Na muflony? Na jaki? Do Gołdapi?
22/08/2011
476 Wyświetlenia
0 Komentarze
5 minut czytania
Mazury to żagle, grzyby, ryby, ale i safari.
Sobota 19 sierpnia. Wiatr urywa głowę. Przed Gołdapią zaczyna kropić. Ze wsi Zatyki polną drogą dojeżdżam pod bramę Gospodarstwa Ekologicznego Rodziny Rudziewiczów, zajmujących się Niekonwencjonalną Hodowlą Zarodową Zwierzyny Dzikiej. Brama otwarta. Można wjechać na miejsce postoju samochodów.
Tam gości wita oswojona sarenka. Ktoś częstuje ją jabłkiem, które chętnie zjada. Potem zagląda przez szybę samochodu do mojego psa, który nieco oniemiał w tym momencie.
Grupa zwiedzająca zajmuje miejsce na ławkach w dwóch terenowych półciężarówkach pamiętających bardzo dawne czasy na sowieckich poligonach. Samochodziki wyglądają przaśnie. Ryczą, wyją, rzężą, ale dziarsko ruszają w teren. Górka, dołek, skręt w wysokich trawach. Głowa w dół, bo przejeżdżamy pod konarami drzew. Mijamy stadko dzikich owiec arui, konie Przewalskiego, potem dostojnego jaka, któremu nie przeszkadza coraz intensywniejszy deszcz.
Teren tego 300 hektarowego gospodarstwa został podzielony na sektory odgrodzone od siebie specjalną siatką. Każdy gatunek ma dla siebie odpowiedni obszar do życia bez ingerencji człowieka. Zbliżamy się do kolejnej bramy i widzimy uciekające stado saren. Nie chcą być fotografowane. Natomiast muflony pozostają obojętne na ryk silnika.
Teren gospodarstwa położonego u podnóża Tatarskiej Góry w Puszczy Rominickiej jest przepiękny. Tu lasek, tam uroczysko, staw, łąka, kępy krzaków a wszystko na mocno pofałdowanym terenie.
Oczy odpoczywają, delektując się wszystkimi odcieniami zieleni i brązu. Powietrze jest krystalicznie czyste. Podjeżdżamy pod kwaterę dzików i świniodzików. Im ulewa nie przeszkadza. Panowie kierowcy wysypują karmę. Podziwiamy olbrzymiego odyńca, pod którego brzuchem chronią się malutkie warchlaczki.
Wśród uroczyska leśnego spotykamy stado jeleni przemieszczającego się w głąb swojego terytorium.
Docieramy na półwysep, mijając zagrodę strusia.
Są tu woliery z różnymi gatunkami kur. Mały biały piesek łasi się do turystów. Nazywa się Biały Wilk i ma taki aprtament, z którego rzadko korzysta.
Kucyki stojące przy amfibii pozują do fotografii.
Panowie kierowcy zapraszają do środka egzotycznego pojazdu.
Nóżka na stołek, nóżka na gąsienicę i hyc już środku mozna zająć miejsce na drewanianej ławie przy burcie.
Odpalony silnik huczy i wyje. Kierowca krzyczy, by wszyscy trzymali się mocno i zaczyna się jazda ze zbocza do wody. Uff! Adrenalina w górę. Amfibia była prawie w pionie. W wodzie potężna maszyna nabiera gibkości i raźno pruje przed siebie.
Po chwili wyjeżdżamy na brzeg wyspy. A tam plac manewrowy. W prawo, w lewo, piruecik, zygzak, do tyłu do przodu – lepsze to jak wesołe miasteczko. Jak już wszyscy się wytrzęśli na drewnianych ławach wracamy na półwysep i do łazików, które teraz wydają nam się wygodne niczym mercedesy.
W drodze powrotnej żegnają nas wielbłądy i zebry oraz okazały byk z olbrzymimi rogami.
Czas opuścić safari – 1,5 godziny minęło błyskawicznie. Trochę szkoda, że deszcz wypłoszył daniele, jelenie mandżurskie, jelenie marali. Nie spotkaliśmy też żurawi, czapli, kormoranów i orłów bielików.
Cóż jest pretekst, by w to piękne miejsce przyjechać kiedyś jeszcze raz.