Bez kategorii
Like

Na wsi

29/01/2012
506 Wyświetlenia
0 Komentarze
8 minut czytania
no-cover

Dawno temu na wsi.

0


    Dzieciństwo spędziłem na wsi. Na przełomie lat 60/70 życie tam było dosyć surowe i raczej nie usłane różami. Nie zdarzało się, tak jak to bywa teraz, by ludzie trzymali zwierzęta w celach towarzyskich czy rekreacyjnych. Zwierzę, żeby żyć, musiało być pożyteczne. A i w takim wypadku nie zawsze żyło długo. Tylko tyle ile było to konieczne ze względów ekonomicznych. Świnie i drób na mięso lub sprzedaż, konie jako stworzenia pociągowe, psy na łańcuchu pilnujące gospodarstw. Krowy dawały mleko. Taka była wtedy norma. Aha, koty łapały myszy, inaczej nie miały racji bytu.

   My byliśmy trochę nietypową rodziną jak na wiejskie warunki. Ojciec oprócz tego, że miał niewielki kawałek ziemi to dodatkowo pracował w mieście. Ziemię uprawiał tak jakby mimochodem. I to z doskonałym skutkiem, co było przyczyną zawiści sąsiadów.  A’propos zawiści. Ludzie tak ogólnie byli dobrzy. Jak kogoś spotykało jakieś nieszczęście, to nawet bardzo dobrzy. Życzliwi i pomocni. Nie daj Boże gdy komuś się w czymkolwiek poszczęściło. Spadek lub jakakolwiek wygrana, to był raczej powód do zmartwienia niż radości. Wszystko się zmieniało, człowiek był traktowany z zimnym dystansem niczym trędowaty. Taka była wtedy mentalność ludzka w hermetycznym środowisku wiejskim.

   Wracając do zwierząt. Ile razy nasza kotka się okociła tyle razy był problem z małymi. Trzeba się było ich jakoś pozbyć. Posługiwano się często moją osobą. Jako dziecko niewiele miałem do powiedzenia. Dawano mi jakieś drobne pieniądze na otarcie łez. Leciałem wieczorem z papierową torbą, w której były zapakowane kocięta, do pobliskiego stawu. Nie zatrzymując się ani na chwilę wrzucałem torebkę do wody i biegiem wracałem do domu. Potem długi czas nie mogłem dojść do siebie. Dręczyły mnie wyrzuty sumienia chociaż przecież nie było innego wyjścia.

   Podobnie było ze świniami. Z małych prosiaczków robiły się duże świnie i nadchodził taki moment, że szły pod nóż. Uciekałem wtedy jak najdalej i robiłem wokół siebie dużo hałasu, by zagłuszyć dźwięki zarzynanego zwierzęcia. I nigdy mi się to nie udawało.

   Nasza locha się oprosiła. Jedno z prosiąt było  takie niemrawe i słabowite, Odróżniało się od reszty znacząco. Gdy inne małe wywalczały sobie miejsce do karmy matki, ono nie miało siły i z każdym dniem było coraz słabsze. Wszyscy się zastanawialiśmy co zrobić aby nie zdechło. W końcu nasza mama wzięła je do domu i zaczęła sama karmić. Mlekiem z butelki. Nie trzeba było dużo czasu, by maluch doszedł całkowicie do siebie.

   Wyglądał dziwnie, jakiś taki poskręcany, ale chował się dobrze. Był wesoły. Przywiązał się też bardzo do mamy i nie odstępował jej na krok. Jak wierny pies. Prosiaczek tak się oswoił, że zachowywał się jakby był jednym z domowników. Pchał się nawet do łóżka gdy kładliśmy się spać. Nie ukrywał niezadowolenia gdy go stamtąd wyganialiśmy. Nie rozumiał dlaczego ma spać na podłodze, a nie w wygodnej pościeli jak pozostali.

   Mały urwis cieszył się ogólną sympatią ale słuchał tylko mamy. Innych ignorował. Wszystko było w porządku dopóki maluch był mały. Z czasem zrobiła się z niego wielka świnia. Nawet dosłownie. Gienek (tak na niego wołaliśmy) łatwo się obrażał i był wtedy złośliwy. Jak mu się coś nie spodobało potrafił dać nam popalić: a to powyrywał kartki z książek z których się uczyliśmy, a to zniszczył ubrania. Z Gieniusiem było lepiej nie zadzierać. Ważył pewnie ze sto kilo,a z tym nie było żartów. Poza tym był wyjątkowo niezdarny i powiedzenie „zachowuje się jak słoń w składzie porcelany” pasowało do niego jak garnitur do nieboszczyka (cokolwiek by to znaczyło). Sąsiedzi kręcili tylko głowami ze zdziwieniem: „kto to słyszał aby taka duża świnia  panoszyła się po domu. Jej miejsce powinno być w spiżarni. I to co najwyżej jako baleron lub szynka.” – dodawali złośliwie.

   To były czasy Robin Hooda. Tzn serialu o tym tytule. Każdy dzieciak z mojej wioski chciał być Robinem. Oczywiście ja nie byłem wyjątkiem. Każdy także chciał mieć łuk. Latały więc po wiosce całe stada Robin Hoodów i darły wniebogłosy gęby. Aż się echo niosło po okolicy. Co większy szczęściarz miał kawałek kija z przywiązanym sznurkiem. Imitacja łuku. Ja byłem mega szczęściarzem. Można by nawet powiedzieć, że byłem królem szczęściarzy.

   Mi ojciec zrobił łuk z prawdziwego zdarzenia. Można go było naciągać i strzelać. Do tego miałem jedną strzałę, która posiadała grot z gwoździa i się wbijała. Było to wtedy dla mnie większym powodem do dumy niż teraz posiadanie iPada lub innego super modnego gadżetu na „i”. Chodziłem po wiosce niczym paw i szukałem tylko okazji by zademonstrować swój nowy nabytek.

  No i zademonstrowałem. Pokazywałem właśnie jak daleko strzela łuk gdy na horyzoncie pokazał się Gieniuś. Nośność łuku na nieszczęście dla Gieniusia okazała się wielka. Dostał w samo serce. Gdy do niego dobiegłem zdążył tylko raz na mnie spojrzeć zanim wyzionął ducha. Była z Gieniusia góra apetycznego mięsa ale jakoś nikt nie miał na nie ochoty. W końcu pochowaliśmy go obok domu z należnym wieloletniemu przyjacielowi smutkiem. Czym znowu wzbudziliśmy sensację sąsiadów. 

0

Mefi100

275 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758