Mój kolega, doktorant na jednej z uczelni w północno-wschodniej Polsce, zabrał mnie w 2000 roku kilka razy do Warszawy na spotkania… Porozumienia Centrum. Bardziej od dyskusji prowadzonych w siedzibie całkiem sympatycznej, ale jednak kanapowej partii, interesowały mnie wieczorne wyjścia do teatru czy opery. Szczerze mówiąc, dzięki tanim wejściówkom do teatrów, tanim przejazdom do Warszawy na spotkania Forum Młodych PC (zrzutka 5 osób na bardzo tanie wówczas paliwo) i darmowym noclegom głównie w biurze na Puławskiej u Ludwika Dorna, zwiedziłem chyba wszystkie warszawskie sceny.
W międzyczasie jako aktywny student dostałem pracę w państwowej instytucji, w okresie upadającego AWS. Okazało się, że moje "teatralne" wyjazdy wzbudziły silny sprzeciw kierownictwa urzędu, w której zarabiałem na studia. Mocniej odczuł to Lech Kaczyński, który musiał pożegnać się z teką ministra sprawiedliwości. W międzyczasie w Warszawie działo się coś nowego – konferencja w Centrum Prasowym Foksal na początku 2001roku okazała się początkiem Prawa i Sprawiedliwości. Później byłem na drugiej w Polsce uroczystości powołania Komitetu Prawa i Sprawiedliwości w Elbągu, a także kolejnej, chyba w Suwałkach. Wkrótce sam znalazłem się wśród pięciu założycieli takiego Komitetu w moim mieście (dzisiaj zostały z niego dwa nazwiska).
Działo się. Studia na dwóch kierunkach, wspomnianą pracę na 1/3 etatu łączyłem z aktywnością w kampanii. Jak się okazało, skutecznej kampanii. Jedyny w regionie mandat przypadł "mojemu Posłowi". Społeczna praca, happeningi, rozmowy z ludźmi. A także przyjaźnie: z kombatantami i … działającymi po sąsiedzku kolegami z PO. Dystans budzili w nas smutni koledzy z LPR. Jak się okazało, słusznie. Wspaniałe czasy romantycznej opozycji, walki z postkomuną, sprzeciwu wobec korporacji, układów. Ideały.Cieszyły słupki, ale nikt się nimi nie przejmował. Skoro 7 procent to był sukces, to jak musiało cieszyć 12, 18? Cieszyło, ale także dokładało co raz więcej pracy. Owoce zaskoczyły nas wszystkich – podwójne zwycięstwo wydawało się czymś niewiarygodnym. Teraz trzeba było tylko to wszystko, o czym mówiliśmy, wprowadzić w życie. Z kolegami po sąsiedzku. Z kolegami, którzy z nami podczas wieczorów wyborczych świętowali podwójną wygraną. Oczywiście z pewną zazdrością, ale przede wszystkim szczerą sympatią. Mijały kolejne tygodnie, a z telewizji docierały do nas niezrozumiałe sygnały. W końcu powstał rząd Marcinkiewicza, można było zabrać się do pracy. Niejasności z nieudanych koalicyjnych uzgodnień nie zaprzątały już głowy. Było dobrze, chodź wolno. Wiara, że warto pracować po 12 godzin dziennie wciąż była głęboka, nawet mimo dziwnych oporów co do zmian w samej Kancelarii. Sympatyczny z telewizji Marcinkiewicz w opowiadaniach koleżanek i kolegów już taki nie był. Kiedy miałem okazję organizować jego wizytę na jaćwieskiej ziemi, zobaczyłem osobę przemęczoną, oschłą, a nawet zimną. Co ciekawe, podobnie odnosił się wówczas do swojej żony.
Odsunięcie popularnego w gazetach Marcinkiewicza wcale mnie więc nie zmartwiło – można było w końcu odblokwać niektóre projekty. Zmieniła się jednak cała otoczka. Sympatia mediów i wielu osób wyparowała wraz z Marcinkiewiczem – i jak się okazało – jego zachowawczą polityką. Przyszedł czas zmian, potrzebnych, ale często realizowanych przez przypadkowych ludzi. W zasadzie koalicja z LPR i Samoobroną wcale mnie nie ruszyła – na poziomie mojego regionu nie miała ona przełożenia niemal na nic Niesmak pojawiał się jedynie po włączeniu telewizora. Odszedłem jednak trochę na bok, skupiając się na bardziej konkretnych sprawach. Nie trzeba dodawać, z jakim zadowoleniem wszyscy przyjęliśmy rozbicie koalicji i rozpisanie wyborów. Potrzebna nam była nowa energia, wyciągnięcie kilku wniosków, małe przetasowanie i dalej do pracy. Co ciekawe, w nasze zwycięstwo, mocniej od nas samych, wierzyli koledzy z PO, dawni sąsiedzi zza ściany.
Niestety, tym razem nie mieli racji. Przegrana w wyborach w naszym odczuciu miała być tylko przerwą. Sami dobrze wiedzieliśmy, że poświecenie z poprzednich miesięcy powinno zaowocować. W końcu przynajmniej w naszym regionie wiele się zmieniło, a dzięki wielu decyzjom (algorytm w podziale środków unijnych, Program Rozwoju Polski Wschodniej), miało być jeszcze lepiej. Już po kilku miesiącach można było wyciągnąć jednak mniej optymistyczne wnioski. Osoby z samej partii, którym już podczas naszych rządów przewróciło się w głowie, zaczęli odśrodkową grę, by zrealizować swoje ambicje. Tymczasem obserwując merytoryczną pracę kolegów z PO, dobór ludzi, decyzje, dziwiliśmy się podejmowanym przez media tematami, brakiem krytycyzmu i kontroli społecznej. Przeniosłem się do Warszawy, do jednej z nielicznych instytucji, w których można było jeszcze mocno "podziałać". Były to wspaniałe chwile, chyba najlepsze w moim życiu pod względem zawodowym i społecznym, bo koszty rodzinne i finansowe tej zmiany były jednak duże.
10 IV 2010świat dla mnie się zawalił. Wśród 96 ofiar było kilkadziesiąt osób, z którymi znałem się od dawna, których podziwiałem, mijałem na korytarzu, siedziałem twarzą w twarz czy korespondowałem. W tym dwie dla mnie najważniejsze. Do tej pory nie jestem w stanie pogodzić się z tą stratą. Wróciłem na pojaćwieskie rubieże, do pracy w zawodzie. Ciekawej, mógłbym ją wykonywać do emerytury. 10 kwietnia zgasła jednak we mnie iskra. Postawa mediów, czy polityków ze szklanego ekranu wobec katastrofy smoleńskiej nie dziwi mnie, od kiedy poznałem warszawskie uwarunkowania obecnej władzy. Do akceptacji poczynań i wpadek koalicji już się przyzwyczaiłem w poprzednich latach. Niezrozumiała jest dla mnie jednak postawa społeczeństwa, kolegów z PO. Co raz częściej przypominają mi oni sznur lemingów ślepo zmierzających nad przepaść. Niestety, ciągną za sobą także mnie, moją rodzinę, przyjaciół, sąsiadów. NIestety, jestem pesymistą co do możliwości przebudzenia się polskiego społeczeństwa.
Zdecydowanie katastrofa smoleńska zmieniła także sam PiS. Zawsze powtarzam, że nie ma ludzi niezastąpionych. W przypadku katastrofy smoleńskiej jest jednak inaczej. Dzisiaj, z trzech osób dla których przyszedłem do PiS, pozostał jeszcze tylko Jarosław Kaczyński. Obok są oczywiście inne wartościowe jednostki: Anna Fotyga, Mariusz Kamiński, Antoni Macierewicz. Trzymam za nich kciuki, czasami aktywnie wspieram, stoję już jednak obok, z boku.
Mimo to, przez te dziesięć lat w polityce nauczyłem się jednego: nawet, gdy nie rozumiałem decyzji Jarosława Kaczyńskiego, okazywało się, że miał rację. Trzymam więc za niego kciuki. I za moje stronnictwo. Polacy, obudźcie się!