By historyk-popularyzator mógł zgrzeszyć w opisany niżej sposób potrzebne mu jest narzędzie. I ono jest, zawsze jest pod ręką. Tym narzędziem jest pryzmat
Zacząłem tu przez kilkoma dniami, dość powierzchowną przyznam, krytykę polskiego piśmiennictwa historycznego. Dla żartu po trosze, bo przecież nie przeprowadziłem w tym zakresie żadnych badań. Czytam po prostu trochę popularnonaukowych książek. Większość z nich, prócz tego co opisałem w tekście „Różowe okulary naszej historii” charakteryzuje się jeszcze dziwacznym operetkowym stylem. To znaczy autorzy mają zwyczaj opisywać postaci i wydarzenia w myśl jakiego klucza z commedia del arte, lub z jakichś operetek właśnie. Jest Pierrot, Colombina, Arlekin, jest amant i pierwsza naiwna. Wszystko owinięte jest w jakieś psychologiczne pozłotki. Najgorzej jednak zawsze wypada ocena motywów działających w tych książkach postaci. One przeważnie są szlachetne i sprokurowane tak jak by to sobie wyobrażał reżyser Aleksander Ford, gdyby mógł dalej kręcić filmy w Polsce.
Najgorsze jest jednak to, że ludzie, którzy co rano latają do warzywniaka po marchewkę, robią dzieciom kanapki do szkoły, za granice zaś wyjeżdżali jeszcze z Orbisem po uprzednim odmeldowaniu się komendzie orzekają o motywach i intencjach osób osadzonych w realiach pełnych grozy i tajemniczości podejmujących decyzje nieodwracalne w większości i borykających się ze światem dużo bardziej skomplikowanym niż świat młodego stypendysty co ma piątki w indeksie. Nie wiem skąd się ten zwyczaj spłaszczania przekazu dziejowego wziął, ale myślę, że wynika on z czyichś podpuszczeń i prosteckiej chęci kokietowania wszystkich dookoła. Myślę także, że u jego podstaw leży dziecięce pragnienie posiadania historii takiej jak inni, kończącej się happy endem. Wszystko to razem prowadzi do opisów bądź nędznych, bądź infantylnych, wreszcie do ordynarnych kłamstw i szyderstw z tragedii prawdziwych i podnoszenia do tej rangi wydarzeń błahych i nic nie znaczących.
By historyk-popularyzator mógł zgrzeszyć w opisany wyżej sposób potrzebne mu jest narzędzie. I ono jest, zawsze jest pod ręką. Tym narzędziem jest pryzmat. Polskie książki historyczne pisane są przed dwa rodzaje pryzmatów, jeden dawno temu wyszlifował Zbigniew Nienacki, drugi szlifuje cały czas Waldemar Łysiak. Historycy zawodowi, jakoś tak bezwiednie zahaczają o te dwie maniery. Pierwszą charakteryzuje skrajny infantylizm w ocenie motywów działających postaci, drugą sprowadzanie wszystkiego do relacji pomiędzy dupą Maryni a huzarem. Przejdźmy jednak do sedna, czyli przykładów, a raczej przykładu, bo na jeden przykład starczy nam tylko miejsca.
Śmierć Stefana Batorego jest w polskiej historii tym czym zabójstwo Kennedy’ego w historii amerykańskiej i zdobycie Pałacu Zimowego w historii ZSRR. Król umarł niespodziewanie w Grodnie 12 grudnia 1586 roku. Polował w okolicach miasta i zamku, zabił 20 dzików, jak przypuszczam rohatyną, bo przecież nie z muszkietu. Skarżył się na bóle głowy i duszności. W zamku, napojony winem dostał drgawek, raz, drugi potem trzeci, jeszcze raz napojony winem przestał oddawać mocz, w międzyczasie przewrócił się jeszcze wychodząc z sypialni do alkierzyka. Zmarł w końcu niespodziewanie dla nikogo z sobą samym włącznie. Miał wcześniej napady duszności, tracił oddech. Król Stefan słynął z końskiego, gdzie tam końskiego, byczego wręcz zdrowia. Po śmierci władcy otworzony jamę brzuszną by stwierdzić, że narządy są w porządku, jedna tylko nerka jest obrzmiała wskutek niedawnego upadku na plecy. I to tyle. Pojawiły się pogłoski o otruciu króla, ale jakoś nikt nie potraktował ich poważnie. Nie podwieszono królewskich lekarzy pod sufitem loszku za nogi i nie rozpalono pod ich głowami ogniska, jak to stałoby się po nagłej śmierci cara lub królowej Elżbiety I. Mogli oni kłócić się pomiędzy sobą i zwalać winę na śmierć władcy na siebie nawzajem. Kanclerz Jan Zamojski patrzył na to spokojnie i nie miał zdaje się żadnych możliwości prawnych, by przeprowadzić uczciwe śledztwo. Rozpoczęło się trzecie w ciągu pół wieku bezkrólewie polskie.
Śmierć króla interesowała jednak historyków i publicystów, stawiali oni różne hipotezy, konsekwentnie jednak wyszydzając możliwość otrucia króla. W 1934 pojawiła się „ekspertyza” lekarzy z UJ, którzy po analizie dokumentów stwierdzili, że król przeziębił się, dostał mocznicy i zmarł w ciągu trzech dni. Mocznica zabija w trzy dni? Czy jest na sali lekarz? Mocznica zabija poprzez zatrzymanie oddychania? Poprzez duszności? Lekarza, lekarza! Ekspertyza ta pasowała do uniwersyteckiej wizji dostojnych polskich dziejów, w których wszystko dzieje się w myśl zamysłów Stwórcy i nawet jeśli coś jest nieprzewidywalne to z pewnością łatwo wytłumaczalne. Tak jak nie przymierzając Tragedia Smoleńska. Jest brzoza, jest katastrofa. Umarł król – to na pewno mocznica. Komu by tam zależało na otruciu Batorego.
Jedyną pracą podnoszącą kwestię otrucia króla Stefana napisał Hermann Zdzisław Scheuring. Opublikował ją w Londynie w roku 1964. Ja tej pracy nie znam, ale jest ona konsekwentnie wyszydzana, jako że autor wnioskuje w kierunku z góry założonych tez. Nie to co zwolennicy mocznicy lub syfilisu, bo i tacy są wśród badaczy. Oni nie wnioskują do z góry założonych tez. Oni prowadzą badania. Uczciwe badania.
Najwięcej śmiechu jest oczywiście wtedy, kiedy przywołuje się w kontekście śmierci króla dwa nazwiska Dee i Kelley oraz nazwisko Olbrachta Łaskiego. To jest prawdziwa beka. Astrolodzy otruli Batorego!? Ha, ha, ha, a jakiż by mieli w tym interes? Chyba nie działali na zlecenie królowej Anglii? Przecież – jak ustalił to na tym blogu komentator Dalil – interesy Anglii nie sięgały dalej jak do Niemiec. Ergo – nie mogła istnieć Kompania Moskiewska, port w Archangielsku służył jedynie wielorybnikom i nikt do czasu Piotra I nie widział w nim żadnego Anglika. Co za brednie. To są sprawy dla poważnie myślących ludzi dość oczywiste. My tu jednak nie jesteśmy poważni i codziennie prawie pojawiają się na naszym blogu absolwenci poważnych studiów lub poważni literaturoznawcy gotowi demaskować choroby psychiczne autora bloga i jego obsesje. Jakoś musimy to znieść Kochani. Będzie dobrze, zobaczycie.
Sprawy są w większości znane, ale je pokrótce przypomnę – Olbracht Łaski, stryjeczny wnuk Jana Łaskiego – znanego humanisty i reformatora, który znał osobiści Erazma, wyjeżdża pewnego dnia do Anglii, bo w kraju nagrabił sobie już tak, że nikt, a najmniej król Stefan, nie chce go oglądać. Mimo, że goły i nie najlepszej sławy spotyka się z życzliwym przyjęciem, Anglicy organizują na jego cześć dysputę naukową w Oksfordzie, w której uczestniczy także Giordano Bruno. W czasie panowania Elżbiety zorganizowano dwie takie dysputy w tym miejscu – jedną na cześć Łaskiego, drugą na cześć samej królowej. Uroczy gest prawda? Łaski jest bez pieniędzy, ale Anglicy pchają się do niego z pożyczkami, co przez polskich historyków Zielińskiego i Żelewskiego, autorów książki o Łaskim zinterpretowane jest jako efekt czaru i poloru wojewody Łaskiego, który zniewalał Anglików do tego stopnia, że dawali mu pieniądze. Ja nie wiem doprawdy kim trzeba być, żeby wysnuć taki wniosek. Trzeba po prostu ukończyć studia historyczne w Polsce. Innego wytłumaczenia nie mam.
Łaski spotyka się z uczonym, astrologiem i matematykiem, Johnem Dee, znanym z tego, że po raz pierwszy użył nazwy Imperium Brytyjskie oraz wyznaczył datę koronacji królowej. Teraz pytanie; dlaczego on użył tej nazwy? Może po to, żeby zdefiniować cele polityki swojej królowej? Nie to niemożliwe, on to zrobił dla kawału po prostu. Nie miało to znaczenia. Dee sprowadza do swojego domu niejakiego Kelleya, którego wszyscy zgodnie nazywają szarlatanem. Ja właściwie nie wiem dlaczego, bo facet ma dar mówienia językami, oszukuje co prawda, ale ma poważne zdolności aktorskie, bo ludzie podczas seansów kupują jego grę. Polscy historycy jednak śmieją się z Kelleya i jego klientów z wdziękiem właściwym dziś dziennikarzowi Osieckiemu, piszącego książki o Smoleńsku.
Łaski wpada na pomysł – ponoć sam – by zabrać obydwu Anglików do Krakowa i przedstawić Batoremu. Oni się cieszą i godzą się na to bez wahania. Przychodzi dzień odjazdu, Łaski jest nieco zaambarasowany, bo jego wierzyciele, nie wiedzieć czemu zaczęli nagle domagać się zwrotu pieniędzy. Wszystko zostaje jednak załatwione pomyślenie, przekupiony kapitan stateczku zabiera na pokład Łaskiego, obydwu Anglików z żonami, bagaże, służbę i w ogóle wszystko co jest potrzebne w dalekiej podróży. Sprawę udaje się załatwić po cichu, w całkowitej tajemnicy. Wypływają w nocy. W czasie rejsu łapie ich sztorm i muszą zawrócić, przeczekują burzę w jakimś małym porcie. Nikt niczego nie zauważa. Sprawa jest czysta, ale durnie z tych Anglików. Po ustaniu sztormu rejs twa dalej. I tutaj muszę wam się przyznać, że polscy popularyzatorzy historii zaczynają coś podejrzewać, ale że żywią dla swojego bohatera sympatię prawie tam samo żywą, jak Zbigniew Nienacki dla Pana Samochodzika, więc ciągną dalej po swojemu.
Po wielu miesiącach wszyscy przybywają do Krakowa. Jest marzec. Król Stefan wie oczywiście o wszystkim i chce się spotkać z magami, ale odwleka dzień seansu. Jest zajęty polowaniem, jak to dziki człowiek z dalekiego kraju, nie wie co jest dla niego ważne, lubi prostackie rozrywki i lekceważy ludzi. W końcu po dwóch miesiącach oczekiwania magowie stają przed obliczem króla. Kelley, który był medium sprowadza do sali nie żadnego tam anioła z nie wiadomo którego kręgu, ale samego Pana Boga, który oznajmia Batoremu, że duch z zachodu chce rozszarpać jego wnętrzności, cytuję niedokładnie, ale jakoś tak to brzmiało. Pan Bóg próbuje początkowo zrobić wrażenie na królu opowiadając o jego chronicznie nie gojących się ranach na nogach, szydzi z nich wręcz. Batory miał takie rany, jedną z nielicznych chorób, jakie przeszedł w młodości był ropień za uchem, który zniknął, ale pojawiły się te owrzodzenia na nogach, które lekarze jątrzyli, by wychodziły przez nie „złe humory”. Batory wysłuchuje Stwórcy przemawiającego ustami Kelleya spokojnie, w końcu nie na darmo kazał ich śledzić obydwóch i obserwować przez dwa miesiące, by się dać zaskoczyć obecnością Pana Boga. Nagradza ich jeszcze wręczając każdemu 800 florenów i daje do zrozumienia, by zmienili miejsce pobytu. I oni zmieniają, a wraz z nimi Łaski. Przenoszą się do Pragi gdzie rezyduje cesarz Rudolf, następca cesarza Maksymiliana.
Powiedziałem Maksymiliana? Czy to nie ten co skłaniał się ku protestantyzmowi? Ten łagodny humanista i wzór cnót? Chyba tak. Jego syn nie skłania się ku reformacji, ale za to skłania się ku magii. To się wbrew pozorom niewiele różni od siebie, a dla ludzi takich jak Dee i Kelley wręcz nie ma znaczenia. To w końcu Dee wymyślił nazwę Imperium Brytyjskie. W czasie pobytu w Pradze obydwu panów pewien rabin ulepił z gliny Golema. Ciekawe co to było w rzeczywistości – ten Golem z gliny? Może to sam cesarz, który potem zwariował. Nie przyszło wam to do głowy? Mnie przyszło od razu.
Jeden golem na środkową Europę to w zupełności wystarczy, Batory więc prowadził nadal swoją politykę Moskiewską zmierzającą ku podporządkowaniu Moskwy Polsce i unii personalnej. Wkrótce umiera car i szanse na ten manewr, rosną. Król chciałby dołączyć do dwóch koron trzecią – czapkę Monomacha. Potem zaś chciałby wyruszyć na Turków i oswobodzić Węgry. Plan ten sprawiłby, że wszyscy absolutnie wszyscy władcy Europy staliby się z miejsca o trzy numery za mali, w stosunku do króla zjednoczonych krajów środkowej i wschodniej Europy. Cesarz zajęty własnym obłędem nie mógł w tej sprawie nic zrobić. Elżbieta postanowiła więc zainstalować w Polsce lub w pobliżu niej swoją agenturę, która będzie zbierać informacje i ostrzeże Batorego przed pochopnymi decyzjami. Batory ostrzeżenia wysłuchał, ale je zlekceważył. Był zbyt pewny siebie. Czy nie znał się na truciznach? Nie wiem. Wiem, że po śmierci cara królowa straciła partnera politycznego na wschodzie. Zyskała za to potężnego wroga, któremu nie miał się kto przeciwstawić. Cesarz był golemem, co także było jej na rękę. Szwedzi nie mieli żadnych szans. Pozostawała jedynie trucizna. I ona została wykorzystana. Polska bowiem stała się wrogiem najżywotniejszych interesów wymyślonego właśnie przez czarownika Imperium Brytyjskiego. I była nim aż do rozbiorów, a potem wrogiem tego imperium było to co z Polski pozostało. A do momentu póki nie odebrano tym ludziom resztek pieniędzy i uniemożliwiono jakąkolwiek samodzielną działalność finansową. Początek zrobiony został wtedy.
Pamiętacie jak otruto papieża Klemensa? Tego od Templariuszy? Najadł się sproszkowanych szmaragdów, które porżnęły mu kiszki. Zmarł w strasznych męczarniach. A Wilhelm de Nogaret? Czytał przy świecy i zmarł. Była to dość szczególna świeca, popularyzator historii z prawdziwego zdarzenia – Maurice Druon – pisze, że zawierała sulfocyjanek rtęci. Nie wiem co to jest i nie nęci mnie jakoś ta wiedza. No i król Filip. Zmarł nagle. Nie wiadomo na co. Ponoć miał duszności i wierzgał przed śmiercią.
Można szydzić z astrologii, z magii, z golemów i fałszywych uczonych, ale technologia trucicielska była w dawnych czasach naprawdę poważnym działem medycyny, być może jedynym poważnym i nie można lekceważyć jej osiągnięć. Nie wiadomo co podano królowi, trudno jednak przypuścić, by zmarł on w tak krótkim czasie wskutek choroby, przeziębienia czy ropnia na nodze. Trzecie bezkrólewie, zakończone tragicznym w skutkach wstąpieniem na tron Wazów. Trzecie bezkrólewie? Europa już przy drugim była przygotowana na rozbiór i myśli tej nie pozbyła się do końca.
Pomysł na to by prostym, szybkim, dynastycznym posunięciem przejąć aktywa sąsiadów, olbrzymie aktywa, nie umarł wraz z królem Stefanem. Nieudolnie próbowali przeprowadzić go Wazowie, a w rzeczywistości i z dalekosiężnymi skutkami przeprowadzili ten pomysł Anglicy, przejmując w roku 1651 Portugalię i jej kolonie. Wielu rzeczy można im odmówić, ale konsekwencji w prowadzeniu polityki raczej nie. Jest plan i realizuje się go uporczywie wszystkimi dostępnymi środkami. I trudno doprawdy uwierzyć, w to, że ludzie tamtej epoki, byli jakimiś infantylnymi ignorantami nieświadomymi czasów i okoliczności, w których żyją.
Przypominam, że moje książki można już kupić w Warszawie w księgarni Tarabuk przy ulicy Browarnej 6, a także w sklepie Foto-Mag przy Alei KEN 83 lok.U-03, tuż przy wyjściu z metra Stokłosy, naprzeciwko drogerii Rossman. Można je też kupić w księgarni "U Iwony" w Błoniu oraz w księgarniach w Milanówku po obydwu stronach torów kolejowych, a także w tymże Milanówku w galerii "U artystek". Aha i jeszcze w galerii "Dziupla" w Błoniu przy Jana Pawła II 1B czyli w budynku centrum kultury. Cały czas zaś są one dostępne na stronie www.coryllus.pl Zapraszam. Uwaga! Atrapia i Toyah dostępne są jedynie w sklepie Foto-Mag, bo tak i już. Może kiedyś będą także gdzie indziej, ale na razie ich tam nie ma. Książkę Toyaha o liściu można kupić jeszcze w Katowicach w księgarni "Wolne słowo" przy ul. 3 maja. Gdzie to jest dokładnie, pojęcia nie mam.
31 stycznia o 18.30 w szkole ogrodniczej w Błoniu odbędzie się mój wieczór autorski poświęcony opisywanej tu sprawie odwołania mojego udziału w spotkaniu w młodzieżą Zespołu Szkół nr 1 w tym mieście.
Informuję również, że 2 lutego w muzeum Kraszewskiego w Poznaniu odbędzie się także mój wieczór autorski, a ja sam będzę obecny na Poznańskich Targach Książki dla Dzieci i Młodzieży odbywających się w dniach 3-5 lutego w Poznaniu. Zapraszam.
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy