Bez kategorii
Like

Nie w imieniu zdradzonych o świcie

27/04/2011
500 Wyświetlenia
0 Komentarze
13 minut czytania
no-cover

Będę nimi gardził – nawet jeśli oni z tego nic nie zrozumieją – ponieważ tak zostałem uformowany. By gardzić tymi, co wracają wieczorem i warczą jak psy. Co krążą po mieście i włóczą się, szukając żeru. I skowyczą, gdy się nie nasycą.

0


       Przy okazji Świąt Zmartwychwstania, które właśnie nam minęły, bardzo się zintensyfikowały zarzuty co do dramatycznego deficytu miłości i przebaczenia na tym blogu. Pierwszym powodem tego ataku stały się wypowiedziane przez mnie jeszcze tydzień wcześniej pod adresem ludzi niszczących polską edukację, ale powtórzone tu w niedzielny wieczór słowa: „Niech zdychają!” Jak wielu z nas wie, jestem osobą nie znoszącą wszelkich uwag krytycznych pod swoim adresem, a może jeszcze bardziej niechętną do wycofywania się z wcześniej zajętych pozycji, jednak tym razem – możliwe, że tak na mnie zadziałała świąteczna atmosfera – się nad sobą i swoim grzechem zadumałem. Inna sprawa, że trudno się jest nie zadumać, jeśli przychodzą do nas ludzie w sposób oczywisty pobożni i nas napominają autentycznymi przecież słowami Jezusa o tych, którzy „nie wiedzą co czynią”, czy jeszcze bardziej – „miłowaniu nieprzyjaciół swoich”.

       Zadumałem się więc nad swoim postępowaniem w kontekście Ewangelii, i muszę swoich pobożnych przyjaciół zmartwić. Otóż ich napomnienia poszły na marne. Dlaczego? Oczywiście jest bardzo możliwe, że to wszystko przez zatwardziałość serca mojego i przez nienawiść, która zjadła mą duszę do tego stopnia, że bez niej żyć już nie potrafię. Mam jednak wrażenie, że mój przypadek jest nieco bardziej skomplikowany. Otóż ja jestem bardzo mocno przekonany, że ludzie, którzy tak chętnie używają pod moim adresem owych ewangelicznych argumentów są przede wszystkim osobiście  nieuczciwi jak jasna cholera, a po drugie – zakładając oczywiście, że używają tych cytatów w dobrej wierze – są zwyczajnie głupi.

       Dlaczego są nieuczciwi? Z mojej bardzo rzetelnej obserwacji wynika, że osoby, które w dyskusji politycznej powołują się na słowa czy to Jezusa, czy Papieża, czy księdza Popiełuszki – można by wymieniać – czy w ogóle na wartości chrześcijańskie, to najczęściej tacy szczególni miłośnicy chrześcijaństwa, którzy choćb do kościoła zachodzą jedynie dwa razy do roku – a więc na Pasterkę i na święcenie jajek. A i to w najlepszym dla nich przypadku. Z moich bardzo dokładnych obserwacji mogę wnioskować, że jeśli ktoś zaczyna podejrzanie dużo mówić na temat jezusowej miłości, to najprawdopodobniej wyłącznie po to, żeby zamknąć usta tym, którzy mu przeszkadzają w robieniu interesów. Tak się bowiem dziwnie składa, że osoby prawdziwie pobożne są do tego stopnia świadome własnego grzechu, że doskonale wiedzą, jak aż nazbyt często nie jest łatwo naśladować Jezusa. Więcej – jak często nie ma wręcz sposobu, by Jezusa do końca zrozumieć. Z mojego doświadczenia wiem, że najwięcej cytują Ewangelię ludzie występni, lub Świadkowie Jehowy – co zresztą nie tak rzadko na jedno akurat wychodzi.

       A zatem jest mi bardzo trudno się pochylić nad napomnieniami płynącymi ze strony ludzi, których podejrzewam o to, że sami nie wierzą w to co mówią. Ludzi, którzy „osobiście mają wielu wspaniałych przyjaciół księży, ale jak widzą co się dzieje w ich kościele, to by cały ten interes zdelegalizowali”, albo ludzi, którzy „osobiście uważają, że aborcja jest złem, natomiast niekiedy doprawdy nie ma innego wyjścia”, czy wreszcie ludzi, dla których „wiara jest bardzo ważną częścią ich życia, natomiast do kościoła chodzą tylko wtedy, kiedy tam jest pusto i czuć zapach kadzidła”. Nie umiem ani się skupić, ani tym bardziej przyjąć słów, które do mnie kierują, i to nawet wtedy, gdy towarzyszą im zapewnienia o modlitwie, jaką codziennie za mnie do Boga zgłaszają. Bo im nie wierzę. Bo uważam, że mnie okłamują.

       Ale jest też i ten drugi powód, dla którego ich napomnienia przelatują nad moją głową jak wiosenny deszcz. Otóż ja jestem chrześcijaninem, zawsze bardzo dokładnie starałem się słuchać tego co Jezus do mnie mówił, i w życiu by mi nie przyszło uważać, że historia Jego życia, śmierci i zmartwychwstania, to love story w wydaniu wenezuelskim. Jest dla mnie oczywiste, że nawet jeśli będziemy patrzyli na Jezusa w wersji, w jakiej Go nam pokazał Zeffirelli w swoim ‘Jezusie z Nazaretu’, to też nie możemy nie widzieć, że przed sobą mamy Króla, a nie Księżnę Dianę, i to w specjalnym wydaniu dla afrykańskich dzieci. Ja oczywiście rozumiem, ze dla wielu osób, które uważają Jezusa za mit i bzdurę, a Ewangelię znają wyłącznie z omówień w poradniku dla europejskiego inteligenta, myśl o tym, by terroryzować chrześcijan przy pomocy jakichś bajek o słodkiej miłości i przebaczeniu może być kusząca. Natomiast każdy kto zna Jego życie i Jego słowa takimi jakie one są, wie świetnie, że tam żartów nie ma. Tam wszystko jest jak najbardziej poważne. Że życie, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa to jest rzecz dokładnie tak poruszająca i na serio, jak poruszający i na serio był film Mela Gibsona. I że prawdopodobnie też właśnie dlatego ci wszyscy najwięksi specjaliści od głoszenia Jego miłości, swego czasu tak bardzo ten film znienawidzili.

       W moim najgłębszym przekonaniu, ci którzy uważają, że dla Jezusa ów wstrząsający krzyk Psalmisty, otoczonego przez wrogów, szydzących z niego i bezczelnie obnoszących się ze swoją bezkarnością, proszącego Boga o sprawiedliwość, świadczy tylko o jego braku miłości i wiary, są zwyczajnie głupi. A jeszcze głupsi od nich są ci, którzy uznali, że kiedy źli ludzie „otwierają przeciw mnie swe usta, wołają: ‘Ha, ha, ha, widzieliśmy na własne oczy!’”, to ja mam, zgodnie z nauką Jezusa, położyć uszy po sobie, uśmiechnąć się tępo i powiedzieć „Jezus cię kocha, przyjacielu”. Natomiast już nie głupi, ale zwyczajnie niebezpieczni są ci, którzy słysząc, jak ci sami co wcześniej „zastawili sieć na moje kroki i zgnębili moje życie” dziś przychodzą i z bezczelnym uśmiechem każą mi sobie wybaczać, bo przecież oni nie wiedzą co czynią, przyłączają się właśnie do nich i wspierają ich w ich podłości.

       W czasie wiecznej już debaty na temat legalizacji i delegalizacji kary śmierci, ktoś powiedział, że brak kary śmierci prowadzi do tego, że człowiek, który za swoją zbrodnie zostaje skazany powiedzmy na sto lat więzienia, zostaje tym samym już do końca życia wyłączony spod wszelkiej odpowiedzialności. Że, jeśli jemu nie grozi śmierć, nie grozi już mu nic. Oczywiście, pozostaje cały czas pod obserwacją i ci, którzy go pilnują, mają też oko na to, by nikomu nie zrobił nic złego, ale on jeśli tylko znajdzie chęci i sposobność, może dokonać najgorszych, najstraszniejszych czynów, a i tak ujdzie mu to na sucho. Dlaczego? Bo państwo skutecznie wobec niego pozbawiło się tej broni, jaka jest kara. Uważam że w pewien szczególny sposób powtarza się ten paradoks w momencie gdy uznamy, że Jezus bezwarunkowo zobowiązał nas do cierpliwego przebaczania swoim oprawcom. Bo jeśli ci właśnie oprawcy ujrzą tu swoją bezkarność, to już nic im nie przeszkodzi stać przed nami i powtarzać: „Ha, ha, ha, widzieliśmy na własne oczy!”, a następnie szyderczo dodawać: „Jeśli jesteś prawdziwym chrześcijaninem, rozluźnij, proszę, tę zaciśniętą w złości pięść”.

       Oczywiście, to co wyżej napisałem, nie miałoby najmniejszego sensu, gdybyśmy w tej naszej bezradności mogli liczyć choćby od czasu do czasu na to, że doznamy bożej sprawiedliwości w wydaniu choćby soft. Ale, jak wiemy, Pan Bóg, choć oczywiście sprawiedliwy, aż tak rychliwy nie bywa. Wiedział o tym świetnie przed tysiącami lat Psalmista. I właśnie dlatego wznosił do Boga te swoje wieczne, pełne niespełnienia prośby. Pewnie najczęściej na próżno. Ale przynajmniej nikt mu nie przychodził i nie tłumaczył, że skoro jest taki pobożny, to ma natychmiast swoim wrogom wybaczyć i przestać złorzeczyć.

       Parę dni temu, w ramach rekolekcji, jakie System urządził sobie w związku ze zbliżającą się uroczystością beatyfikacji Ojca Świętego, w telewizji TVN24 doszło do spotkania pewnego księdza, z dwoma dziennikarzami, Tomaszem Wołkiem i Cezarym Michalskim. W pewnym momencie prowadząca program Anita Werner zwróciła się do obecnego w studio księdza z następującym pytaniem: „Jak ksiądz myśli, gdyby dziś Jan Pawel II usłyszał jak Jarosław Kaczyński mówi, że śląskość to ukryta opcja niemiecka, co by powiedział?”

Całość tej notki dostępna pod adresem http://toyah1.blogspot.com/2011/04/nie-w-imieniu-zdradzonych-o-swicie.html 

0

toyah

"Gdy tylko zobaczysz, ze znalazles sie po stronie wiekszosci, stan i pomysl przez chwile" - Samuel Langhorne Clemens"

55 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758