, mając po trzydzieści kilka lat, już są mędrcami, już patrzą chmurnie w przyszłość, już mają doświadczenie i wiedzę potrzebną do rozstrzygania największych problemów świata tego. A co będzie później. Szkoda gadać. Pewnie jakiś rodzaj beatyfikacji, bo inaczej tego nie widzę. Może się jednak zdarzyć, że ktoś się zorientuje i zechce to wszystko przewietrzyć. Co wtedy? Wolę o tym nie myśleć. Oznaczać to będzie bowiem definitywny koniec wolności słowa i wolności prasy, a nam pozostanie już tylko rewolucja i podpalanie redakcji w obronie „naszych”. No chyba, że niezastąpiona gazownia da im jakiś etat i nie pozwoli zginąć z głodu.
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy