Nie do pozazdroszczenia-Los Polaków w post-narodowej III RP
30/10/2011
350 Wyświetlenia
0 Komentarze
21 minut czytania
W radosnym zgiełku i rozgardiaszu wszystkim jakoś umknął nieistotny szczegół, którego zabrakło w ich kalkulacjach, a jakim był przyziemny, pragmatyczny (żeby nie powiedzieć prymitywny) interes Polski i Polaków.
Przyglądając się sytuacji społecznej w III RP końca roku 2011, można dojść do wniosku, że głównym problemem jest w niej sprawa obecności krzyża w Sejmie.
Wyniesiony na barkach krajowych zwyrodnialców do pozycji prominentnego przywódcy, poseł Palikot koncentruje swą „działalność polityczną” na tej właśnie sprawie. Główny cel to oczywiście walka z Bogiem, ale osiąga on przy tym wiele innych korzyści. Jedną z nich jest nagłośnienie medialne swojej osoby. Bardziej jednak istotne wydaje się być odwrócenie uwagi, zarówno jego jak i opozycyjnego elektoratu, od krytycznych problemów z którymi boryka się nasz kraj.
Sprawy takie jak kompletne załamanie się fasadowego państwa polskiego, wyrażające się całkowitą bezsilnością w dziele chronienia swoich wewnętrznych i zagranicznych interesów, postępujący nieprzerwanie upadek gospodarczy, z takimi objawami jak rosnąca emigracja i bezrobocie, oraz poszerzanie się obszarów nędzy, czy też dalszy spadek przyrostu naturalnego, odchodzą bowiem na drugi plan. Zacietrzewieni degeneraci walczący z krzyżem zapominają o powyższych problemach. Również zdrowa część społeczeństwa, zamiast zajmować się tymi sprawami, traci energię na obronę fundamentalnych wartości, jaką między innymi jest prawo eksponowania symboli nawiązujących do kwintesencji tysiąca lat chrześcijańskiej polskości.
Jak do tego mogło dojść?
Rok 1989 wyzwolił we wszystkich segmentach społeczeństwa uśpioną dotychczas energię. Szarzy obywatele, z dziecinną radością bawili się nowymi zabawkami pod tytułem „demokracja” i „wolny rynek”, nie przeczuwając nawet jaki los gotują im „elity”.
Post-PZPR-owskie bezideowe popłuczyny zmobilizowały się do rabowania „socjalistycznego” majątku, funkcjonariusze gigantycznego „aparatu bezpieczeństwa” gorączkowo poszukiwali nowych pryncypałów przewerbowując się do pracy dla każdego kto miał jakiekolwiek zainteresowanie naszym krajem, oferując całe swoje doświadczenie i wiedzę w dziedzinie niszczenia Polski.
Korzystając z powstałej nagle próżni politycznej, tajni współpracownicy rozpychali się łokciami na salonach w walce o intratne stołki.
Również patriotyczni liderzy nie zasypiali gruszek w popiele, przebierając niecierpliwie nogami u drzwi „lepszego zachodnioeuropejskiego świata”, zapominając przy tym o przysłowiowej (postkomunistycznej) słomie wystającej im ciągle z cholew.
Duchowi przywódcy Narodu, nie wyłączając naszego Wielkiego Rodaka, z prawdziwą pasją zabrali się do wiekopomnego dzieła „rechrystianizacji Europy” polskimi rękami. W uszach dźwięczały im już zapewne chóry anielskie grające na ich cześć, a być może i reprezentowanego przez nich narodu, obwieszczające sławę i chwałę wielkiego zwycięstwa.
W radosnym zgiełku i rozgardiaszu wszystkim jakoś umknął nieistotny szczegół, którego zabrakło w ich kalkulacjach, a jakim był przyziemny, pragmatyczny (żeby nie powiedzieć prymitywny) interes Polski i Polaków.
Triumfalnie wkraczaliśmy do „europy”! Jedni by bezpiecznie ulokować tam zrabowany majątek społeczny, inni by nareszcie dochrapać się Mercedesa i wczasów na Seszelach, inni by szerzyć tam miłość i odnowę duchową.
Nasi zewnętrzni wrogowie, zarówno, z zachodu jaki i wschodu, nie próżnowali jednak. Zdając sobie dobrze sprawę nie tylko z ogromnego „toksycznego” bagażu wyniesionego z PRLu, ale i infantylnej mentalności cechującej zarówno zwykłych Polaków jak ich patriotycznych przywódców, przystąpili do ponownej próby wymazania Polski i Polaków z powierzchni ziemi. Dotychczasowe tego próby spaliły na panewce, pozostawiając tylko po sobie wspomnienie ogromu krzywd zadanych temu Narodowi. Na szczęście dla nich Polacy posiadają bardzo krótką pamięć historyczną i nie należą do „pamiętliwych”.
Ułatwiło to głównemu wykonawcy planu, jakim ponownie zostały Niemcy, wdrożenie tego zadania w życie. Na wstępie „pojednały” się one z Polakami, którzy w ekstazie szlachetnych uczuć, „wybaczali i prosili o wybaczenie” wszystkich którzy tego pragnęli lub nie, wszystkich którzy o to prosili lub nie, wszystkich którzy się do przewin przyznawali lub nie. Ważne było jedno; udowodnić światu i sobie, że Polak choć „wyssał z mlekiem matki ksenofobię i zacofanie” jest zdolny w swej nowej „europejskiej rodzinie” do „tolerancji i nowoczesności”.
Niewidzialny walec „poprawności politycznej i europejskiej kultury” przetaczał się przez Polskę jak długa i szeroka, miażdżąc moralne kręgosłupy jej obywateli. Równolegle z tym postępował proces erozji polskiej realnej gospodarki, o którym niejednokrotnie pisałem.
Krople wody potrafią drążyć skały. Postkomunistyczne społeczeństwo do skały trudno było przyrównywać; raczej do plasteliny. W metodycznym działaniu nie zapominano o żadnym szczególe, nawet najdrobniejszym.
Gdy chwilowo słabła polska złotówka, informując o tym społeczeństwo nigdy nie zapominano o dodaniu słówka „niestety”. W podświadomości Kowalskiego gruntowało się przekonanie, że słaba to „zła” złotówka, więc cieszono się jej „umacnianiem”. Rzeczywistość ekonomiczna jest natomiast dokładnie odwrotna, czego niezaprzeczalnym przykładem są Chiny, które osiągnęły status gospodarczego mocarstwa właśnie dzięki „słabej” walucie.
Gdy wzrastało bezrobocie, cieszono się w zamian „likwidacją gałęzi przemysłu przynoszącej same straty”, a będącą jego wynikiem emigrację nazywano „możliwością kariery”. Renegactwo narodowe określano mianem „europejskości”. Usuwanie wiary z przestrzeni publicznej zwano „tolerancją światopoglądową”.
Masowa na skalę europejską prostytucja Polek zyskała piękny eufemizm pt. „miłość”. Stało się to już normą, że prawie każda Polka przekraczająca granicę natychmiast „zakochuje się” w pierwszym napotkanym obcokrajowcu. Szczególne zażenowanie wywołuje masowa „miłość” Polek do naszych największych wrogów-Niemców. Najnowsze dane niemieckiego urzędu statystycznego stawiają Polki na pierwszym miejscu wśród cudzoziemek poślubianych przez Niemców. Obecnie jest ich około 120 tysięcy and counting. No ale być może zjawisko to jest efektem autentycznej chrześcijańskiej miłości jaką altruistycznie demonstruje polskie społeczeństwo w stosunku do skruszonego byłego wroga? Takiej pokrętnej tezie przeczą jednak informacje wspomnianej powyżej instytucji. Przedstawiła ona dane liczbowe mieszanych małżeństw w zależności od płci. W przypadku Turków, stanowiących w Republice Federalnej największą po autochtonach grupę etniczną, liczba związków z Niemcami plasowała ich na szczytach obu list, przy czym nieznacznie więcej Turków poślubiało Niemki, niż Niemców Turczynki. Polki „przewodziły” natomiast liście cudzoziemskich kobiet łączących się z Niemcami, podczas gdy Polacy żeniący się z Niemkami , byli tak nieliczni, że „wypadli” w ogóle ze swej listy. Tą rażącą dysproporcją w zachowaniu dwu płci można mierzyć rozmiary sprostytuowania Polek. I nie rozczulajmy się zbytnio nad losem tych, którym nie wyszło i w wyniku rozwodu pozbawione zostały potomstwa, lub musiały uciekać z dziećmi do polskiego (o zgrozo!) „grajdołu”. Mądre polskie przysłowie powiada, że jak sobie pościelesz tak się wyśpisz. Zapewne gdyby podobną analizę statystyczną przeprowadzić w innych krajach europejskich wynik byłby identyczny.
Takie i inne zatrute ziarna padały na podatny grunt przynosząc plon stokrotny. W przeciągu zaledwie dwudziestu lat udało się przekształcić większość społeczeństwa w żałosny konglomerat podrzędnych pomywaczy i prostytutek, który jak wszystko w „nowej rzeczywistości” uzyskał odpowiednio dobrze brzmiącą nazwę „europejczyków”.
„Europejskość” wryła się głęboko w świadomość społeczną, nieomalże w naturalny sposób przekształciła się z patologii, jaką jest wyzbycie przyrodzonych atrybutów swej narodowości w wyraz nowoczesnej normalności. Umiejętne pozbawienie młodego pokolenia jakiejkolwiek rzetelnej wiedzy o narodowej historii i kulturze pozbawiło je zupełnie narodowych więzi, pozostawiając jedynie atawistyczne „odruchy stadne”, takie jak kibicowanie „swoim”; najlepiej strojąc się w błazeński kapelusz i szalik w barwach narodowych lub klubowych. Współczesnym „młodym, wykształconym” nawet przez myśl nie przychodzi, że narodowość to coś znacznie więcej niż kolory flagi i nazwa państwa wydającego paszport, że stanowi ona znaczącą część człowieczeństwa, oczywiście jeśli się takowe posiada.
Ale już krok dalej i nawet ten atawizm znika jak topniejący wiosenny śnieg. Przodująca tenisistka Karolina Woźniacka dumnie rozsławia imię swej duńskiej ojczyzny. Co prawda urodzona z polskich rodziców, ale już w przyzwoitym kraju jakim jest Dania . Cóż więc w tym dziwnego, nieprawdaż? Słuszność takiego czy innego twierdzenia można łatwo zweryfikować stosując je do szeregu analogicznych przypadków. Dlatego spójrzmy na pierwszy z brzegu przykład z odwrotnej strony medalu. Znana krakowska wokalistka Maja Sikorowska, urodzona w Polsce z ojca Polaka i matki Greczynki, ma zapewne o tej regule nieco inne zdanie. W jednym z programów telewizyjnych zdradziła widzom swe skryte marzenie polegające na możliwości śpiewania jedynie w języku greckim. Jej oficjalna strona internetowa wita gości piosenką w tym właśnie języku. Dalej informuje co prawda, że „Śpiewa piosenkę literacką, podawaną w różnych konwencjach – od ballady po blues rocka, głównie w języku polskim.” Ale to złożyć zapewne można na karb kryzysu w jakim ostatnio pogrążyła się Grecja, oraz faktu że w III RP nie rozpowszechnił się jeszcze zwyczaj nauki tego języka; chińskiego już tak, ale z greckim ciągle pozostajemy w tyle. Z ochotą słuchamy pięknej greckiej muzyki, z radością neofity uczymy się przytupywania, które podobno zwane jest irlandzkim tańcem narodowym, z dziką pasją podskakujemy w rytm murzyńskich bębnów…. To już nie „europa” to już cały świat, a w nim chłonący prawdziwą kulturę polskojęzyczni „światowcy”.
Ten patologiczny stan świadomości polskojęzycznego „światowca” najlepiej ilustruje działalność Telewizji Polonia zorientowanej na tzw. odbiorcę polonijnego. Oglądając ją można dojść do przeświadczenia, że dla Polaka najnaturalniejszą rzeczą w życiu jest emigracja, tak naturalną i oczywistą jak to, że życie zaczyna się narodzinami a kończy śmiercią. Równie oczywiste jest też to, że z chwilą postawienia nogi na ziemi swej nowej ojczyzny, Polak przeistacza się w przedstawiciela tamtejszej nacji. Prawdziwie groteskową ilustrację tego stanowią „Igrzyska Polonijne” organizowane corocznie przez tą szacowną instytucję. Zjeżdżają się na nie „Polonusi” ze wszystkich prawie krajów świata i w braterskiej atmosferze prezentują sobie nawzajem i mieszkańcom Polski państwa z których przybywają i w szlachetnej sportowej atmosferze rywalizują o laury pierwszeństwa dla swych „narodowych barw”. Taki schizofreniczny obraz prezentują przynajmniej programy telewizyjne relacjonujące tą ekscytującą imprezę.
W poruszonych przykładach nie chodzi mi oczywiście o krytykę takiej czy innej działalności społecznej czy kulturalnej, ale o kosmopolityczny kontekst w jakim takowe się odbywają. No i oczywiście „każdy ma prawo…” do wszystkiego co nie jest sprzeczne z obowiązującym prawem, a kosmopolityzm nie jest nigdzie sklasyfikowany jako przestępstwo. Chodzi mi jedynie o dokonanie oceny moralnej pewnych cech współczesnego społeczeństwa III RP i emigrantów z niego się wywodzących. Takową zwykło się rutynowo przeprowadzać w całej dotychczasowej historii ludzkości. Teraz w ramach poprawności politycznej jej próby klasyfikowane są jako objaw „zacofania i nietolerancji”. „Nie ma tolerancji dla nietolerancji” głoszą dziś przewrotnie „tolerancyjni” liberałowie.
W „nowoczesnym” post-narodowym społeczeństwie sama „tolerancja” jednak już nie wystarcza. Stopniowej penalizacji zaczynają podlegać wszelkie zdrowe ludzkie reakcje, takie jak abominacja wywołana zboczeniami, renegactwem, czy jakimikolwiek innymi patologiami.
Trendy te są oczywiście obecne we wszystkich krajach zachodu. Nigdzie jednak towarzyszące im w sposób naturalny skundlenie społeczeństwa nie osiągnęło takich rozmiarów jak w III RP.
Wszystko wskazuje na to, że „triumfalny marsz do europy” zakończył się totalną klęską w każdym wymiarze: moralnym, materialnym, politycznym, kulturowym i narodowościowym. Większość społeczeństwa uległa transformacji w odczłowieczonego, bezmyślnego, wyzbytego nawet zwierzęcego odruchu samozachowawczego mutanta zwanego z braku lepszego określenia „europejczykiem”.
W tym szambie „europejskości” miotają się bezradnie zatomizowani Polacy. Przypomina to sytuację francuskojęzycznej ludności kanadyjskiej prowincji Quebec, która stała się mniejszością we własnym kraju i w ramach „demokracji parlamentarnej” nie jest w stanie wyzwolić się z anglosaskiej dominacji. W Qebecu obie społeczności różnią się przynajmniej językiem. W Polsce nie sposób odróżnić Polaków od „europejczyków”, przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Na dodatek Polacy pozbawieni są narodowego przywództwa na miarę współczesnych wyzwań, a ich moralny fundament stanowi instytucja, która przez dwadzieścia ostatnich lat nie zdobyła się nawet na próbę rozliczenia wielu swych prominentów z „nieroztropności” okresu PRLu.
Sytuacja ta wydaje się wręcz beznadziejna. Nie zwalnia to jednak nikogo z obowiązku walki z obezwładniającym zalewem zła. Wręcz przeciwnie! Każdy Polak ma obowiązek nieustannego dawania świadectwa prawdzie i przypominania sobie i otaczającemu światu, że monstrualna zbrodnia dokonana na Polsce i Polakach w okresie ostatnich dwudziestu lat musi być i będzie wcześniej czy później rozliczona. Miarka już dawno się przebrała. Świat nie może dalej funkcjonować w oparciu o całkowite zaprzeczenie ustanowionego przez Stwórcę prawa naturalnego, tak jak nie może działać ignorując prawo grawitacji. I taki paradygmat powinien wspierać każdego Polaka w obronie swego człowieczeństwa i ciągłym dawaniu świadectwa prawdy o Polsce.