Moje wystąpienie 28 lutego
28/02/2012
494 Wyświetlenia
0 Komentarze
29 minut czytania
Celem moim było sformułowanie w imieniu Klubu opinii o dokumencie rządowym Raport Polska 2011. Na wystąpienia przedstawiciele klubów mieli 10 min. W tym czasie niewiele da się powiedzieć. Oto pełny, niepublikowany w stenogramie tekst wypowiedzi.
Raport jest bardzo interesującym, kompleksowym opracowaniem. Wiele w nim ważnych danych, bardzo sprawnie zebranych i fachowo przedstawionych. Gdyby to była praca magisterska, zasługiwałby na wyróżnienie. Ale to jest dokument rządowy, który mniej jest raportem, a bardziej – ma propagandowy charakter. Mój przedmówca (poseł PO) powiedział, że Raport to statystyka, która jest obiektywną informacją. Oklepane ironie na temat statystyki mówią, że są różne poziomy kłamstwa: „małe kłamstwo, duże kłamstwo, wielkie kłamstwo i statystyka”, a mnie się bardzo podoba żart pewnego matematyka, ze „statystyka jest jak bikini: dużo pokazuje, ale to, co najważniejsze skrzętnie ukrywa”. Tak jest z tym raportem: wiele pokazuje, ale to, co najważniejsze, skrzętnie ukrywa.
Pierwsze zdanie „Raportu”:
„Ostatnie lata przyniosły widoczny postęp w kształtowaniu systemu kierowania rozwojem kraju.”
Trudno określić to inaczej niż jako swego rodzaju megalomanię – oto wreszcie nastał ten, który dokonał postępu w kształtowaniu systemu kierowania rozwojem kraju.
Ciekawe…. Oto dowiadujemy się, że:
„Rząd (NAJPIERW!) przyjął „Założenia systemu zarządzania rozwojem kraju” (2009 r.), a następnie „Plan uporządkowania strategii rozwoju”. Finalizowane są prace nad długofalową (do 2030 r.) i średniookresową (do 2020 r.) strategią rozwoju kraju oraz ośmioma tzw. strategiami zintegrowanymi obejmującymi główne obszary życia społeczno-gospodarczego.”
Ale to nie jest racjonalne działanie: najpierw trzeba wypracować jakąś strategię, wiedzieć, czego potrzebuje kraj i naród, jakie cele mamy osiągnąć, a dopiero tej strategii trzeba podporządkować system kierowania krajem i jakieś założenia dla takiego systemu.
Tutaj mamy do czynienia z odwróceniem logicznych zależności racjonalnego zarządzania – bo najpierw przyjmuje się wygodny dla rządzących system zarządzania i temu podporządkowuje strategię.
I widać tego efekt: praktycznie nie mamy strategii rozwoju, kształtowania miejsca Polski w Europie, rozwoju gospodarki, wspierania strategicznych dziedzin, kształtowania młodego człowieka w procesie edukacji, rozwoju nauki, systemu wdrożeń stosowanych badań naukowych.
Opis makroekonomiczny jest w zasadzie poprawny, ale nie mówi się o rzeczywistej przyczynie tego, że wzrost gospodarczy w Polsce był wyższy niż w krajach Unii Europejskiej.
To prawda, że w krajach nadbałtyckich nastąpiły dwucyfrowe spadki poziomu PKB, a w kilku innych krajach, zaliczanych do tzw. grupy PIIGS miała miejsce silna recesja itd., ale twierdzenie, że to dzięki Polsce („zarysowała się grupa krajów o wysokim wzroście gospodarczym, do której należały Szwecja (5,7%), Słowacja (4,0%) i Polska (3,8%), a także Niemcy (3,6%) wpływające znacząco na tempo wzrostu całej Wspólnoty”) Wspólnota wychodzi z kryzysu, to stanowcza przesada, przejaw propagandy w iście gierkowskim stylu.
Nie mówi się, że ten względny sukces to efekt przede wszystkim tego, że polska gospodarka wspięła się na poziom wyraźnie wyższego wzrostu w czasie rządów Prawa i Sprawiedliwości, późniejsze efekty były tego konsekwencją, choć nastąpił sukcesywny spadek tempa wzrostu równolegle do spadającego tempa wzrostu w Unii Europejskiej.
Ale jak to widać wyraźnie na wykresie 1, w 2010 r. skok tempa wzrostu UE jest wyraźnie wyższy niż w Polsce i dalsze lata mogą dać przeskoczenie tempa europejskiego w porównaniu z Polską – co jest w znacznej mierze uzależnione od skuteczności polityki wobec państw, które znalazły się w głębszym kryzysie.
Po drugie, wśród ekonomistów panuje dość zgodna opinia, że Polska wybroniła się przed głębszym spadkiem w znacznej mierze dzięki powstrzymaniu się od zapowiadanego wejścia do strefy euro. Zachowanie własnego pieniądza pozwoliło gospodarce lepiej zareagować na spadek koniunktury na rynkach zagranicznych i wykorzystać efekt słabnącego złotego.
Trzecim czynnikiem wzrostu było rosnące zadłużenie. Z jednej strony uratowało ono gospodarkę przed całkowitą zapaścią, z drugiej nałożyło na nią brzemię wysokich kosztów obsługi długu, bo państwo oferowało swe papiery dłużne bardzo hojnie.
Zwraca uwagę to, że od 2008 r. ma miejsce drastyczny spadek nakładów na środki trwałe (wykres 5), które szczególnie niski poziom osiągnęły w 2009 i 2010 r. Po wyraźnej tendencji wzrostowej stopy inwestycji w latach 2006, 2007 i 2008, mamy od 2009 r. (wykres 6) silny spadek. Jest to bardzo niepokojące zjawisko, gdyż inwestycje w środki trwałe są podstawą rozwoju w długim okresie.
Autorzy dość wybiórczo podchodzą do konsekwencji faktu, że gospodarka jest otwarta. Zauważają, że w 2010 r. nastąpiło pogorszenie nierównowagi zewnętrznej w porównaniu z 2009 r., zauważają, że wysoki byłdeficyt na rachunku bieżącym, który w 2010 r. wyniósł 16, 5 mld euro, a nie jak podają 15,9 mld EUR – zresztą dlaczego podają w euro, a nie w złotych – saldo wyniosło -65,8 mld zł, rzeczywiście było wyższe niż w 2009 r., gdy wynosiło -52,2 mld zł.
Ale istota problemu polega na tym, że choć nie pomija się milczeniem bardzo istotnego faktu, że wysoki był deficyt w pozycji dochody, to nie mówi się jasno, że to właśnie saldo dochodów było głównym odpowiedzialnym za ujemne saldo rachunku bieżącym: w 2010 r. wyniosło -51 mld zł, a w 2011 r. miało sporo wyższy udział w deficycie, bo -57mld zł. (przy deficycie rachunku bieżącego -62,9 mld zł) – i z tego nie wyciąga się żadnych wniosków.
Przy wysokim ujemnym saldzie rachunku bieżącego, musi być ono kompensowane napływem środków na rachunkach finansowych. Autorzy zauważają, że spadały bezpośrednie inwestycje zagraniczne: z 17,2 ml euro do 6,7 mld czyli prawie trzykrotnie.
Znacznie za to wzrosły inwestycje portfelowe. W 2010 r. do ponad 20 mld euro, czyli 80 mld zł, w 2011 r. sporo co prawda mniejsze, bo 44,4 mld zł. – Istotne jest przecież to, że inwestycje portfelowe stanowią jeden z istotnych czynników naszego zadłużenia zagranicznego, zwiększają fluktuacje i ryzyko na rynku finansowym i sztucznie podbijają kurs złotego.
Jałowe są stwierdzenia, że miał miejsce „systematyczny postęp w konwergencji Polski z krajami UE-27”, mierzony poziomem PKB na głowę. Wynikał on w znacznej mierze z różnic temp wzrostu gospodarek. Gdy kraj startuje z bardzo niskiego poziomu, to i łatwiej mu uzyskać relatywnie wysoki wskaźnik zmiany. Ale co do miejsca Polski w świecie, to nie ma wielkiego postępu, bowiem, jak w 2007 r. byliśmy na 31 miejscu w grupie krajów, przed nami była Litwa, Słowacja Łotwa, oczywiście Czechy i kraje zachodnie, a za nami Rosja, Argentyna, Meksyk, tak w 2010 r. byliśmy na 30 miejscu i Rosja wyskoczyła przed nas; co prawda za nas spadły Litwa i Łotwa, ale wciąż plasujemy się w grupie krajów relatywnie biednych. Te dane trzeba wszak korygować ze względu na zmiany kursowe.
Dla ludzi ważne jest jednak nie tempo wzrostu PKB na głowę, lecz wielkość tej części PKB, która zostaje w rękach obywateli. Wskaźnik udziału kosztów związanych z zatrudnieniem w PKB, który pokazuje, ile z wypracowanego dochodu narodowego zostaje w rękach pracowników, w 2007 r. plasował nas na 40 miejscu (z wartością 35,2%), w 2008 na 36, a w 2010 na 38 miejscu (z wartością 37,2%), bardzo dalekim w grupie krajów takich jak Rumunia, Słowacja, Bułgaria, Meksyk. W krajach rozwiniętych, o ustabilizowanych rynkach pracy, wskaźnik ten kształtuje się na poziomie ok. 50% (wyjątkowo jest w przodujących krajach Szwajcarii (ponad 62%), Danii (56%), czy USA (55-56%).
O tym warto wiedzieć, żeby realnie oceniać tzw. konwergencję.
Dane te ukazują wyraźnie rosnące zróżnicowanie regionalne. Autorzy przyznają, że różnica pomiędzy najszybciej rozwijającymi się województwami a tymi o zdecydowanie niższym tempie rozwoju, w ostatnim dziesięcioleciu pogłębiła się.
Na poziom danych krajowych najbardziej wpływają wartości osiągane w województwie mazowieckim. Wykres 19 pokazuje, że PKB na głowę jest w nim o 60% wyższe od średniej krajowej, podczas gdy w takich regionach jak podkarpackie i lubelskie ok. 35%, z narastającą tendencją in minus. Przy ogólnie niskiej średniej krajowej, oznacza to, że generalnie Polska poza woj. mazowieckim jest bardzo biedna; tych kilka utrzymujących się w pobliżu średniej, jak samo mazowieckie to jednak też bieda.
Bardzo powierzchownie analizuje się poziom i konsekwencje narastającej nierówności. Używanie relacji górnego do dolnego kwintyla to naprawdę bardzo mylący pomiar, bo w Polsce bogactwo to drobny ułamek procenta najbogatszych.
Nierówności są nieuniknione w gospodarce rynkowej i potrzebne dla jej prawidłowego funkcjonowania, ale problem polega na tym, że nie ukształtowano na normalnych zasadach klasy średniej. Zwłaszcza młodzi ludzie – poza niektórymi zawodami – nie mają perspektyw awansu placowego. Autorzy dostrzegają problem, że zróżnicowanie dochodów w Polsce jest relatywnie wysokie, porównywalne z Wielką Brytanią, ale ten poziom nierówności przy znacznie niższym poziomie pogłębia skalę ubóstwa.
Warto zauważyć, że drugi próg podatkowy w obecnej skali podatkowej 85528 zł to zaledwie nieco ponad 1700 euro miesięcznie, to bardzo niski w skali europejskiej dochód, a wchodzi w tę skalę podatkową niecałe 2% podatników.
Wskaźnik zagrożenia ubóstwem na poziomie 17,1% w 2009 jest zaniżony (choć GUS-wski 17,6% też jest wątpliwy), choć autorzy przyznają, że jego obniżenia nie został zrealizowany.
Podstawowym problemem polskiego ubóstwa jest ubóstwo młodych ludzi (zwłaszcza dzieci), większe niż osób dorosłych i osób starszych – jest ono problemem zwłaszcza w tzw. Polsce regionalnej.
Raport pokazuje, że brakuje koncepcji rozwoju strukturalnego Polski. Twierdzi się, że w latach 2007–2010 nastąpiło znaczące przyspieszenie realizacji zadań rozwojowych w Polsce, że instytucje sektora publicznego ponad dwukrotnie zwiększyły wydatki strukturalne – (ze źródeł krajowych i unijnych) w porównaniu z okresem 2003-2006.
Co prawda, łącznie wydatki strukturalne wyniosły 5,6% PKB w 2009 r., a w roku 2010 około 6,5% (dane szacunkowe), ale wzrost ten odbywał się głównie dzięki wzrostowi wydatków ze źródeł UE i co ważne szczególnie, dominowały wydatki na podstawową infrastrukturę, stanowiące prawie 74% ogółu wydatków.
W 1/4 finansowano te wydatki ze środków unijnych, a najwięcej na infrastrukturę transportową, przy czym przyjęto z gruntu wadliwy system rozstrzygania przetargów i w ogóle model współpracy z firmami prywatnymi realizującymi.
W procesach przetargowych nie umiano wyłonić tanich wykonawców – okazało się, że mamy wyjątkowo kosztowne drogi i stadiony, a przy tym gruncie rzeczy wyłaniano wielkie firmy, które stanowiły czapy organizacyjne zgarniające kontrakty i zlecające wykonawstwo polskim firmom, które potem miesiącami musiały czekać na zapłatę za wykonane prace. Brak porządnej koordynacji i nadzoru, w gruncie rzeczy chaos realizacyjny spowodowały opóźnienia i skandaliczne braki jakościowe – na przykład ostatnio w wykonaniu jednej z autostrad.
Bilans tych dokonań jest taki, że wysokie nakłady państwa i środki unijne zostały zgarnięte przez zagraniczne firmy, które wygrały przetargi na wykonywanie rządowych inwestycji, ale polskie firmy wykonawcze muszą walczyć o zapłatę za wykonane prace.
W świetle powszechnie dostrzeganego stanu inwestycji drogowych dość pompatycznie i niepoważnie brzmi stwierdzenie, że „w latach 2007-2010 nastąpił dynamiczny rozwój systemu transportowego Polski” – ma ono czysto propagandowy charakter – dobrze, że przynajmniej przyznaje się, że „nie udało się natomiast istotnie wyeliminować „wąskich gardeł” w ruchu drogowym”.
Nie wspomina się ani słowem o bardzo złym stanie wielu dróg lokalnych, które są wąskie, dziurawe, niebezpieczne dla kierowców i dla pieszych.
Szczególnie krytycznie przedstawia się stan transportu kolejowego – pasażerskiego. Rozbicie PKP na spółki, wydzielenie mniej dochodowych segmentów z systemu, który powinien być spójnym organizmem, bardzo zaszkodziło jakości funkcjonowania systemu. Notoryczne niedofinansowanie, niski poziom taboru kolejowego i trakcji jest powszechnie odczuwany. Czas dojazdu do Trójmiasta, nie tylko nieumiejętność poprawienia sytuacji przez całą kadencję, ale jej pogorszenie – to jedna z gorszych „wizytówek” tego rządu.
Autorzy słusznie dostrzegają, że w transporcie kolejowym priorytetem powinna być rewitalizacja linii magistralnych i regionalnych, łącząca w sobie kompleksowość (tzn. uwzględnienie kwestii taboru i oferty przewozowej) oraz efektywność i przyznają (str. 97), że brak jest dostatecznych środków na zapewnienie oferty zaspokajającej potrzeby i niewystarczająca koordynacja, nieusuwanie wąskich gardeł. Ale wątpliwe jest, jeśli nie wręcz naiwne, wierzyć, że – jak twierdzą – prywatyzacja jest tu właściwą drogą, bo linie regionalne są strukturalnie nieopłacalne dla sektora prywatnego, a ich istnienie jest niezbędne dla spójności systemu – i po prostu dla ludzi.
Generalnie, wydatki strukturalne nie są podporządkowane jakiejś spójnej polityce, która by jasno stawiała cele.
Jednocześnie nie umiano pobudzić wewnętrznych bodźców rozwojowych w gospodarce. Jeśli, jak stwierdza się (na str. 8), że „wzrost stopy inwestycji, jaki nastąpił w Polsce w ostatnich latach, jest w dużej mierze skutkiem silnie rosnących nakładów sektora publicznego”, to znaczy, że te pozytywne efekty mają bardzo krótkotrwały efekt, bo publiczne nakłady to głównie nakłady infrastrukturalne.
I jest to efekt bardzo kosztowny, bo te inwestycje publiczne to bardzo drogie autostrady i drogie stadiony. Będą igrzyska, drogie igrzyska, ale z chlebem nie za bardzo, bo dochody gospodarstw domowych są obciążone wysokimi kosztami utrzymania podstawowych mediów, energii, leków, paliw itd.
Zgadzam się z prof. Hausnerem, że środki unijne powinny być w większym stopniu wykorzystywane na wsparcie podaży, zwłaszcza w tych dziedzinach przemysłu, które budowałyby wyższą pozycję technologiczną polskiej gospodarki, sprzyjały jej innowacyjności, a nie popytu i infrastruktury.
Polska systematycznie zmniejsza dystans w stosunku do średniej unijnej w zakresie wydajności pracy, jednak jest on nadal znaczny.
Kwestia wydajności pracy jest postawiona także bardzo powierzchownie. Rzeczywiście polska wydajność pracy jest niższa niż a krajach UE, jak się podaje, stanowi 66,5% średniej dla UE-27, ale jeśli jest to tylko o 6,3 p.p. więcej niż w 2003 r. i o 5,5 p.p. więcej niż w 2006 r. , to wzrost jest niewielki – oceniono go zresztą jako przeciętny.
No ale skoro mała jest gospodarka, mało wytwarza, to siłą rzeczy przeciętna wydajność musi być niska. Dla nas szczególnie ważne jest to, że nie ma polityki spójności w tych obszarach, które wpływałyby na doganianie przez Polskę krajów UE w tej dziedzinie – rozwoju edukacji, nauki, innowacyjności. Nie ma koncepcji budowania motorów wzrostu wydajności pracy. polska potrzebuje zarówno tworzenia miejsc pracy, jak i wzrostu wydajności, wspierania zarówno gałęzi pracochłonnych, jak i promujących wyższe praco- oszczędne technologie.
We wnioskach autorzy słusznie stwierdzają, że „w praktyce alokacji środków europejskich należałoby zastosować silniejsze wsparcie dla branż opartych na wiedzy, kluczowych z punktu widzenia poprawy konkurencyjności gospodarki Polski, że (…) powinno się stosować preferencje dla nauko-chłonnych sektorów przemysłu i usług lub adresowanych do nich instrumentów wsparcia.
Błędnie jest rozumiana kategoria kosztów pracy. Wzrost kosztów pracy jest jednym z podstawowych oznak rozwoju gospodarczego, bo podstawowym składnikiem kosztów pracy są płace pracowników i związane z nimi obciążenia, których celem jest tworzenie różnych funduszów.
Na problem malejącej przewagi Polski w zakresie kosztów pracy w stosunku do krajów wysoko rozwiniętych trzeba spojrzeć jako pozytywny efekt rozwoju gospodarczego.
Problemem jest natomiast tworzenie innych przewag konkurencyjnych – autorzy opracowania stwierdzają, że w latach 2007-2010 wyraźnie poprawiła się pozycja Polski w wiodących rankingach międzynarodowej konkurencyjności – co można by uznać za pozytywne zjawisko, gdyby nie niski poziom innowacyjności, bardzo niskie nakłady na B+R, niski udział wyrobów wysokiej techniki i niezdolność polskiej gospodarki do wypracowania silnych pozycji eksportowych.
Dostrzega się negatywne tendencje demograficzne polegające na starzeniu się społeczeństwa i spadku ogólnej liczby ludności, w tym ludności w wieku produkcyjnym. Pozytywnym zjawiskiem jest wzrost aktywności zawodowej osób w wieku produkcyjnym (15-64 lat) i wzrost aktywności zawodowej kobiet, ale wciąż wysokie bezrobocie i wysoka emigracja ludzi młodych to najbardziej niepokojące zjawisko. Jest to szczególnie niepokojące w małych miastach peryferyjnych województw, gdzie młodzi masowo opuszczają ojczyznę i nie ma polityki tworzenia miejsc pracy,
Niepokojące jest zjawisko spadku liczby osób pracujących na czas nieokreślony, co prawda udział pracujących w pełnym wymiarze czasu pracy nieznacznie wzrósł (z 91,1% do 92,4%), ale liczy się forma zatrudnienia. Tzw. umowy śmieciowe, destabilizujące rynek pracy, i niski poziom wynagradzania to jest problem polskich pracowników, zwłaszcza ludzi młodych, którzy z powodu braku stałego zatrudnienia nie mają możliwości uzyskania kredytów na mieszkanie – problemem jest dla nich w ogóle niski poziom płac.
Liczba studiującej młodzieży plasuje Polskę w ścisłej czołówce krajów Unii Europejskiej, ale nie wyciąga się wniosków z tego, że w ciągu ostatnich 20 lat liczba studentów wzrosła pięciokrotnie, a liczba kadry akademickiej – jedynie o 60%.
Dość oględnie zajęto się kwestią kondycji zdrowotnej populacji i jakości systemu ochrony zdrowia. Wskaźnik przeciętnej długości trwania życia ma tu bardzo pośrednie znaczenie, bo na średnią długość trwania życia wpływa przede wszystkim struktura wiekowa, a nie stan ochrony zdrowia.
Nie mówi się o powszechnie dostrzeganych problemach z dostaniem się do specjalisty, o spadku liczby wykonywanych badań, czy o kwestii cen leków i problemach z ich refundacją, o złej opiece nad ludźmi starszymi.
Brakuje tu porównań międzynarodowych – one by ukazały niską pozycję Polski w tej kwestii.
Ale trzeba przyznać, że dostrzegają kwestię „zjawiska ograniczenia sprawności”, które najczęściej dotykapopulacjistarszej, po 60-65 rokużycia – to ważne w aspekcie pomysłu tego rządu wydłużenie wieku emerytalnego. Wymuszanie zatrudniania ludzi o wyraźnie malejącej sprawności jest szkodliwe dla przedsiębiorców i dla gospodarki jako całości.
Pozytywnie można ocenić pewne elementy w obszarze ochrony środowiska – sprzyja jej wzrost długości sieci wodociągowej, kanalizacji i oczyszczalni ścieków na obszarach wiejskich.
Z drugiej jednak strony niepokoi chaos w rozwoju energii odnawialnej, brak koordynacji w budowaniu urządzeń energii wiatrowej, które nie tylko w wielu miejscach szpecą krajobraz, ale są po prostu efektem zbywania Polsce technologicznie przestarzałych urządzeń.
Generalnie obraz polski regionalnej nie jest budujący. Brakuje skutecznej polityki wyrównywania szans, tworzenia miejsc pracy w regionach tzw. ściany wschodniej i po części południowej.
Choć raport wiele ukrywa, to znajdują się w nim trafne spostrzeżenia. Na str. 178 stwierdza się – słusznie – że mamy stale zwiększającą się liczbę konfliktów przestrzennych. Ale czy tylko przestrzennych? To jest problem, że skutkiem tej chaotycznej polityki jest narastanie konfliktów na wielu polach, zwłaszcza społecznych. Znajdujące się na końcach rozdziałów rekomendacje to zbyt często pobożne życzenia, za którymi nie idzie realna polityka budżetowa, bo wszystkie formułowane przez opozycję próby usunięcia luk w budżecie rodzących różne konflikty, były przez koalicję rządzącą odrzucane.
Ten dokument, choć interesujący, ma jednak, jak powiedziałem we wstępie, przede wszystkim charakter propagandowy. Propagandy sukcesu nie akceptujemy. Dlatego klub Prawa i Sprawiedliwości będzie głosował za odrzuceniem tego dokumentu.