O dziedzicznym obłędzie
17/05/2011
439 Wyświetlenia
0 Komentarze
10 minut czytania
Zwrócił mi wczoraj uwagę Almanzor, że przesadziłem nadając swojej notce o Krzeczkowskim tytuł „Przedszkole przy ul. Młynarskiej im. Oskara Dirlewangera”.
Zwrócił mi wczoraj uwagę Almanzor, że przesadziłem nadając swojej notce o Krzeczkowskim tytuł „Przedszkole przy ul. Młynarskiej im. Oskara Dirlewangera”. Otóż uważam, że wcale nie przesadziłem, a utwierdził mnie w tym przekonaniu komentarz wpisany przez Słowianina. Otóż twierdzi nasz drogi Słowianin, że tacy ludzie jak Wasiutyński czy Krzeczkowski przenieśli idee narodowe w następne pokolenia. Według mnie – z całym szacunkiem dla Słowianina – jest to manifestacja obłędu. Jest to co prawda obłęd łagodny, ale jednak obłęd. Już tłumaczę o co mi chodzi. Otóż idee to nie mleko w bańce i nie da się ich przenosić z pokolenia na pokolenie. Idee żyją nie w książkach, ale w kastach, które je wyznają i które ich bronią. W warunkach nieistnienia innej niż marksistowska opozycji, w warunkach totalnego otępienia narodu, który nie podniósłby się od stołu nawet na dźwięk archanielskiej trąby, nie można przenosić nigdzie żadnych idei. Można co najwyżej nimi manipulować dla własnych, ściśle określonych celów, lub dla celów określonych przez wywiad wojskowy.
Nowa endecja nie mogła w żaden inny sposób manifestować swojej endeckości jak tylko w czasie spotkań w mieszkaniu Krzeczkowskiego lub w czasie czytania książek w bibliotece. Manifestacje te mogły przypominać co najwyżej protest ślimaków winniczków przeciwko zbiorom winogron i w takim samym stopniu były zauważane. W latach siedemdziesiątych kiedy pan Henryk kształtował tę całą nową endecję nikomu nie śniło się jeszcze, że system się zawali, że będzie „Solidarność”, a potem jej podróbka. A jeśli się komuś śniło to na pewno nie Wołkowi, Bartyzelowi i Ujazdowskiemu, a panu Henrykowi właśnie, który mógł być wydelegowany do przygotowania gruntu na taką ewentualność. Nie przypuszczam, by słuchacze pana Krzeczkowskiego działali w złej wierze. Nie ma bowiem nic prostszego niż przekonanie młodego, pobożnego i biednego studenta kierunku humanistycznego, że powinien zająć się odnową moralną i duchową narodu. Młodzieniec taki kupi ten kit z miejsca i ruszy do boju ze smokiem w samych tylko gaciach, tak jak stoi. Taka w nim odwaga wzbierze.
Wystarczy posłuchać co po latach mówią ci młodzi endecy by zorientować się jakim żałośnie ubogim barszczem ich nakarmiono. Jedyne o co walczą to tak zwane rudymenty, czyli rzeczy, które winny być i niektóre są, uregulowane ustawą. Na przykład ochrona życia nienarodzonych. To jest szalenie istotna sprawa, ale w rzeczywistości politycznej w jakieś się znajdujemy działa ona wyłącznie jak paralizator. Nigdy bowiem nie mamy do czynienia z sytuacją zadowalającą wszystkich i zawsze można powołać się na jeszcze większą ortodoksję i jeszcze czystszy sztandar wyjąć zza pazuchy tamując w ten sposób wszelkie inicjatywy dotyczące aktualnej strategii i taktyki. Nie wiem czy życie nienarodzonych jest chronione tak jak trzeba, wydaje mi się, że tak, ale mogę się mylić. Wiem jednak na pewno, że kwestia ta jeszcze nie raz podzieli ludzi prawicy w momentach najmniej odpowiednich i najgroźniejszych.
Mówiliśmy tu wczoraj o Wiesławie Kuniczaku, zapomnianym pisarzu, którzy napisał ponad 2000 stron znakomitej prozy, czytanej w 17 językach i nieznanej zupełnie w Polsce. Kuniczak zmarł w 2000 roku, tworzył w tym samym czasie co Jerzy Kosiński. I to ten ostatni bywał w Polsce i był ogłoszony geniuszem, mistrzem i artystą, a tego drugiego nawet nie zauważono. Nie zauważyli go tacy polscy prawicowcy jak Rokita, jak Ujazdowski, jak Jurek. Nie zauważyli go, bo było to dla nich nie ważne, skupili się przecież na rudymentach, na rzeczach najistotniejszych. Ja nie jestem tego do końca pewien, ale mam przeczucie, że za czasów urzędowania Ujazdowskiego w MK dotowano tam dzieła Michnika. Co by takiemu Ujazdowskiemu szkodziło wydać za ministerialne pieniądze Kuniaczaka? Ministerstwo daje kasę na kursy didżejów w prowincjonalnych domach kultury, a na takiego człowieka nie? Jak to? A tak to.
Wszystko bowiem co nie mieści się w ramach nakreślonych przez mentorów i wychowawców prawicy jest według niej niepotrzebne lub szkodliwe. Wszystko czego ci ludzie nie rozumieją, a nie rozumieją większości rzeczy, które widzą przed oczami jest dla nich zbędne. I nie mówcie mi tu, że ochrona życia jest ważniejsza niż jakieś książki, bo to nie o to chodzi. Nie zbuduje się siły politycznej bez dużych grup ludzi zgromadzonych wokół jakiejś wartości wyrażonej w kanonicznych tekstach. Elitarne kluby młodych dziennikarzy skupione wokół starych ubeków to nie żadna prawica tylko agentura. Tym gorzej jeśli nieświadoma. Polacy nie zjednoczą się wokół Marka Jurka, nic ich nie obchodzi Bartyzel i Ujazdowski. Jedynym człowiekiem, któremu wierzą jest Jarosław Kaczyński. Poza nim nie mają prawie nic. Nie mają nawet swojej historii i swoich książek, bo to zostało im skutecznie zrabowane w czasie ostatnich 20 lat. Teraz zaś rozdrapuje się resztki. Żeby kraj żył i naród oddychał w każdym pokoleniu muszą być powtarzane te same prawdy i te same historie. Kiedyś był to Sienkiewicz i Rodziewiczówna, a dziś kto? Dziś oboje są wyśmiewani, a na ich miejsce prawica narodowa proponuje w najlepszy razie encykliki Jana Pawła II, a w najgorszym jakieś nędzne artykuły.
Nie jest to zresztą żadna prawica narodowa tylko grupka panów, którzy prócz fikcji stworzonej dawno temu przez oficera wywiadu nie mają nic. Dosłownie nic. Ich szczęście, że sprawa in vitro nie jest jeszcze rozwiązania pozytywnie, bo gdyby była mogliby już tylko strzelić sobie w łeb. Nic by dla nich nie zostało.
Powtarzam; w warunkach totalnej cenzury i inwigilacji, w warunkach totalnego serwilizmu wobec władzy, każda tolerowana przez władzę opozycja jest opozycją stworzoną przez system. Tym gorzej jeśli nieświadomą swojej roli.
Opowieści o tym, że ratują oni jakieś resztki czegoś wartościowego to pic na wodę fotomontaż. Nie trzeba ratować żadnych resztek, wystarczy znieść cenzurę i przetłumaczyć polskie książki powstające za granicą po wojnie, potem zmienić całkowicie kanon lektur i poprowadzić na Uniwersytetach zajęcia z tworzenia narracji i opisów, takie jakie są w każdej wyższej uczelni w Ameryce. Po dwudziestu latach mielibyśmy 10 milionów świadomych obywateli, których żadna walterownia nie zrobiłaby w konia. Nikt o tym jednak nie pomyślał, bo ludzie prawicy tak byli zajęci pielęgnowaniem własnego etosu, że zabrakło im czasu na inne rzeczy. Zniesiono cenzurę, wydano paszporty, ale zamiast Wiesława Kuniczaka do Polski przyjechał Jerzy Kosiński. Zamiast pisarza hochsztapler, ale to nie były rzeczy, którymi politycy prawicy byliby zainteresowani. Oni się tym mogli co najwyżej widowiskowo brzydzić.
Pointy nie będzie, bo być nie może. Przynajmniej dopóki ktoś nie zadba o to, by książki Kuniczka, książki ważne z każdego punktu widzenia, przede wszystkim zaś politycznego i wychowawczego, zostały przetłumaczone na polski.