Chociaż dla bardzo wielu to bardzo wygodna, intratna i ulubiona POzycja
Niecałe dwa miesiące po wprowadzeniu stanu wojennego, w okresie szalejącego terroru, w centrum Warszawy, w pobliżu siedziby stołecznej milicji, w lutowy wieczór został podpalony pomnik Feliksa Dzierżyńskiego, idola SB. W ten sposób niemal nieznana, nowo powstała opozycyjna grupa nastoletnich chłopców wyraziła bunt wobec reżimu, jego represji i "socjalistycznych realiów". Niestety, jeden z przywódców grupy, która przyjęła nazwę "Piłsudczyków", zapłacił za ten sprzeciw życiem. Jego śmierci do dziś nie wyjaśniono, a sprawca pozostaje bezkarny.
Jak wspomina Artur L. Nieszczerzewicz, posługujący się konspiracyjnym pseudonimem "Prut", jeden z działaczy grupy, jej nazwę wymyślił najprawdopodobniej Emil Barchański. Nazwa przyjęła się, a koledzy zaczęli też akceptować pomysły Emila, który stał się ideowym liderem grupy. – To on nadawał ton, kierunek naszym działaniom. Inspirował się na pewno poglądami politycznymi Józefa Piłsudskiego. Osobiście traktowałem tę działalność jako wyraz sprzeciwu wobec tego, co mnie otaczało, wobec zomowców zaczepiających nas i ubliżających nam na ulicy, sprzeciwu wobec aresztowań, bicia i nękania – opowiada "Prut", który nie miał jeszcze 18 lat, gdy przystępował do "Piłsudczyków".
Choć również wcześniej brał udział w różnych akcjach, polegających zwykle na rozrzucaniu ulotek, podobnie jak jego koledzy postanowił radykalniej działać po wprowadzeniu stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku. To wtedy grupa ukształtowała się i zaczęła konspirować na dobre. Emil Barchański i zapewne także część jego kolegów, jeszcze przed tym tragicznym wydarzeniem uważali, że reżim jest coraz słabszy i zbliża się jego koniec. "Mamo, to ich ostatnie podrygi. Oni się już kończą. Nie widzisz, jaką mają zadyszkę?" – tak jego słowa relacjonowała matka, Krystyna Barchańska. Spisaną relację z ostatnich lat działalności i życia syna przesłała do Ośrodka Karta.
Chcieli atakować KC
Rzeczywiście w 1981 r. reżim PRL przeżywał ostrą "zadyszkę", ale komuniści nie zamierzali łatwo oddać władzy. Dlatego wprowadzili stan wojenny, chcąc zdławić rozwijający się ruch "Solidarności". Właśnie wtedy młodzi opozycjoniści postanowili odpowiedzieć jeszcze większym oporem.
Ich organizacja była zbudowana na wzór konspiracyjnych oddziałów Armii Krajowej w systemie "piątkowym". Każdy z członków "Piłsudczyków" znał najwyżej 5 osób (niektóre tylko z pseudonimu). W takich małych kręgach chłopcy spotykali się najczęściej. Z pozostałymi członkami grupy kontaktowali się ich liderzy. "Prut" spoza swojej "piątki" znał bliżej tylko Emila, dlatego także dziś nie potrafi wymienić nazwisk większości członków grupy. Utrzymuje jednak kontakt z "Piłsudczykiem" Stefanem Antosiewiczem. Jak mówi, on i jego koledzy skupiali się przede wszystkim na działaniu – przenoszeniu i rozrzucaniu ulotek (nawet dwa razy w tygodniu), a niektórzy uczestniczyli w drukowaniu nielegalnych materiałów.
Nastoletni opozycjoniści uznali jednak, że to nie wystarczy. Jak wspomina Nieszczerzewicz, w okresie, gdy reżim wsadzał do więzień dorosłych działaczy opozycji, a duża część społeczeństwa czuła się zastraszona, oni chcieli pokazać władzy i społeczeństwu, że się nie poddają, że stawiają opór, że są organizacje, które działają.
Wspólnie z Barchańskim zaczęli omawiać różne scenariusze aktów oporu. Jeden z nich przewidywał… atak na budynek Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. – Planowaliśmy "ostrzelać" go koktajlami Mołotowa, wykorzystując zrobione samodzielnie – ze sprężyn samochodowych – katapulty. Wspólnie z Emilem szukaliśmy nawet miejsca naprzeciw siedziby partii, gdzie moglibyśmy je umieścić – wspomina "Prut". Jednak przygotowanie tej trudnej do przeprowadzenia w panujących warunkach akcji nie było proste. Łatwiejsze okazało się zrealizowanie innego pomysłu.
Krwawy Feliks w ogniu
Wpadli na pomysł podpalenia pomnika Feliksa Dzierżyńskiego, twórcy i szefa sowieckiej Czeki, poprzedniczki KGB, nazywanego też "krwawym Feliksem" z powodu ogromnej liczby ofiar stworzonego przez niego aparatu terroru w Związku Sowieckim. Ustawiony na placu noszącym wówczas jego imię (dzisiejszym placu Bankowym) pomnik był jednym z symboli zniewolenia Polski. – Chcieliśmy, żeby akcja była głośna i zauważona. Rozrzucanie ulotek było codziennością – tłumaczy motywy tej decyzji Nieszczerzewicz.
10 lutego 1982 r., zaledwie dwa miesiące po wprowadzeniu stanu wojennego, nastoletni opozycjoniści podpalili pomnik idola SB, ZOMO i innych "bezpieczniaków", w pobliżu siedziby stołecznej milicji. Rzeczywiście, wyczyn "Piłsudczyków" został zauważony i miał poważne konsekwencje.
Po latach "Prut" przyznaje, że to on dowodził akcją, choć jak mówi, na pomysł wpadł najprawdopodobniej Emil Barchański. Jednak jego udział – jak wspomina Nieszczerzewicz – sprowadzał się głównie do dokumentowania ataku za pomocą aparatu fotograficznego i prawdopodobnie również kamery. W samej akcji uczestniczyło około sześciu osób. "Prut" zaznacza, że jej przeprowadzenie zaplanował wcześniej i ćwiczył jej niektóre elementy z kolegami, by uniknąć jakiejś wpadki. I rzeczywiście, akcja się udała. – Najpierw Marek Marciniak obrzucił pomnik białą i czerwoną farbą. To była trudno zmywalna, holenderska farba, którą dostałem od cioci pracującej w drukarni. Potem inni koledzy obrzucili pomnik butelkami (po napojach "Ptyś") z benzyną. Na końcu ja rzuciłem koktajl Mołotowa, od którego monument się zapalił – wspomina "Prut".
Niestety, mimo przygotowanego wcześniej planu i rzuconego na drodze odwrotu koktajlu Mołotowa, by utrudnić ewentualny pościg, ucieczka nie udała się jednemu z uczestników akcji, Markowi Marciniakowi. – Tłumaczył, że ktoś mu podstawił nogę, musiał uciekać w innym kierunku niż zaplanowany i wpadł na dwóch esbeków, których wówczas było tam pełno – opowiada.
Areszty, tortury, mord…
Marciniak najprawdopodobniej został aresztowany jako pierwszy członek "Piłsudczyków". – Marek, mimo katowania, nikogo nie wydał – podkreśla "Prut", który wprowadził go do grupy. Ze względu na zasady konspiracji nie ujawnił mu ani swoich personaliów, ani Emila. Stąd też chłopak naprawdę niewiele o nich wiedział.
Krystyna Barchańska we wspomnianej relacji zwraca uwagę, że jej syn był nawet gotów poświęcić życie, by walczyć z komunistycznym zniewoleniem. "Mamo, ty i tata należycie do pokolenia przestraszonych. Was już przestraszyli, a mnie jeszcze nie zdążyli. Ja się ich nie boję. Nie będę żył na kolanach. Umrę, stojąc" – wspomina słowa syna.
Niestety, słowa te w pewnym sensie się spełniły. Niecały miesiąc po akcji podpalenia pomnika Dzierżyńskiego Emil został aresztowany wraz z Szymonem Pochwalskim, z którym w "zakonspirowanym" mieszkaniu drukowali zakazaną wtedy broszurę. Chłopak próbował uciekać, przechodząc z balkonu na balkon na 13. piętrze wieżowca. Jednak milicjanci ze specjalnego oddziału zauważyli go. Grożąc zastrzeleniem, kazali mu wrócić do mieszkania. Tam od razu zaczęli go bić. W napisanym po swoim procesie pamiętniku, którego fragmenty jakimś cudem się zachowały, Emil relacjonował stosowane wobec niego metody milicji. "Potężny cios w kręgosłup (…). Nie wydałem żadnego dźwięku, bo już żadnego w sobie nie miałem. Czułem się jakby wbijany w ziemię, wygięty do granic wytrzymałości mojego kręgosłupa". Oprawcy aresztowali Emila, choć był niepełnoletni. Natomiast 18-letniego Pochwalskiego wypuszczono po 24-godzinnym przesłuchaniu, co wzbudziło podejrzenia pani Krystyny.
Jej syna przez dwa tygodnie przetrzymywano w areszcie, gdzie był bestialsko bity, zanim postawiono go przed sądem. Dostał wyrok 2 lat więzienia w zawieszeniu i dozór kuratora do czasu osiągnięcia pełnoletniości. Dwa miesiące później musiał jednak zeznawać na kolejnym procesie, Tomasza Sokolewicza, którego SB chciała oskarżyć o kierowanie akcją podpalenia pomnika Dzierżyńskiego. Podczas rozprawy Emil odwołał swoje wcześniejsze zeznania obciążające Sokolewicza i wyjaśnił, że złożył je pod przymusem, ponieważ był bity. Na pytanie sądu o to, kto go bił, odpowiedział przytomnie, że "ci panowie, kiedy biją, nie przedstawiają się, ale jestem w każdej chwili gotów ich rozpoznać". To śmiałe zdanie, wypowiedziane na wypełnionej po brzegi sali sądowej wywołało ogromne poruszenie. Sprawa została nagłośniona w zagranicznych stacjach radiowych. Zapewne właśnie odwołanie zeznań i groźba rozpoznania oprawców doprowadziły do tego, że spełniły się przekazywane mu przez SB przed drugą rozprawą groźby, że może go spotkać "nieszczęśliwy wypadek".
3 czerwca 1982 r., niecałe dwa tygodnie przed wyznaczonym terminem kolejnej rozprawy Sokolewicza, i trzy dni przed swoimi 17. urodzinami Emil zaginął. Jego znajomy Hubert I., z którym razem wyszli, wieczorem przekazał matce wiadomość, że widział go ostatni raz w towarzystwie nieznanych osób, gdy wracał znad Wisły, ale jego relacja była kompletnie niespójna. Dwa dni później przekazano matce wiadomość, że z Wisły wyłowiono ciało młodego mężczyzny. Po kolejnych dwóch dniach matka dokonała identyfikacji ciała w kostnicy. Jak relacjonowała, przetrzymywano je w takich warunkach, że było już poddane zaawansowanemu procesowi rozkładu, by zatrzeć ślady…
Wydany przez agentów
Działania te wskazują, że był to kolejny mord polityczny przestępczego reżimu. Zaś zachowanie niektórych znajomych Emila nasuwa podejrzenie, że w jego otoczeniu mogło być nawet kilku agentów bezpieki. Chłopak zrozumiał to już po swoim aresztowaniu. Jak opisała Krystyna Barchańska, podczas drugiego procesu syn zeznał, że "sam padł prowokacją SB, bo wśród działaczy opozycyjnych kryją się jej agenci". Zaznaczyła też, że jej syn "miał to nieszczęście, że pochwalił się jednemu z nich, udającemu wielkiego przyjaciela, uczestnictwem w akcji na pomnik, a ten prawdopodobnie go wydał". Tą osobą miał być Andrzej O., który brał udział w zorganizowaniu nielegalnego druku w mieszkaniu, w którym Emil został pojmany. Ponadto niektóre zachowania i wypowiedzi Huberta I. wskazują, że mógł być również kontrolowany przez SB.
Śledztwo m.in. w sprawie śmierci Emila prowadzi od dłuższego czasu Instytut Pamięci Narodowej. – Sprawa śmierci Emila Barchańskiego jest jedną z 46 spraw, które są wyjaśniane w ramach prowadzonego w Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie śledztwa w sprawie funkcjonowania w okresie od 28 listopada 1956 r. do 31 grudnia 1989 r. w strukturach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Warszawie związku, w skład którego wchodzili funkcjonariusze byłej Służby Bezpieczeństwa, kierowanego przez osoby zajmujące najwyższe stanowiska państwowe, który miał na celu dokonywanie przestępstw, a w szczególności zbrodni zabójstw działaczy opozycji politycznej i duchowieństwa – poinformował Piotr Dąbrowski Naczelnik OKŚZpNP w Warszawie, przyznając, że śledztwo wciąż trwa, a ze względu na konieczność przesłuchania kolejnych świadków nie wiadomo, kiedy zostanie zakończone. Wiadomo jedynie, że "celem prowadzonych aktualnie czynności jest weryfikacja założonej wersji śledczej, iż zgon Emila Barchańskiego nastąpił w wyniku działań funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa i stanowi on zbrodnię komunistyczną".
Jak przyznaje Artur Nieszczerzewicz, po śmierci Emila Barchańskiego "Piłsudczycy" przestali działać i grupa właściwie się rozpadła. Sam "Prut" musiał przez długi czas się ukrywać, a mimo to został aresztowany za… udział w demonstracji. Paradoksalnie SB nie skojarzyła go z udziałem w ataku na "krwawego Feliksa". Najwidoczniej udało mu się wymknąć agenturze…
Mariusz Bober
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20111215&typ=my&id=my03.txt
"My musimy komunizm wyniszczyć, wyplenić, wystrzelać! Żadnych względów, żadnego kompromisu! Nie możemy im dawać forów, nie możemy stwarzać takich warunków walki, które z góry przesądzają na naszą niekorzyść. Musimy zastosować ten sam żelazno-konsekwentny system. A tym bardziej posiadamy ku temu prawo, ponieważ jesteśmy nie stroną zaczepną, a obronną!". /Józef Mackiewicz dla mieniących się antykomunistami/