Co prawda, PJN proponuje w swoim programie, zmniejszenie liczby posłów o połowę oraz nowe zasady wyboru senatorów, ale może warto zaproponować nowe rozwiązanie.
Jakie? By każda z partii, które przekroczyły próg wyborczy, kierowała do Sejmu tylko … jednego posła.
Posłów więc obecnie byłoby pięciu – z PO, PiS, Ruchu Palikota, PSL i SLD. Ale waga ich głosu nie byłaby taka sama – zależna byłaby, oczywiście, od tego, ile poszczególne partie zdobyły głosów w ostatnich wyborach. Poseł PO miałby siłę 5,5 mln, PiS ponad 4 mln, Palikota prawie 1,5 mln itd.
W ten sposób poseł PO ważyłby więcej, niż reprezentant PiS, a ten drugi więcej, niż ktoś od Palikota… W Sejmie siedziałoby więc pięć osób – dajmy na to: Niesiołowski, Brudziński, Nowicka, Kłopotek i Joński. I w czasie posiedzeń decydowaliby o tym, jaka ustawa przechodzi, a jaka nie. Z arytmetyki wynikałoby, że wszystko może być przegłosowane, jeśli dogadają się Stefan z Gienkiem. Ale jeśli Stefan dogadałby się z Achimem, to też byłoby ok. Co więcej, Achim, Wanda, Darek i Gienek mogliby tez powołać nowego premiera i on mógłby rządzić krajem. Wygląda śmiesznie? To mam pytanie – czym to się różni do stanu obecnego?
Przecież tak właśnie wygląda praca naszego parlamentu. Wiem, co mówię, bo czasem uczestniczę w posiedzeniach Komisji ds. UE w polskim Sejmie. Posłowie koalicji bezmyślnie przyjmują propozycje przychodzące z rządu, a posłowie opozycji – równie bezrefleksyjnie i automatycznie – je kwestionują. Nie odbywa się tam żadna praca legislacyjna. Wszystko przygotowywane jest w kancelarii premiera i przyjmowane jest przez platformersko-ludową maszynkę do głosowania. 460 posłów snuje się bez sensu między salą obrad, restauracją, a hotelem, spędzając czas nie na uchwalaniu prawa, ale na wewnątrzpartyjnych knuciach. Proces legislacyjny nic by nie stracił, gdyby poszczególne kluby poselskie zredukować do jednego członka. Nic by to nie zaszkodziło, a przyniosłoby co najmniej trzy korzyści.
Po pierwsze, byłoby tańsze. Zamiast utrzymywać 460 trutniów, płacilibyśmy jedynie na kilku. Właściwie można by im wynająć jeden pokój w hotelu i opłacić go na cztery lata z góry. Nawet gdyby wyposażyć go w jacuzzi, pełny barek i tajską masażystkę, to i tak wyniosłoby to nas mniej, niż utrzymywanie obecnej fikcji. Stefan z Achimem, popijający drinki w Sheratonie byliby tańsi, niż 460 posłów popijających drinki w hotelu sejmowym.
Po drugie, nie byłoby czegoś takiego, jak odejścia z klubów i przechodzenie do innych klubów. Nie byłoby zakładania nowych klubów i kół. Zdrajcy, typu SP czy PJN, nie mieliby możliwości mieszania ludziom w głowach i wprowadzania anarchii. Ludzie żyliby sobie spokojnie i nie musieli oglądać gorszących scen wzajemnych pretensji i utyskiwań.
Po trzecie, byłoby to wreszcie o wiele bardziej uczciwe, niż jest w chwili obecnej. Bo dzisiaj wyborcy naprawdę myślą, że Sejm o czymś decyduje, że toczy się tam debata, że hartuje się demokracja. A to przecież mit. Nie ma trójpodziału władz – władza pierwsza, czyli ustawodawcza, została całkowicie zdominowana przed drugą, czyli przez władzę wykonawczą. Do tego jeszcze dochodzi rozrost uprawnień sądownictwa oraz wpływ, jaki na proces polityczny mają coraz potężniejsze media (władza czwarta). Dlatego dalsze utrzymywanie ułudy, że parlament jest ważny i dlatego należy na niego łożyć ogromne kwoty, utrzymywać budynki i płacić pensje posłom, jest szkodliwe i nieuczciwe.
Z tego też powodu należy na poważnie, lub na mniej poważnie, rozważyć możliwość utworzenia Sejmu, złożonego jedynie z pięciu lub z sześciu posłów.