Moje wystąpienie w debacie sejmowej + cytat z wywiadu G. Friedmana
25/12/2011
319 Wyświetlenia
0 Komentarze
26 minut czytania
Zainteresowanym przedstawiam pełną wersję mojego wystąpienia przygotowanego na debatę 15.12, jak toczyla się wokół problemu naszego stosunku do integracji, euro i naszego udziału w tzw. finduszu stabilizacyjnym.
Idea Zjednoczonej Europy to piękna idea. Ale naprawdę trzeba refleksji i bardzo uważnego zbadania, co jest w naszym, polskim interesie, tak jak pod kątem własnego interesu do problemów podchodzą nie tylko Anglicy, ale przecież zarówno Francuzi, jak i Niemcy – i inni.
Jest oczywiście w naszym interesie trwanie tej Unii Europejskiej – ale jakiej, na jakich funkcjonującej zasadach? Nad tymi problemami trzeba się pochylić, trzeba dyskutować, to jest w naszym żywotnym interesie.
Dlatego szanujcie Państwo sprzeciw opozycji.
Niedawno w Krakowie miał miejsce tragiczny wypadek: zawaliły się schody w kamienicy przy ulicy Wielopole, w której trwała huczna zabawa. Wielu ludzi boleśnie przekonało się, że nie warto wchodzić do budynku, który grozi zawaleniem. To zdarzenie ma dla dzisiaj omawianej sprawy symboliczne znaczenie i wynika z niego oczywista nauka – że nie warto wchodzić do wadliwej budowli.
Bo strefa euro okazała się budowlą wadliwą bynajmniej nie ze starości, jak krakowski budynek, a z powodu arogancji jej konstruktorów, lekceważenia głosu ekonomistów, postępowania według metody, którą my, tu w Polsce powinniśmy przecież pamiętać: dominacji polityki nad ekonomią. Warto przypomnieć, że ekonomistów mających krytyczną opinię, zwracających uwagę, że nie są spełnione kryteria optymalnego obszaru walutowego zwalczano, ośmieszano, szykanowano w tej demokratycznej Europie. Bo euro miało być narzędziem integracji politycznej, faktycznie aspekty ekonomiczne zepchnięto na dalszy plan.
Warto tu przypomnieć kwestie podstawowe. Integracja walutowa ma sens tylko dla krajów o bardzo podobnych strukturach gospodarczych, na mniej więcej podobnym poziomie rozwoju, o mniej więcej podobnym poziomie cen – w tym płac – płaca to przecież nic innego jak cena pracy. Kraje takie powinny kompensować tzw. szoki zewnętrzne – popytowe lub podażowe – poprzez przepływy kapitału i pracy, jak i towarów i usług – wszak cztery swobody ich przepływu to podstawa Unii Europejskiej.
Te swobody mają kluczowe znaczenie, są zgodne z teorią, no ale czy można od greckiego czy hiszpańskiego właściciela czy pracownika pensjonatu, który bankrutuje na skutek szoku popytowego w usługach turystycznych, że przeniesie się na północ Europy, by pracować w fabryce dajmy na to samochodów? Na to mu zresztą związki nie pozwolą, bo tam z pracą też nie najlepiej, i dostanie co najwyżej ofertę zamiatania ulic. Nie dziwcie się, że ludzie nie akceptują tego. Teoretycznie piękny ustrój nie zgadza się z praktyką. Bo ludzie nie dorośli? Skądś to znamy.
Problem polega na tym, że dokonano integracji krajów różnych strukturalnie, które musiały w odmienny sposób zareagować na szok, jakim był kryzys. Inną strukturalnie gospodarką jest gospodarka niemiecka, i w ogóle północy Europy, inną gospodarka Grecji i innych krajów południa Europy, innymi gospodarkami są kraje Europy pokomunistycznej. Jak jedne kraje mają bardziej rozwinięte przemysły o wysokim stopniu przetworzenia, wysokiej wartości dodanej, wysokim eksporcie (Niemcy to drugi po Chinach światowy eksporter – i to właśnie dóbr wysoko przetworzonych), to muszą ponosić tego konsekwencje w postaci rosnącej nadwyżki i kumulujących się kapitałów, które trzeba gdzieś wyeksportować.
Oczywiście doszły do swej pozycji eksportowej hamując wzrost płac – mogły sobie na to pozwolić, jako kraj bogaty, ludzi o wysokich dochodach – którzy jednak ostatnio narzekają na stagnację swych wynagrodzeń.
No, ale wtedy nie można mieć pretensji do innych krajów, że importują: nie może być tak, że wszyscy są eksporterami netto: jedni są eksporterami, inni muszą być importerami. Z tego wynikają ważne konsekwencje. O ile kraje eksportujące mogą zrównoważyć swoje budżety generując nadwyżkę oszczędności nad inwestycjami realnymi, to kraje importujące muszą w takiej sytuacji mieć deficyt budżetowy, chyba że znacznie zwiększą inwestycje ponad kreowane oszczędności – no ale to by oznaczało konieczność znacznego wzrostu inwestycji zagranicznych – i zadłużenia.
Ale kryzys krajów południa Europy nie jest przez te kraje tak całkowicie zawiniony. Ich ważnym produktem eksportowym jest na przykład turystyka (w Grecji to 20% gospodarki). Prosty model symulacyjny pokazuje, że gdyby tylko Grecji udało się zwiększyć wpływy z turystki, przejść z deficytu na rachunku bieżącym do nadwyżki, to ich deficyt budżetowy by zniknął.
Oto George Friedman, znany amerykański politolog i publicysta, syn wybitnego ekonomisty Miltona Friedmana, tak wypowiedział się w wywiadzie zamieszczonym w noworocznej Rzeczpospolitej:
Dysharmonia UE nie jest problemem tylko politycznym, ale też strukturalnym. Kryzys zadłużeniowy nie powstał dlatego, że ktoś okłamał niemieckich bankierów, ale dlatego, że Europa skonstruowana jest na wielkiej nierównowadze handlowej. Problem Unii jest prosty. UE to strefa wolnego handlu, w której jedno państwo – Niemcy – jest drugim największym eksporterem na świecie, przez co zalewa pozostałe kraje swoimi produktami. To oznacza, że państwa wokół Niemiec nie mogą się rozwijać normalnie, bo zawsze będą miały negatywny bilans handlowy z nimi. Ta współzależność jest niemożliwa do powstrzymania.
Chce pan powiedzieć, że to wina Niemców?
Strategią Niemców przez ostatnie dekady było zalanie Europy kredytem i pożyczkami, aby inne kraje mogły kupować niemieckie dobra. Inna sprawa, że Unia Europejska została zbudowana na dobre czasy. I rzeczywiście podczas hossy działała dobrze. Ale kiedy przyszła pierwsza poważna próba, okazało się, że kraje członkowskie mają sprzeczne interesy. Doskonałym przykładem jest strefa euro. Niektóre państwa są kredytodawcami, inne dłużnikami, ale wszystkie mają tę samą walutę. Powstaje więc problem polityczny, bo elity polityczne, mocno przywiązane do idei euro, desperacko poszukują rozwiązania, które umożliwiłoby uratowanie szlachetnego projektu. Ale cena, jaką trzeba by zapłacić za utrzymanie wspólnej waluty, jest nie do przyjęcia przez społeczeństwa.
(Kto umrze za Europę – wywiad z Georgem Friedmanem, Rzeczpospolita 01-01-2012)
Jak widać, jego opinie są nadzwyczaj zbieżne z moimi.
Podobnie inne kraje południa Europy, choć problemy są zróżnicowane i przyczyny kryzysu zadłużeniowego złożone, to trzeba jasno powiedzieć, że nie są tylko i wyłącznie przez te kraje zawinione. Wynikają z kryzysu popytowego na ich dobra eksportowe, między innymi turystykę i – trzeba też powiedzieć, został wygenerowany przez samą Unię, na przykład swobodę przepływu kapitału, bo efektem jest lokowanie przez obywateli swych oszczędności poza granicami własnej ojczyzny.
A dlaczego nie mogą zwiększyć dochodów z eksportu? Bo tak ukształtowała się struktura gospodarki europejskiej. To by wymagało znacznych zmian w polityce europejskiej, zwłaszcza krajów północy Europy, które powinny stymulować popyt nie tylko na własne produkty, ale też na produkty krajów zadłużonych. Krajom w kłopocie powinno się pomagać – nie wymuszając na nich równoważenia budżetu w kryzysie, lecz kupując produkowane przez nie produkty.
Szanujcie Państwo wątpliwości opozycji.
Integracja Europy to piękna idea, ale problemem jest, czy poszczególne kraje zachowują swą podmiotowość i równorzędność. Nie było w historii chyba takiego przypadku, by integracja słabszego kraju z silniejszym temu pierwszemu przyniosła rozkwit – raczej prowadziła do zepchnięcia na margines, peryferyjność, nawet, jeśli arystokraci wspólnie bawili się na salonach – oni mogli być z tej unii zadowoleni, ale czy służyła gospodarce ich krajów?
Unii było wiele i wiele takich, które się rozpadły z westchnieniem ulgi narodów, które odczuwały swa słabszą pozycję we wspólnocie. Mamy przykładów wiele – od Związku Sowieckiego ze swoistą unią, jaką był tzw. obóz państw socjalistycznych, co prawda, na szczęście, nie była to walutowa.
Była unia narodów Jugosławii, była federacja Czechów i Słowaków; była unia Austro-Węgier, która i część Polski obejmowała – i pamiętamy z historii, że galicyjska bieda zmuszała ludzi do emigracji za Ocean – były to unie także walutowe – i rozpadły się.
Teraz w ramach tej współczesnej Unii żąda się od nas – bo nie sądzę, by premier Tusk i minister Rostowski tak z własnej woli wyszli z tym pomysłem, trudno mi w to uwierzyć – byśmy oddali kilka czy kilkanaście miliardów na fundusz stabilizacyjny dla strefy euro.
Mimo wszystko, mimo te wszystkie zapewnienia, że musimy być solidarni i oddawać część naszych rezerw, uważam, że to jest nieporozumienie. To przecież oddawanie części swych rezerw, które mają gwarantować względną stabilność naszego pieniądza, w sytuacji, gdy sami płacimy kilkadziesiąt milionów rocznie za 30-miliardową gotowość kredytową ze strony MFW. Oddać, osłabiać swój fundusz stabilizacyjny, na co, na inny fundusz stabilizacyjny, z którego nie będziemy korzystać, bo nie jesteśmy w strefie euro? – To tak jakby płacić na ubezpieczenie domu, w którym nie mieszkamy, żeby ulżyć bogatszym sąsiadom, bo będziemy współdecydować o menu ich obiadu i może dostarczymy jakichś wiktuałów z naszego ogródka i będziemy mieli zaszczyt posprzątać po obiedzie.
A jak to się ma do niezależności banku centralnego? Czy pozbycie się części rezerw na niepłynną lokatę nie obniży naszego ratingu? Byłbym wdzięczny, gdybyście Panowie zagwarantowali, że to naszego ratingu nie obniży. Obawiam się, że jednak obniży, a wtedy wzrośnie rentowność naszych obligacji, czyli będą nas więcej kosztować pożyczki, które i tak zaciągamy za granicą.
Porównywanie NBP do Bundesbanku jest niezbyt fortunne. Drugi światowy eksporter ma dużo wyższe rezerwy.
Generalnie, trudno mieć zaufanie do rad i wymagań tych, którzy źle konstruowali gmach tej unii walutowej. A doradzają źle. I wśród naszych elit jest wiele nieporozumień, a mówiąc wprost niezrozumienia kwestii podstawowych.
Twierdzenie, że restrykcyjny zakaz naruszania tzw. dyscypliny finansowej i automatyczne sankcje za wyjście poza mechanicznie ustalone progi jest bardzo dobrym pomysłem, a my wprowadzając do naszej konstytucji 60% próg relacji długu do PKB postąpiliśmy wspaniale – to nieporozumienie, to błąd. Koncepcja ta prowadzi bowiem do czegoś, co ekonomiści nazywają działaniem procyklicznym, czyli będzie tylko pogłębiać kryzys. Z podstaw wiedzy ekonomicznej wynika, że w kryzysie deficyt może i nawet musi rosnąć, bo poprzez deficyt państwo kompensuje spadek popytu, a na popycie oparta jest koniunktura gospodarcza.
Sami żeście to zresztą robili, mówiąc o zaciskaniu pasa w kryzysie, a faktycznie realizując typowo keynesowską politykę forsowania wydatków budżetowych.
Dług, a ściślej relacja długu do PKB – zgadzam się, że trzeba mówić nie o poziomie długu, lecz o jego relacji do PKB – to nie wynik tworzenia deficytu, lecz relacji tego deficytu do tempa wzrostu gospodarki. Ten wskaźnik stabilizuje się na poziomie relacji między deficytem a tempem wzrostu gospodarczego, jeśli zatem nawet zredukuje się deficyt do 1%, to przy spadku tempa wzrostu do 0,5% dług będzie dążył do poziomu 200% PKB, a stagnacja będzie oznaczała, że nawet przy niewielkim deficycie dług będzie rósł bez ograniczeń.
I żeby nikt nie mówił, że ja namawiam do zwiększania długu i nieodpowiedzialności finansowej. Trzeba zrozumieć, że dług jest efektem, jest skutkiem określonej struktury, określonej często przez czynniki zewnętrzne sytuacji gospodarczej, a nie jest elementem decyzji. Żaden z tych krajów nie decyduje, że chce mieć deficyt i dług – nie są one celem, są skutkiem.
Jedyna skuteczna metoda zmniejszenia relacji długu do PKB to stymulowanie wzrostu gospodarczego, a temu służą także wydatki budżetowe – przede wszystkim wspierające długofalowe źródła wzrostu i na bieżąco – tworzenie miejsc pracy, jak i generowanie popytu.
Jak powiedziałem, na przykład deficyt Grecji bardzo łatwo by było zmniejszyć, wystarczy tylko, by umożliwić jej zwiększenie eksportu – to niech Niemcy więcej płacą swoim robotnikom (przypominam, ż to kraj, w którym płace rosły wolniej niż wydajność pracy) i niech wyjeżdżają na wakacje do Grecji i zostawiają w niej swoje euro.
Wprowadzenie tych ograniczeń do konstytucji to zasadnicze nieporozumienie, co więcej, to zasadniczy błąd. Gdy znaczna część długu to dług zagraniczny, wartość długu może raptownie wzrosnąć w wyniku niezawinionego przez kraj spadku kursu jego waluty, kraj musi bronić kursu waluty, by nie wpaść w pułapkę szybkiego cięcia wydatków budżetowych, co by zrujnowało budżet i zawaliło wzrost gospodarczy. A zatem kraj jest narażony na ataki spekulacyjne, bo gracze finansowi chętnie korzystają z takich okazji, by wydrenować kraj z rezerw walutowych – dlatego te rezerwy są potrzebne, by móc odpowiedzieć na takie próby drenażu i bronić kursu swej waluty – czyż nie robi tego prezes Belka?
Koncepcja automatycznych sankcji za przekroczenie progów jest zasadniczo błędna, bo nie uwzględnia lokalnych uwarunkowań. Jak wiadomo, znaczna część tego zadłużenia jest wynikiem działań zapobiegawczych przeciw kryzysowi, co prawda realizowanych nieracjonalnie, bo opartych na długu, a nie monetyzacji deficytu. Ale stało się, teraz nakładanie na te kraje sankcji za dług miałoby być karą za obronę gospodarek przed kryzysem? – To nieporozumienie.
Co do kwestii monetyzacji: trzeba pamiętać, że unia monetarna odebrała krajom możliwość częściowej choćby monetyzacji deficytu, wymusiła uzależnianie krajów od rynków finansowych. Zgadzam się z tymi ekonomistami, którzy ostrzegają, że dyscyplinowanie na siłę budżetów doprowadzi do katastrofy gospodarczej, zamiast wpędzania krajów w katastrofę, trzeba się zgodzić, że częściowej monetyzacji deficytu powinien dokonywać Europejski Bank Centralny.
Ci lekarze gospodarek Unii nie rozumieją, że nie można tej samej miary stosować do różnych strukturalnie gospodarek, zalecają leczenie objawowe, a nie przyczynowe – a tym mogą bardziej zaszkodzić niż pomóc. Odpowiedzialność jest ważna, ale musi być ona efektem właściwie ukształtowanej struktury.
Zgadzam się, że załamanie gospodarki UE byłoby dla nas stratą, ale czy rozpad strefy euro rzeczywiście musiałby być stratą? To po pierwsze stanie się poza nami. Już się transferuje środki do banków północy Europy licząc na korzyści z takiego rozpadu. A po drugie, to nie takie pewne, czy byłoby stratą, rozpad mógłby być dla nas korzystny. I mógłby być korzystny dla Unii, rozładowałby te napięcia, do jakich doprowadził kryzys w wadliwej konstrukcji strefy euro. Powstanie dajmy na to dwóch stref euro: południowej i północnej (o czym się przecież mówi), przy czym północna relatywnie wzmocniłaby wartość swej waluty, a południowa osłabiła – to mogłoby być dla nas korzystne. Relatywnie silniejsze euro strefy północnej oznaczałoby dla nas korzystną pozycję eksportową do tego rejonu.
Mówi się o unii fiskalnej – też teoretycznie niezły pomysł, ale diabeł tkwi w szczegółach, w konkretach, a co do tych konkretów – dajcie nam, dajcie ludziom, prawo być sceptycznymi.
Unia fiskalna to teoretycznie piękna idea, ale pięknymi ideami jest piekło wybrukowane. Unia fiskalna zgodna ze wskazaniami teorii oznaczałaby bardzo konkretne wymagania w stosunku do państw bogatszych, bo budżet wraz z ogólno unijnym systemem podatkowym oczywiście progresywnym, musiałby prowadzić do realnych transferów z krajów bogatszych do biedniejszych, z eksportujących do importujących wewnątrz tej strefy. Unia fiskalna to nie ogólnie identyczne podatki, lecz system dwupoziomowy: podatek federalny, właśnie progresywny, który wypełniałby funkcje transferowe, finansowałby część sektora publicznego w całej Unii, zapewniając zrównanie standardów, także płacowych, i na poziomie krajów, poziomie „stanowym” – podsystem, w którym byłaby swoboda ustalania obciążeń na potrzeby lokalne.
Ale czy to w ogóle byłoby możliwe, czy unijny budżet zagwarantowałby nam finansowanie płac, np. lekarzy specjalistów, na takim poziomie, który byłby porównywalny z płacami w bogatszych krajach, by nie dawali się łowić do pracy w Anglii czy Skandynawii?
Czy wspólny unijny budżet będzie zwiększał nakłady na polską naukę i uniwersytety do poziomu takiego jak średnia unijna, czy będzie ciął, spychając nas na peryferyjność skłaniając młodych do emigracji i czyniąc z Polski kraj starych ludzi?
Na czym powinna polegać ewentualna unia fiskalna? – Co do tej kwestii – to nie ma żadnej konkretnej informacji. Czy gdybyśmy uznali, że trzeba ulgami podatkowymi wspierać inwestycje w regionie opolskim, to czy decydent brukselski by to poparł, czy wolałby wspierać inwestycje po drugiej stronie Odry?
Czy unia fiskalna ma polegać na tym, że niekompetentni biurokraci Komisji Europejskiej narzucają akcyzę na olej napędowy do absurdalnego poziomu, w wyniku czego olej napędowy jest droższy od benzyny? To jest żenująca niekompetencja. Powtarzam o naszych podatkach decydują urzędnicy niekompetentni, równie niekompetentni jak ci, którzy chcieli prostować banany i zaliczali marchewkę do owoców.
Dlatego cenimy sobie suwerenność. Dopóki na te pytania nie ma jasnej odpowiedzi, to można mieć poważne wątpliwości do tych modyfikacji traktatu lizbońskiego, które się proponuje. Tak więc, szanujcie Państwo sprzeciw opozycji. Najważniejszy musi być interes naszego kraju, trzeba mieć odwagę i poczucie godności, by mówić TAK interesowi naszego kraju.