Ostatnio coraz więcej filmów o szlachetnych agentach komunistycznej bezpieki. Biednych, ale zacnych, schorowanych staruszkach. Nowa kategoria. Widocznie szlachetni bandyci, policjanci, prostytutki i inne istoty upadłe są już passe.
Obejrzeliśmy sobie parę dni temu „Tożsamość” /Unknown/
Jest to coś w rodzaju thrillera nakręconego przez Warner Bros. w kooprodukcji USA / Wielka Brytania / Japonia / Kanada / Niemcy / Francja.
Scenariusz tego arcydzieła popelnili Oliver Butcher i Stephen Cornwell.
Otóż leci to tak: doktor Martin Harris budzi się po wypadku samochodowym w Berlinie i odkrywa, że jego żona go nie rozpoznaje, a jego tożsamość przyjął inny mężczyzna. Resztę filmu wszyscy usiłują się pozabijać, nie bardzo wiadomo dlaczego.
Tak najogólniej wygląda ta idiotyczna historia.
I nie chodzi mi o bezsensowność scenariusza, bowiem rzekomy doktor okazuje się najlepszym agentem tajemniczej a wszechpotężnej organizacji, która po jego wypadku zastępuje go kimś innym, a jego postanawia zlikwidować. Dlaczego – tego nie wie nawet reżyser. Jednak doktor nie na darmo jest najlepszym agentem zabójcą i to on załatwia odmownie wszystkich co do jednego, po czym odchodzi w lepsze jutro z zaprzyjaźnioną w międzyczasie długonogą panienką. Nb.panienka jest Bośniaczką z wyrżniętej przez Serbów rodziny. Jak poprawność, to poprawność.
Co mnie jednak dopiero zirytowało – to postawienie starego komucha w roli bohatera pozytywnego – działanie typowe dla zinfiltrowanych przez komunistów scenarzystów Hollywood.
Jest on zresztą jedyną postacią jednoznacznie pozytywną – emerytowany członek Stasi, kruchy, uroczy staruszek, który w swoim schludnym acz ubogim mieszkanku ma na ścianie zdjęcia swej chlubnej przeszłości.
Poleca go zresztą prześladowanemu agentowi pielęgniarka w szpitalu.
Poleca go jako dobrego człowieka, który pomaga ludziom.
Zresztą owa pielęgniarka, życzliwa dusza w chwilę potem zostaje zamordowana.
Diabeł wie czemu. Widocznie skończyła się jej dniówka.
Otóż, ten stary, poczciwy agent Stasi sam mówi o swojej zawodowej karierze kapusia i wyrywacza paznokci współobywateli z dumą – dumą podzielaną przez całą resztę społeczności filmowej.
I przecież prawie bezinteresowną pomoc prześladowanemu agentowi przepłaca życiem! Stary weteran bezpieki popełnia bowiem bohaterskie samobójstwo zażywając kawę z cjankiem, który w przewidywaniu takiej właśnie chwili trzymał w puszce po herbacie. Serce się kroi.
Dlaczego właściwie się truje? A, o to trzeba by spytać niespożytego rezysera i scenarzysty.
Ze scenariusza to nie wynika.
Drugim bohaterem pozytywnym jest wynalazca genetycznie zmodyfikowanej kukurydzy, który przy użyciu swego genialnego wynalazku chce uratowac świat od głodu. Żeby tym dogłębniej spełnić wymagania, jakie widz ma wobec bohatera pozytywnego, przybywa na kongres, na którym ma zawiadomić świat o swym wynalazku i przekazać go w ręce głodującej ludności, w towarzystwie dwóch smarkatych blondyniastych córeczek.
Dlaczego na kongres naukowy wlecze dzieci, zamiast zostawić je w domu?
A, o to też trzeba się spytać scenarzysty.
Diaboliczna organizacja zamierza podczas tego kongresu wykraść naukowcowi informacje o owej kukurydzy, a jego zamordować. Ażeby ukryć tę zbrodnię, wysadza całe piętro hotelu Adlon w Berlinie, gdzie ów kongres się odbywa. Liczy na to, że wówczas wszyscy będą myśleć, że celem zamachu był arabski książę, który sponsorował odkrycie owej zmodyfikowanej genetycznie kukurydzy.
Zapewne prościej było poczekać, aż ów naukowiec podczas kongresu po prostu przekaże wdzięcznej ludzkości ową kukurydzę, ale o czym by wtedy był film?
Zresztą, nieważne. Chcieli mieć tę kukurydzę, niech im tam.
Natomiast irytuje mnie ten nowy, cichy bohater naszych czasów, ten prześladowany przez paskudnych reakcjonistów ubogi staruszek – emerytowany tajniak.
Bo ostatnio coraz więcej filmów o szlachetnych agentach komunistycznej bezpieki. Biednych, ale zacnych, schorowanych staruszkach. Nowa kategoria. Widocznie szlachetni bandyci, policjanci, prostytutki i inne istoty upadłe są już passe.
Owi starzy weterani służb specjalnych mają tak porywająco skomplikowaną osobowość. I takie dobre, choć czasami zawiedzione w swych uczuciach serce.
Gdyby taki świat uboli sądzić po "Różyczce" – nie kierowali się oni w swych działaniach rozkazami zwierzchników. Sami decydowali, co zrobią, albo i nie, zaleznie od drgnień swej niedocieczonej a wrażliwej duszy.
W jakiejś chwili dręczona wyrzutami sumienia tytułowa Różyczka zawiadamia oficera prowadzącego, że więcej nie będzie donosić na Jasienicę, bo wychodzi za niego za mąż. Sumienie jej nie pozwala. A na to żółty z zazdrości, zakochany w niej oficer prowadzący chwyta z archiwum ubecji donosy Różyczki i podtyka je pod nosJasienicy, żeby go tylko zniechęcić do małżeństwa. Jednak na swoją zgubę Jasienica się nie zniechęca i żeni, a wtedy ubol z czystej zazdrości wyrzuca go przez okno.
Szalenie prawdopodobne.
Czy ktoś tu cokolwiek konsultował z kimkolwiek znającym się na rzeczy?
Już od czasu, kiedy TW Bolek wyrywał co lepsze kawałki ze swojej teczki, wiadomo że akta były numerowane i zszywane. Wynoszenie akt bez zezwolenia było niemożliwe. Każdorazowy dostęp do nich był odnotowany.
Zofia O’Bretenny, czyli prawdziwa TW podsunięta Jasienicy, każdy krok konsultowała z oficerem prowadzącym. Od historyków ubeckich (to dopiero byłby ciekawy wątek, gdyby go rozwinąć!)dostawała listy pytań, jakie miała zadać Jasienicy po wykładzie, aby go sobą zainteresować. Propozycję małżeństwa przekazała do decyzji ubecji, która po licznych konsultacjach zdecydowała się na nie zezwolić. 55-letni profesor UW popełnił mezalians z 40-letnią pracownicą dziekanatu.
Donosiła aż do śmierci Jasienicy, zresztą po śmierci dalej była bezpiece przydatna.
W końcu w mniejszym stopniu chodziło o to, co uczynił, czy powiedział reżimowy pisarz, jakim był Jasienica, a bardziej ubecji zależało na informacjach z tego dość hermetycznego środowiska.
Poza tym siadła na całej twórczości Jasienicy i dopiero wieloletnie procesy z jego córką oddały prawo do twórczości ojca córce. Skruchy za to, co czyniła, nie okazała do końca życia, które zakończyła w roku 1997.
Jeszcze bardziej zakłamane jest niemieckie "Życie na podsłuchu". Samo założenie, że jedyną postacią sympatyczną jest w tym filmie oficer Stasi, który z niepojętych dla nikogo przyczyn nagle zaczyna śledzoną przez siebie parę wybitnych artystów bronić przed inwigilacją kosztem własnej, zaprzepaszczonej wskutek tego odruchu serca kariery – jest mniej więcej równie prawdopodobne jak istnienie UFO (a może nawet mniej).
Ostatnie kadry filmu, kiedy to ów dobry człowiek, niegdyś świetny agent zepchnięty przez żelazne ramię Stasi do poniżającej pracy na poczcie, przegląda książkę uratowanego przez siebie pisarza i widzi tam dedykację dla niego, dla dobrego funkcjonariusza bezpieki numer taki a taki – wyciska po prostu łzy z oczu.
NRD przez cały okres swego istnienia nie potrafiła się pochwalić choćby jednym artystą klasy choćby średniej. W kraju, w którym 100 tys. obywateli było funkcjonariuszami Stasi, a 200 tysięcy tajnymi współpracownikami tejże – nie było już miejsca na cokolwiek poza podsłuchiwaniem i podglądaniem obywateli.
Nie oglądam ja filmów za często, więc skoro w wyrywkowo obejrzanych kilku filmach pojawił się ten nowy bohater – to znaczy, ze tych filmów musi już być sporo.
Czy ja się kiedyś doczekam czasów, kiedy w filmach bohaterem pozytywnym będzie skatowana ofiara tego parszywego, schorowanego staruszka?