Potrzebne są nam słowniki i opracowania nie tylko typu „who is who?”, ale nawet… kto skąd się wziął.
Po rewolucji bolszewickiej jej zwycięzcy, mając dalekosiężne i długofalowe plany, rozpoczęli praktyczne przygotowania do zdobycia Europy, a następnie całego świata. W pewnym sensie wzorowali się na strategii mongolskiej. Władcy mongolscy potrafili planować swe podboje na kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat naprzód, wysyłając uprzednio agenturę, organizując sieć wpływów i zależności, przekupując i pozyskując mocne przyczółki wśród elit w społecznościach, które miały być celem przyszłego ataku.
Bolszewicy, biorąc z takich historii to, co skuteczne, wzbogacali na bieżąco swe doświadczenia i twórczo je przekuwali na praktyczne działania. Głównym i najbardziej skutecznym celem było tworzenie organizacji politycznych (ale nie tylko) o charakterze komunistycznym. Ich celem miała być nie tyle bezpośrednia walka o władzę (inspiratorzy wiedzieli bowiem, że są na to za słabi), co działalność organizacyjna i propagandowa, szykująca grunt na przyszłość. Były to organizacje agenturalne wobec Moskwy, przez nią finansowane i całkowicie kontrolowane. Już podczas wojny z Polską 1920 roku pokazały swe prawdziwe oblicze, tworząc „rządy” i rewkomy jako zalążek bolszewickiej władzy okupacyjnej.
Okres międzywojenny – szczególnie lata trzydzieste XX wieku – to czas przygotowań nowych kadr dla satelickich wobec Związku Sowieckiego nowych „państw”, które miały powstawać podczas przyszłego marszu na zachód. Bolszewików nie zraziły klęski rewolucji w Niemczech czy na Węgrzech (1918-1919), wprost przeciwnie – dały im czas na poszukiwanie nowych rozwiązań.
Nie sposób zrozumieć tego, co stało się w Polsce po 1944 r., nie szukając źródeł zła w okresie międzywojennym, bez analizy instytucji agenturalnych, które były „kuźnią kadr” na przyszłość. Służyć temu miały nie tylko szkolenia polityczne, wojskowe i wywiadowcze w Sowietach dla „towarzyszy polskich” (którzy zawsze byli i tak w znikomej mniejszości wobec innych nacji), ale też sztuczna produkcja „polskiej inteligencji”. Istniały zatem „polskie” gazety i instytucje kulturalne, wyższe uczelnie sowieckie tworzyły „polskie wydziały” lub „katedry języka polskiego”, Akademie Nauk w republikach powoływały „Instytuty Polskiej Kultury Proletariackiej”, „Polskie Instytuty Wychowania Społecznego” itd. W ślad za tym tworzono „polskie” teatry, wydawano „polskie” książki a nawet istniało „polskie” życie naukowe, które z Polską i polskością nie miały nic wspólnego. Celem miał być określony produkt – „polska” inteligencja, całkowicie zrusyfikowana i skomunizowana, która miała zastąpić inteligencję prawdziwą.
Podobną działalność prowadzono (choć nie na taką skalę) wobec innych krajów, które miały być w przyszłości podbite.
Drugim obszarem wzmożonej aktywności bolszewików na gruncie polskim było pozyskiwanie inteligencji w kraju – przede wszystkim artystów, literatów, ludzi kultury. Uważali oni tę warstwę za najbardziej przekupną i podatną na głoszenie nowych haseł o wspaniałej świetlanej przyszłości. Trudno tu mówić wprost o agenturze (choć i tej nie brakowało). Na ogół byli to „pożyteczni idioci”, których łatwo było użyć jako narzędzia realizacji imperialnej polityki sowieckiej. Do tego dochodziły „Wydziały Inteligenckie” w partiach i organizacjach komunistycznych, których celem było pozyskiwanie i obłaskawianie inteligencji, niekoniecznie tej najbardziej błyskotliwej, ale z pewnością łasej na zaszczyty i blaski fleszy.
Pierwsza okupacja sowiecka (na Kresach 1939-1941 r.) była testem tej polityki i w zasadzie zdała ona egzamin. Dwa główne ośrodki polskie: Lwów i Wilno ujawniły, jaki jest zakres penetracji warstwy inteligenckiej w Polsce, jakie metody są najbardziej skuteczne, rozwinięto szerzej szkolenie nowych kadr m.in. w wileńskim Instytucie Marksizmu-Leninizmu.
Latem 1944 r., gdy tworzono „Polskę Ludową”, wszystko było już przygotowane. Rewolucja komunistyczna nie zmiotła od razu starego porządku. Był potrzebny okres przejściowy i pozyskiwanie szerszych warstw i nowych „pożytecznych idiotów”. Oczywiście, nie za darmo – za przywileje i synekury oczekiwano wiernej służby i służalczości.
Przełomem był rok 1948 – władza ludowa okrzepła, politycznie trzymała się mocno (opozycja legalna rozbita i zwasalizowana, podziemie w defensywie i zanikające), nadszedł czas jawnego działania i ukazania prawdziwego oblicza okupacji komunistycznej. Rozpoczął się jawny i bezobcesowy pogrom polskiej nauki i kultury. To nie w 1968 r. nastąpił kres normalnej nauki i kultury w Polsce – dwadzieścia lat wcześniej odbyła się prawdziwa i krwawa rewolucja w tych dziedzinach, służąca produkcji „nowego człowieka”. Stare, nieużyteczne i nie dające się podporządkować kadry szły na bruk (niekiedy nawet wprost do więzień) a ich miejsce zajmowali żądni krwi hunwejbini, których komórki mózgowe nie były szare, lecz intensywnie czerwone.
Wszystko musiało być „nowe”. Powstał więc Instytut Kształcenia Kadr Naukowych (z czasem – Wyższa Szkoła Nauk Społecznych przy KC PZPR, na koniec… Akademia Nauk Społecznych); na jego czele przez lata stał Adam Schaff, który wszystkie tytuły naukowe zdobył w stalinowskiej Moskwie. Stalinizacji służyły takie wydarzenia, jak Kongres Nauki Polskiej (1951 r.), czy tematyczne „konferencje”, które określały, co można, a co trzeba. Nie było już przestrzeni dla wolnej myśli i dyskusji. Były nakazy i zakazy, jak w łagrze, bo cały kraj stał się jednym wielkim więzieniem.
W późniejszych latach, choć gorset brutalnego i wulgarnego komunizmu nieco zelżał, partia do końca pilnowała „czystości” i wierności swej linii. Do pomocy miała wytresowaną i wyszkoloną rzeszę swych psów łańcuchowych, gotowych zagryźć każdego „wroga”, niepokornego nawet w myślach.
Dziś mamy już drugie a nawet trzecie pokolenie tamtych służalców. Oczywiście, oni często dodatkowe gładzenie zdobywali na zagranicznych stypendiach i uczelniach. Bardzo czujnie pilnują jednak swej rodzinnej i środowiskowej przeszłości, poczynając od not biograficznych po naukowe monografie, aby zbyt dużo wiedzy nie przedostało się do opinii publicznej. Badanie przeszłości jest „nieeuropejskim grzebaniem w życiorysach”; przypominanie okresu wcześniejszego jest jakoby „nieetyczne”. Działa metoda lisiego ogona – zacierania wszelkich śladów i unikania swoistej dekonspiracji. Dziś marksiści to po prostu „liberałowie” i kontestatorzy myśli zachodniej, walczący z rzekomym „obskurantyzmem” i normalną płciowością człowieka. Ale jak zwykle – są na czele. Tylko oni wiedzą, co to jest postęp i gdzie jest Europa, z której tak zaciekle, przy pomocy metod brutalnych nas wyprowadzali.
Potrzebne są nam słowniki i opracowania nie tylko typu „who is who?”, ale nawet… kto skąd się wziął. To powinien być elementarz dla osób kształtujących opinię publiczną. Bez gruntownej wiedzy w tym zakresie będziemy bałwochwalczo czcić Schaffa, Kołakowskiego, Kapuścińskiego i pozwalać ich uczniom na bezkrytyczne podsuwanie nam trujących idei.
Leszek Żebrowski
Czytaj więcej: http://www.pch24.pl/jak-wymieniono-nam-elity,4430,i.html#ixzz21b2c4cL6
W ostatni weekend TVN transmitował program śniadaniowy, w którym swymi przemyśleniami o świecie dzielili się artyści obrazu. Była wśród nich Jodi Bieber – jedna z najbardziej znanych fotografów świata – autorka słynnego zdjęcia afgańskiej kobiety, której muzułmański mąż obciął uszy i nos za to, że go opuściła.
Do programu zaproszono również Rafała Olbińskiego (prawdziwe, nie wiedzieć czemu wstydliwie ukrywane nazwisko: Józef Rafał Feliks Chałupka), przedstawionego jako malarz, pisarz i designer. Ów autorytet – starszy mężczyzna o siwych włosach, opakowany w obowiązujący w telewizji mundurek luzu bez skarpetek – gorąco pragnął o godzinie dziewiątej rano w niedzielę podzielić się z widownią swą głęboką i w jego własnym mniemaniu zapewne nietuzinkową refleksją. I oto w momencie, gdy w tle ukazało się zdjęcie kobiety bestialsko okaleczonej przez prymitywnego muslima, autorytet Olbiński vel Chałupka wygłosił tonem człowieka głęboko przejętego powagą sytuacji: Fotografie, które Pani Jodi zrobiła, są wyrazem protestu przeciwko ciemiężeniu kobiet przez ostatnie dwa tysiące lat. Całe zło zaczęło się od tego, że wybraliśmy sobie tą patriarchalną, monoteistyczną religię, która od dwóch tysięcy lat tłamsi kobiety.
Iza Rostworowska. Crux sancta sit mihi lux / Non draco sit mihi dux Vade retro satana / Numquam suade mihi vana Sunt mala quae libas / Ipse venena bibas