To tata jego wybranki. Przeczytałam z uwagą, a myśli mi się kłębiły.
Bik, pierwszy od lewej, w okularach.
Marek Bik – wspomnienia
Urodziłem się w 1961 roku. Pierwsze moje doświadczenie opozycyjne miało miejsce 11 listopada 1978 roku. Byłem wtedy uczniem XIV LO w Krakowie. W 60 rocznicę odzyskania niepodległości poszliśmy wraz z moim przyjacielem ze szkoły – Jurkiem Mohlem na poranną mszę św. na Wawelu. O mszy wiedziałem, gdyż mieszkałem wtedy pod Wawelem. Pamiętam, że w tym dniu padał deszcz. A dzień wcześniej wraz z Jurkiem obkleiliśmy nasza szkołę ulotkami, które napisaliśmy na maszynie do pisania. Na ulotkach była informacja o mszy św. na Wawelu.
W dniu 21 marca 1980 roku mój ojciec był świadkiem samospalenia Walentego Badylaka i potem opisał mi dokładnie to wydarzenie. My z Jurkiem poszliśmy wtedy na wagary i byliśmy przy studzience zaraz po tym jak zabrano ciała Badylaka. Pozostaliśmy wtedy na Rynku aż do późnych godzin nocnych. Pamiętam, jak ludzie zapalali znicze przy studzience, a później ktoś ułożył z tych zniczy krzyż.
W dniu 27 kwietnia 1980 roku zorganizowaliśmy na Rynku Głównym w Krakowie, pod studzienką Walentego Badylaka, milczącą uroczystość upamiętnienia zbrodni katyńskiej. W samo południe ułożyliśmy ze zniczy krzyż oraz położyliśmy biało – czerwoną szarfę z napisem: „Katyń, pamięci ofiar 1940 – 1980.” Wokół nas zgromadzili się ludzie. Cała uroczystość trwała 15 – 20 minut. Po tym zdarzeniu, gdy szliśmy z Jurkiem ulicą Szewską zatrzymało nas czterech cywilów. Zabrali nas na komendę przy ul. Batorego, tam nas przesłuchiwali do późnych godzin wieczornych a potem nas puścili.
Sprawa zbrodni katyńskiej była dla nas ważna, o czym świadczy fakt, że w roku 1981 wspólnie z kilkoma chłopakami ustawiliśmy na Lackowej (góra w Beskidzie Niskim, zwana „górą milicyjną”, gdyż ma wysokość 997 m. n.p.m.) krzyż upamiętniający ofiary pomordowane przez Sowietów w Katyniu. Jak byliśmy tam w roku 1984, to krzyż jeszcze stał. Później czytałem w jakimś przewodniku, że miejscowy PTTK przypisał sobie postawienia krzyża katyńskiego na Lackowej. No cóż, może go później odnowili, ale pierwszy krzyż postawiliśmy my.
W wakacje 1980 roku poszedłem do pracy na jeden miesiąc. Pracował fizycznie w mleczarni. W trzy dni po mnie podjął pracę w tym samym miejscu inny chłopak. Kiedyś po pracy postawiał mi piwo i usiłował wyciągnąć ode mnie informacje. Po kilku piwach przyznał mi się, że jest studentem V roku nauk politycznych, ma angaż w SB i wysłali go do pracy ze mną, aby zdobył bliższe informacje na mój temat. Nazywał się Andrzej Szydłowski, mieszkał przy ul. Kijowskiej. Potem zajmował się rozpracowywaniem środowiska studenckiego. Spotykałem go na manifestacjach w latach 80. Jak mnie widział, to unikał mnie, a ja jego. Z tego co wiem, przeszedł pozytywnie weryfikację w roku 1990.
Gdy skończyłem pracę w mleczarni latem 1980 roku pojechaliśmy z Jurkiem Mohlem i jego młodszym bratem – Arturem na wycieczkę w Gorce. Spaliśmy w spalonym schronisku na Lubaniu lub po prostu pod gołym niebem. Potraktowaliśmy ten wyjazd jako poligon doświadczalny. Ja czytałem wiele książek poświęconych historii AK i z nich czerpałem inspiracje do eksperymentowania z butelkami z benzyną, jako materiałem zapalającym. Sprawdzaliśmy różne zastosowania samozapłonowe. Na przykład przekonaliśmy się, że zapalony papieros nie może być wykorzystany jako zapalnik, gdyż butelki, do których przyklejaliśmy zapalonego papierosa nie zapalały się po rzuceniu. Natomiast dobrze sprawdzał się kwas siarkowy w połączeniu z szarym mydłem rozpuszczonym w wodzie. Przy spalonym budynku schroniska inscenizowaliśmy „atak”. Te młodzieńcze zabawy przydały się później w czasie zadym…
Po sierpniu 1980 roku tata Jurka Mohla (uczestnik powojennej konspiracji szkół średnich, więziony w czasach stalinowskich: 1949 – 1956; miał wtedy 18 lat, niewiele więcej niż Jurek Mohl w roku 1981) wstąpił do „Solidarności”, był nawet działaczem Komisji Krajowej. A my z Jurkiem lepiliśmy ulotki „Solidarności”. Nawet dwa razy nas zatrzymano. Wraz z Jurkiem Mohlem, Maćkiem Kusiem (synem Stanisława Kusia – działacza „Solidarności”), Wereniką Sierotwińską (córką Marii Sierotwińskiej – nauczycielki i działaczki ZR „Solidarność”) i Bartkiem Litwinem (synem aktora Krzysztofa Litwina) wydawaliśmy przy Zarządzie Regionu „Solidarności” gazetkę dla młodzieży szkolnej „VIS” (Siła).
Latem 1981 roku poszliśmy z Jurkiem Mohlem na Dzień Otwartych Drzwi Wojsk Chemicznych na ulice Montelupich. Zabraliśmy żołnierzom RGŁza (Ręczny Granat Łzawiący) 100 i potem z nim eksperymentowaliśmy. Wiedzieliśmy, jak taki granat jest zbudowany i jak można spowodować jego zapłon – należało zdjąć kapsułę, która była w jego górnej części, potrzeć tarko, które się tam znajdowało (jak tarko w pudełku od zapałek) o specjalny „czubek”, który znajdował się w drugiej, właściwej części granatu i rzucić. Gdy taki granat spadnie, to przez 15 – 20 sekund się kręci, ale nie dymi i się nie zapala – jest bezpieczny. W tym czasie można go wziąć do ręki i odrzucić. Często tak robiliśmy w trakcie demonstracji ulicznych po 13 grudnia 1981 roku. Zdarzało się także, że udało się zabrać takie granaty ZOMOwcom i wtedy można było samemu nimi ich atakować w trakcie demonstracji. Wiem też z relacji innych osób, że w roku 1982, gdy ja byłem w więzieniu, Jurek Mohl z kolegami rozbroili milicjanta z takich granatów. Potem poszli na zebranie Komitetu Dzielnicowego PZPR, które odbywało się w budynku przy ul. Bogatki w Krakowie. Zdjęli kapsułę, zapalili granat, wrzuci go do środka i zawiązali drzwi żelaznym łańcuchem. Co było dalej – nie powiedziano mi, bo oni uciekli.
W sierpniu 1981 roku wraz z Jurkiem Mohlem wzięliśmy udział w I powojennym Marszu Szlakiem I Kompanii Kadrowej. W związku z naszym udziałem w tej inicjatywie w dniu 11 listopada 1981 roku odebraliśmy z Jurkiem na Wawelu odznakę Upamiętniającą Marsz Szlakiem I Kompanii Kadrowej „Za Wierną Służbę”. W uroczystości brał udział ppłk Józef Herzog.
W latach 1981 – 1984 ja, Jurek Mohl i Witek Tukałło mieliśmy tajną bazę w pomieszczeniach przy Kopcu Piłsudskiego na Sowińcu. Mieliśmy tam ukryte różne rzeczy …
W listopadzie 1981 roku (nie pamiętam czy przed, czy po Święcie Niepodległości) zapisaliśmy się z Jurkiem Mohlem do KPN. Moim znajomym był Witold Tukałło, który był z kolei sąsiadem Zygmunta Łenyka i należał już wcześniej do KPN. Witek zaprosił nas na zebranie w mieszkaniu Zygmunta Łenyka. I tam zostaliśmy zaprzysiężeni. Do KPN wstąpiliśmy mimo przestróg ojca Jurka Mohla, który był przekonany o współpracy Krzysztofa Gąsiorowskiego z SB.
O wprowadzeniu stanu wojennego dowiedziałem się od kolegi szkolnego – Macieja Kusia, który 13 grudnia 1981 roku ok. drugiej w nocy przyszedł nas o tym powiadomić, gdyż właśnie zatrzymano jego ojca – Stanisława Kusia. Rano skontaktowałem się z Witkiem Tukałłą i Jurkiem Mohlem i postanowiliśmy, zgodnie z instrukcjami „Solidarności” na wypadek wprowadzenia stanu wyjątkowego, udać się do najbliższego strajkującego zakładu pracy. Była to zajezdnia MPK w Łagiewnikach [jednym z organizatorów strajku w tej zajezdni był Krzysztof Bzdyl z KPN – ML]. Stamtąd 14 grudnia 1981 roku przejechaliśmy z Jurkiem autobusem do zajezdni MPK w Czyżynach, która również strajkowała. Było tam więcej ludzi z KPN. Natomiast Witek Tukałło wyszedł ze strajku w Łagiewnikach i nie pojechał do Czyżyn. W nocy z 14 na 15 grudnia 1981 roku wojsko otoczyło teren zajezdni i oświetliło reflektorami. Potem weszło ZOMO. Zgromadzili nas w jednym miejscu w dużej hali. Byli pod bronią. Nie było bicia. Odniosłem nawet wrażenie, że ZOMO było przerażone nie mniej niż my. Każdą osobę wołali pojedynczo. Trzeba było iść popychanym lufami w szpalerze ZOMOwców uzbrojonych w broń automatyczną. W pokoju przed komisarzem wojskowym zakładu oraz przed dowódcą ZOMO zmuszali każdego do podpisania oświadczenia, że przystępuje do pracy. Następnie kierowcom kazali od razu wyjeżdżać na trasę. Usiłowaliśmy z Jurkiem uciec schowani pod siedzeniami wyjeżdżających autobusów, ale nie dało się, gdyż ZOMOwcy sprawdzali autobusy. Chcieliśmy też schować się w szafkach na ubrania, ale i to nic nie dawało, gdyż sprawdzali te szafki. Legitymacje KPN mieliśmy zaszyte w rękawie i uch nie znaleźli. Mnie zawołali wcześniej niż Jurka. Miałem dowód osobisty (byłem już pełnoletni). Spytali mnie – „Co tu robisz?”. Skłamałem, że jestem uczniem szkoły przyzakładowej. Nie sprawdzali. Powiedzieli mi – „Złe miejsce sobie wybrałeś” i kazali mi wyjść z zajezdni. Jurek Mohl nie miał dowodu (był jeszcze małoletni), a przede wszystkim nazywał się tak samo, jak jego ojciec, który był na liście do internowania. Ponieważ jednak Jerzy Mohl – senior przebywał wówczas na delegacji w USA (jego zdjęcie z Ronaldem Reaganem było nawet na okładce grudniowego Newsweeka), więc niejako w zastępstwie internowano Jerzego Mohla – juniora. Był najmłodszym internowanym w Polsce! Siedział do 2 czerwca 1982 roku. Wypuszczono go złośliwie w dzień rozdania świadectw maturalnych.
W dniu 17 grudnia 1981 roku w trakcie mszy św. w Kościele Mariackim w 11 rocznicę krwawych walk na Wybrzeżu na placu przed kościołem spotkałem Witolda Tosia. Ludzi było tyle, że nie mieścili się w kościele. Witka Tosia znałem z KPN. Witek mieszkał na ul. 18 stycznia (obecna ul. Królewska) i był sąsiadem Zygmunta Łenyka, Witka Tukałły i Wojciecha Oberca. Po mszy św. lali ludzi wodą. Jeżeli dobrze pamiętam lali nie tankietką milicyjna, ale wozem strażackim. Był mróz. Myśmy uciekali ulicą św. Jana. Żeby uniemożliwić samochodowi z wodą przejazd w kilku mężczyzn postawiliśmy w poprzek ulicy trabanta. 🙂
Na mszy świętej w Kościele Mariackim 13 stycznia 1982 roku (w pierwszą miesięcznicę wprowadzenia stanu wojennego) byliśmy cała grupą młodzież szkolnej. Wraz z Artkiem Mohlem rozpoznaliśmy brodatego ubeka w kościele. Gdy było podniesienie Artek szepnął mu do ucha – „Teraz się klęka.” Gdy ten klęknął wraz z innymi wiernymi zaczęliśmy go obmacywać. Artek wymacał kaburę pistoletu i powiedział półgłosem – „Dziewiątka” (tzn. broń kalibru 9 mm). A potem powiedział do niego „Pożycz”. Tak go drażniliśmy i on uciekł z kościoła. Po chwili ja wyszedłem też z kościoła na Plac Mariacki , aby dać ulotki znajomemu, który stał na zewnątrz. A na półpiętrze kamienicy nr 5 byli ubecy. Wyskoczyli ku mnie i jeden krzyczy – „Stać! Służba Bezpieczeństwa! Nie ruszać się!”. A potem wyciągnął broń i krzyknął „Stać, bo będę strzelał!” Zacząłem uciekać. On wskoczył mi na plecy i wgalopowałem z nim do kościoła, krzycząc „Ratunku, bezpieka!” I on od razu uciekł. Później, gdy ludzie opuszczali kościół SB otoczyło wszystkie trzy wyjścia i chcieli mnie zatrzymać. Ale wtedy zebrali się moi znajomi, aby mi pomóc. W dużej grupie opuszczaliśmy kościół. A Witek Tukałło, który był z nami, dał w pysk jednemu z ubeków z komentarzem – „Ty mi tu nie udawaj cichociemnego”. Doszliśmy do autobusu przy Dworcu Głównym. Wtedy dziewczyny, które z nami były (Ewa Tukałło, Małgosia Słowik, Iwona, której nazwiska nie pamiętam), aby nie wpuścić ubeków do autobusu, zaczęły krzyczeć ”Ratunku, gwałcą!” I oni uciekli, a my bezpiecznie wróciliśmy do domu.
W trójkę (Toś, Tukałło i ja) mniej więcej w lutym lub w marcu 1982 roku zaczęliśmy wydawać „Niepodległość”. Był to tygodnik. Miał jedną kartkę. Drukował ten z nas, kto mógł. Sprzęt do drukowania dostarczył Witek Tukałło. Najpierw drukowaliśmy u Witka Tukałły w domu, potem u naszej koleżanki ze szkoły – Marysi Ksienickiej na ul. Spokojnej, potem u Grzegorza Szatana, który był znajomym Staszka Papieża (ucznia LO Zakonu Pijarów).
Gdy zabrakło nam papieru do drukowania to zorganizowaliśmy akcję ekspriopriacyjną – napadliśmy z sklep Filmotechniki przy ul. św. Krzyża. Papier leżał w sklepie, w kącie. Wystarczyło zabrać. Weszliśmy do sklepu w kilka osób. Ja kierowałem. Poza tym była Agata Michałek, Artur Mohl (młodszy brat Jurka, który miał wtedy 15 lat), a każdy dobrał sobie znajomych z klasy. Każda osoba brała po dwie ryzy i wychodziła ze sklepu. Pracownice były poproszone, aby były cicho. Dwie osoby od nas stało przy ladzie i je pilnowało. Nie udawaliśmy, że mamy broń. Wszystko trwało bardzo szybko i zakończyło się sukcesem dzięki całkowitemu zaskoczeniu. Później SB (która skądś dowiedziała się o tej akcji) groziła mi, że dostanę oskarżenie z art. 208 par. 3 kk (kradzież zuchwała). Ale ostatecznie nic nikomu nie zrobili.
W dniu 31 stycznia 1982 roku Witek Tukałło, Witek Toś, Artek Mohl i ja usiłowaliśmy zorganizować demonstrację na Rynku Głównym po mszy św. w związku z Dniem Solidarności z „Solidarnością”, który ogłosił Reagan. Było jednak tylu esbeków przed kościołem, że do niczego nie doszło.
We trójkę (Tukałło, Toś i ja) zorganizowaliśmy pochody w miesięcznice 13 grudnia 1981 roku, tj. 13 marca i 13 kwietnia 1982 roku. Po mszach św. w Kościele Mariackim poprowadziliśmy demonstracje wokół Rynku Głównego. W dniu 13 marca 1982 roku ZOMO było zaskoczone tą demonstracją i przyjechało dopiero po 20 minutach. Nie było interwencji. W dniu 13 kwietnia 1982 roku ZOMO interweniowało natychmiast. Zatrzymano wtedy Stanisława Papieża i Artura Mohla, którzy też brali w nich udział (ale nie z nami), ale po 48 godzinach ich puszczono. Łenyk (gdy wyszedł z internowania) z Gutem wydali mi zakaz udziału w demonstracjach (z uwagi na mój młody wiek), ale ich nie posłuchałem.
W kwietniu 1982 roku SB zrobiła kocioł u Załuskiego, który wydawał „Zomorzadność” i – być może, sporadycznie – „Niepodległość”. Nie wiem skąd do niego trafili. W tym kotle wpadł Witek Tukałło.
W następnym miesiącu (w maju 1982 roku) wpadła jego żona (Ewa Tukałło), w związku ze sprawą Grudniewicza. Ponieważ siedzieli oboje rodzice, ich córką Aldoną opiekowała się babcia. Ani Ewa, ani Witek nie mieli takich strasznych dylematów, jak Michał Boni… [który przyznał się w roku 2007, iż w roku 1985, złapany w mieszkaniu swojej przyszłej żony, która prowadziła działalność kolporterską, podpisał deklarację o współpracy z SB, pod wpływem groźby, iż trzyletnia dziewczynka zostanie oddana do milicyjnej izby dziecka – ML]. Po prostu poszli siedzieć.
W demonstracji w dniu 3 maja 1982 roku nie brałem udziału. Jedynie, gdy wracałem do domu ze spotkania TTKAB, które było na Olszy, natknąłem się na ul. Grodzkiej na resztki rozbitej demonstracji po mszy świętej.
W dniu 13 mają 1982 roku była ostatnia demonstracja w Rynku Głównym. Ludzi było może ok. 10 tysięcy. ¼ płyty Rynku była zajęta! Po mszy św. przy pomniku Adama Mickiewicza odbyła się manifestacja. Nie było transparentów, ani przemówień. Tylko skandowanie. ZOMO zaatakowała ze wszystkich stron. Byli bardzo agresywni. Użyto gazów. Pamiętam jednak, że jacyś uczniowie z Technikum Chemicznego dali mi w czasie tej demonstracji kilka ampułek o objętości 100 mililitrów z jakąś cieczą. Rzucaliśmy tymi ampułkami w stronę ZOMO, co powodowało popłoch u ZOMOwców. W zasadzie jednak nie było żadnych walk, tylko bicie. Ja zdołałem uciec ulicą Bracką, która nie była zablokowana. Wiem, że pałowanie ludzi trwało do 3-ciej w nocy. Niektórzy ludzie siedzieli do rana ukryci w bramach. Po tych wydarzeniach przeniesiono miesięcznice do Nowej Huty, do „Arki”. Tam były duże przestrzenie, co dawało szanse obrony. W Rynku Głównym, z uwagi na zwartą zabudowę i wąskie ulice takich szans nie było.
W maju 1982 roku zdałem maturę.
Miesięcznica 13 czerwca 1982 roku była pierwszą, która odbyła się w Nowej Hucie, w Arce. Po mszy św. zaatakowało nas ZOMO. W wtedy, po raz pierwszy, udało się nam podjąć walkę z ZOMO. Walki uliczne to było chodzenie po kruchym lodzie: trzeba było uważać na tych w mundurach, ale także na tych, co stali obok ciebie – bo to mogli być ubrani po cywilnemu esbecy. No i musisz pamiętać, że w każdej chwili, ktoś może cię oskarżyć o prowokację. Może to być ktoś działający w dobrej wierze, ale może to być tez przebrany po cywilnemu esbek. Po wyjściu z więzienia na demonstracje chodziłem zawsze z chustą w kieszeni i gdy dochodziło do walk z ZOMO to zakładałem chustę. Dbałem wtedy o to, aby mnie nie sfilmowano.
W czerwcu 1982 roku była wpadka drukarni przy ul. Findera, gdzie drukowano „Niepodległość”. SB zrobiła tam kocioł, w który wpadł Stanisław Papież. Miał wtedy 17 lat. Zamknęli go.Potem zatrzymany został w swoim domu Witek Toś, dzień lub dwa dni później – ja. Przyszli do mnie o 6-ej rano. Rewizja trwała do 13-ej. Rodzice poszli do pracy. Esbeków było kilku. Jeden z nich był tam na jakiejś praktyce. Wcześniej chodził z nami do szkoły (o klasę lub dwie wyżej). Siostra go poznała i powiedziała mu „Masz przewalone!” Inni esbecy chyba tego nie usłyszeli. Ten młody esbek chodził ze mną i wszystko co znajdował, to ukrywał. Na przykład jak znalazł powielacz pod wanną i schował go z powrotem. Albo jak znalazł bibułę w książce, to przekładał do innej książki, już sprawdzonej. Ale tym młodym esbekiem chodziło dwóch starszych (widać nie ufali sobie i chcieli go sprawdzić) i wszystkie te rzeczy, które on ukrył, oni znaleźli ponownie. Ale był z nimi kapitan Wróbel. Robił rewizje w toalecie. Podwinął rękaw, włożył rękę głęboko i sprawdzając syfon w muszli klozetowej. Potem, nawet nie myjąc reki, spuścił koszulę i zapiął. Wtedy uznałem klasę przeciwnika! Wiedziałem, że mam na przeciwko siebie nie byle kogo 🙂 .
Gdy skończyli rewizję zabrali mnie i siostrę na przesłuchanie na Mogilską. Ją zwolnili a ja trafiłem do aresztu. Próbowano mnie przesłuchiwać, ale ja odmawiałem składania zeznań. Ponieważ Staszek zaczął sypać SB miała na nasz temat taki bagaż wiedzy, że nawet nie nalegali zbyt mocno.W ciągu 48 godzin przewieźli mnie do prokuratora wojskowego i przedstawili zarzuty. Początkowo miałem zarzut z art. 128 w związku z art. 123 kk (kodeksu karnego), tj. przestępstwo usiłowania obalenia siłą ustroju PRL, zagrożony karą od 5 lat pozbawienia wolności do kary śmierci włącznie. Ostatecznie jednak sądzono nas z dekretu o stanie wojennym. Na ul. Mogilskiej siedziałem ze złodziejami. Po ok. tygodniu zostałem przewieziony do więzienia na Montelupich.
„Na Monte” umieścili mnie w celi, która znajdowała się w tzw. „getto”. Jest to „więzienie w więzieniu” – 12 cel odizolowanych od reszty więzienia. Bez widzeń i bez listów, bez jakiegokolwiek kontaktu ze światem. Cele znajdowały się po dwóch stronach korytarza: południowej i północnej, po sześć z każdej strony. W celach od strony północnej siedzieli skazani z wyrokami śmierci. Z nimi nie miałem kontaktu. W celach od strony południowej siedziały osoby rozpracowywane, w tym czasie m. in. ja i – jak się potem okazało – także Witek Toś i Marian Stach z „Solidarności”. Cele były trzyosobowe, ale siedziały w nich zwykle po dwie osoby: osoba rozpracowywana i konfident (tzw. „agent celny” – TWC w terminologii SB). Ja siedziałem najpierw z człowiekiem, który przedstawił mi się jako Tokarski. Potem okazało się, że on w dzień siedział z Witkiem Tosiem (przedstawił mu się innym nazwiskiem, ale zgadzał się jego wygląd), na noc mówił mu, że idzie do pracy w piekarni więziennej i trafiał do mojej celi, gdzie siedział wieczorem i w nocy. Rano mówił mi, że idzie do pracy w więziennej bibliotece, a trafiał do Witka. W międzyczasie pewnie spotykał się z esbekami, przekazywał im zdobyte informacje oraz grypsy i otrzymywał instrukcje. Później okazał się, że ten sam „Tokarski” rozpracowywał także Mariana Stacha, tylko, że jemu podał jeszcze inne nazwisko. Jego zadaniem było wyciąganie od nas informacji.
Ja bardzo szybko domyśliłem się, jaka to gra. Przez cały pierwszy tydzień milczałem w celi. Po tym okresie on powiedział mi, że ma grypsy od Witka Tosia. Gryps to mała kartka papieru, powierzchni mniej więcej jednego lub dwóch biletów tramwajowych, zapisana drobnym tekstem, zwinięta w rulon, zawinięta folią przypaloną zapalniczką (aby była szczelna, tak, aby można było gryps ukryć w ustach, a nawet połknąć, bez jego zniszczenia). Ja znałem charakter pisma Tosia i poznałem, że to nie jego pismo. Ale udawałem, że wierzę, ale dalej milczałem. Teksty rzekomych grypsów od Witka brzmiały mniej więcej tak: „Powiedz wszystko, bo oni i tak wszystko wiedzą. Najlepiej się przyznać.” Wtedy do celi trafił jeszcze jeden więzień – konfident, który tez usiłował ze mną rozmawiać. Też mu się nie udało. Cały czas, niemal codziennie zabierano mnie na przesłuchanie do specjalnego pokoju przesłuchań, który był w „getcie”, ale ja nie chciałem zeznawać. W końcu napisałem list do prokuratora, do którego załączyłem dwa fałszywe grypsy, które sobie zatrzymałem. Napisałem, że usiłuje się na mnie wymusić przyznanie do winy za pomocą fałszywych grypsów, a ja jestem niewinny i nie znam żadnego Tosia. List, w odklejonej kopercie (nie wolno było zaklejać listów z aresztu) wystawiłem wieczorem na taboret przed celą, jako korespondencję. Na następny dzień, po powrocie ze spaceru (spacernik był na dachu aresztu) zostałem pobity do nieprzytomności przez obu współwięźniów. Gdy mnie bili drzwi celi były otwarte, a w drzwiach stał klawisz. Gdy skończyli mnie bić, spakowali się, wyszli i zostałem sam. Po godzinie przyszedł do mnie inny więzień (też konfident). Zaczął mi pomagać w obmyciu się – miałem rany na twarzy, a potem tez usiłował coś wyciągnąć. Kilka dni nie wychodziłem na spacer ani na przesłuchanie, do czasu, aż ślady pobicia zniknęły. Potem jeszcze przerzucali mnie do trzech innych cel w „getcie”. W każdej siedziałem z innym konfidentem.
W „getcie” konfidenci mieli „komfortowe” warunki. Inaczej było w zwykłym więzieniu, gdzie los kapusie był nie do pozazdroszczenia. Kilka miesięcy później, gdy przyjechaliśmy do Raciborza (a był z nami w budzie kapuś, nie pamiętam jego nazwiska, powiedzmy, że Jan Kowalski), to gdy wyszedł na dziedziniec pierwszy więzień, który tam wysiadał, od razu głośno zawołał – „Jan Kowalski jest kapusiem!”. I wtedy całe więzienie ożyło. Słychać było z cel wołania – „Dawać nam go tutaj!” Całe więzienie już czekało na kapusia Jana Kowalskiego, a sam Jan Kowalski nie zdążył jeszcze nawet wysiąść z samochodu!
Cały czas odmawiałem składania zeznań, a nawet odmawiałem podpisu pod oświadczeniem, że odmawiam składania zeznań. W końcu zaczęto mi odczytywać zeznania innych osób, które mnie obciążały… Przesłuchiwało mnie trzech prokuratorów wojskowych. Jeden nazywał się Gąciarz, inny chyba Fijałkowski.
Witek Toś nic nie powiedział w śledztwie, ale dużo wiedzy zdobyła SB z jego grypsów. Grypsy Tosia (prawdopodobnie fałszywe) były też przekazywane na zewnątrz. Ktoś z więzienia przekazywał je Krzysztofowi Stolarczykowi, a ten zanosi je dalej. Myślę, że Stolarczyk był tylko narzędziem w tej grze i nie miał świadomości, że to prowokacja. Na zewnątrz chyba ktoś domyślił się, że coś jest nie tak i odmówił przyjmowania kolejnych grypsów pod pretekstem wyjazdu. Gra SB w tym zakresie więc nie powiodła się.
Po dwóch miesiącach skończyła się ta gra i przenieśli mnie na trzeci oddział, który znajdował się na trzecim pietrze. Tu cele były przepełnione (w jednej było nas 12 osób, w innej 20). Tutaj gra przy użyciu kapusi byłaby niemożliwa – wiadomość o kapusiu rozchodziła się po celach szybciej niż telegram. Siedziałem z razem z Witkiem Tosiem i Marianem Stachem, ale większość więźniów, to byli kryminalni. Z kryminalnymi nie mieliśmy specjalnych problemów. Większość to byli jacyś drobni przestępcy, ale zdarzali się także groźni bandyci. Na przykład siedziałem ze Staśkiem ze Starego Sącza. Był oskarżony o spalenie 6 osób. Grał on kiedyś w szachy z Jaworskim, który później został skazany na 15 lat więzienia za gwałt ze szczególnym okrucieństwem na nieletniej. W czasie gry Jaworski chciał cofnąć ruch. Stasiek tak się zdenerwował, że chwycił go za szyje, aż mu oczy wyszły na wierzch i krzyczał: „Co kurwa, sześć osób zajebałem, to myślisz, że ciebie nie zajebię?” Przez trzy lata śledztwa i procesu nie chciał się przyznać do popełnienia tej zbrodni, a przyznał się w czasie gry w szachy. Potem ten Jaworski zeznawał na procesie Staśka i opowiedział te historię. Stasiek został skazany w procesie poszlakowym i zmarł w więzieniu.
Tymczasem śledztwo przeciwko nam zbliżało się ku końcowi. Nasze sprawy rozdzielono: my z Witkiem mieliśmy jedną sprawę, Staszek osobną. W naszej sprawie Staszek występował jako świadek. Wydaje się, że bez jego zeznań nie zostalibyśmy skazani. Witek Tukałło cały czas zaprzeczał wszystkim zarzutom (tak samo, jak my z Witkiem Tosiem) i wyszedł. A my z Witkiem Tosiem zostaliśmy skazani. Staszek na rozprawie był całkowicie załamany. Jąkał się zeznając. Był blady i nie patrzył nam w oczy. Zakłopotanie to za słabe słowo. Nie wiem jak się czuł, bo nigdy nie byłem w takiej sytuacji, w jakiej on się znalazł. Mogę się tylko domyślać. Wiem, że moi koledzy chcieli pobić Staszka za to, co zrobił. Zaczaili się na niego, ale – jak mi powiedzieli później – sami zostali pobici przez SB. Ja byłem temu przeciwny. Dziś nie mam do Staszka pretensji. Po chrześcijańsku mu wybaczyłem. Był młody i dopiero co zdawał maturę (podobnie jak my z Witkiem Tosiem). Został poddany wielkiej presji i nie wytrzymał… Zdumiewam się tylko, że po 1989 roku wrócił do świata polityki, po tym wszystkim co zrobił …
Kuria zapewniła mi obrońcę. Został nim mec. Ostrowski. Mówił, że skoro nie udało się nam ominąć trybu doraźnego (tj. przeciągnąć sprawy ponad 3 miesiące od daty aresztowania) to wyroki będą bezwzględne. Na rozprawy przychodziło dużo ludzi. Ogłoszenie wyroku wyznaczono na 8 października 1982 roku po południu. Tego samego dnia rano w Warszawie ogłaszano wyrok na Leszka Moczulskiego, Romualda Szeremietiewa, Tadeusza Stańskiego i Tadeusza Jandziszaka. Wyroki w Warszawie były bardzo surowe – Leszek Moczulski dostał 7 lat więzienia. Adwokat powiedział, że nasz wyrok zależy od wyroku w Warszawie. Dostaliśmy obaj z Witkiem po trzy lata bezwzględnego pozbawienia wolności. Staszek dostał dwa lata „w zawiasach.” To nie był wyrok za te 700 ulotek, które przy nas znaleźli. Wszyscy sadzeni za ulotki dostawali wyroki w zawieszeniu. To był wyrok za KPN. Za to, że domagaliśmy się niepodległości. Na sali sądowej powiedziałem, że póki będę żył, to będę walczył z komuną. Byliśmy ostatnimi osobami skazanymi w trybie doraźnym na bezwzględne kary pozbawienia wolności.
Po ogłoszeniu wyroku (nie było apelacji) jeszcze miesiąc siedzieliśmy „na Monte”. W dniu 9 listopada 1982 roku przewieźli nas do ZK (zakładu karnego) we Wrocławiu. Jechaliśmy aż 16 godzin, gdyż „po drodze” odwiedziliśmy wszystkie chyba zakłady karne w południowej Polsce: ZK Wadowice – ZK Katowice – ZK Bytom – ZK Strzelce Opolskie – ZK Wrocław. A w każdym z tych zakładów był krótszy lub dłuższy postój. W „budzie” (więźniarce) było nas ok. 20 osób. Siedzieliśmy w dwóch klatkach, tak gęsto na przeciwko siebie, że kolana jednego więźnie były między kolanami więźnia siedzącego naprzeciwko. W „budzie” była „bomba”, tj. pojemnik na fekalia. Strażnicy jechali z nami, ale poza klatkami. W czasie postojów można było „rozprostować kości”.
We Wrocławiu siedzieliśmy od listopada 1982 roku do marca 1983 roku. Potem przewieźli nas do ZK Strzelin (pod Wrocławiem), gdzie siedzieliśmy do sierpnia 1983 roku. W więzieniu, podobnie jak na Monte było przepełnienie. Na przykład w celi 9-osobowej było 17 osób. Ale zdarzało się także przepełnienie sięgające 250%! Jednak po okresie pobytu w Krakowie (dwumiesięczne getto a potem wspólna cela z kryminalistami) pobyt w Strzelinie był dla mnie "komfortowy".
Generalnie prawdziwe jest stwierdzenie, że sytuacja w więzieniu jest odbiciem sytuacji na zewnątrz. Gdy na zewnątrz trwały zadymy w 1982 roku, to w więzieniu „przykręcali śrubę”. A po wizycie Papieża w czerwcu 1983 roku było już luźniej… Charakter konkretnych klawiszy nie jest decydujący dla ich zachowania.
We Wrocławiu siedzieliśmy z politycznymi: praktycznie cały Śląsk (prawie każdy górnik przyznawał się do przynależności do KPN) a z Krakowa: m. in. Stanisław Handzlik, Edward Nowak i Czesław Talaga z „Solidarności” oraz Krzysiek Bzdyl z KPN. Witek Toś był bardzo zapalczywy w więzieniu…
W więzieniu miałem scysje w czasie dyskusji z działaczami „Solidarności”. Uważali, że my – działacze KPN – „wszystko zepsuliśmy”, że „można się było dogadać z komuną, gdyby nie głupie pomysły o niepodległości.” Tak mówili wszyscy ludzie z „Solidarności”. Połowa działaczy z małopolskiej „Solidarności” jeszcze rok przed Sierpniem była w PZPR (m. in. Mietek Gil, czy Edek Nowak, który był nawet radnym z listy PZPR) i myślę, że dlatego oni chcieli reformować kraj a nie obalać komunizm. A my – KPN – „weszliśmy w nie swoje sprawy.” „Radykałom zachciało się niepodległości.” Dla nich my, mówiący otwarcie o niepodległości Polski, byliśmy wrogami. Tak to wtedy odczuwałem: wrogość z jednej i drugiej strony – ze strony „komuny” i ze strony „Solidarności”. Jednak wymusiliśmy na więźniach, aby w czasie mszy świętych w więzieniu śpiewać na zakończenie „Pieśń konfederatów barskich”: „Nigdy z królami nie będziem w aliansach, nigdy przed mocą nie ugniemy szyi …”
Poza tym – inne było siedzenie w więzieniu Mietka Gila czy Staszka Handzlika a inne moje. Oni siedzieli za zorganizowanie strajku w Hucie, o nich na zewnątrz mówiono i upominano się, mówiło o nich wielokrotnie Radio Wolna Europa. Poza tym byli ludźmi dojrzałymi. Także w więzieniu byli znani. Ja dostałem taki sam wyrok jak oni, ale za kolportaż 700 ulotek. Nie miałem jeszcze 20 lat. Nikt o mnie nie wiedział na zewnątrz, nie upominał się o moje uwolnienie. Byłem sam. Także w więzieniu kryminalistów nie interesowały moje poglądy – musiałem udowodnić swoją wartość, aby zostać przez nich zaakceptowany. Tak więc przywódcom „Solidarności” było w więzieniu łatwiej.
Pod koniec grudnia 1982 roku Jaruzelski ogłosił zawieszenie stanu wojennego a Sejm przyjął ustawę, dająca możliwość występowania do Rady Państwa o ułaskawienie. Z wnioskiem o akt łaski mógł występować sam skazany, jego rodzina, zakład pracy lub organizacja społeczna.
W trakcie rozmów ze współwięźniami ja i mój kolega ze Świebodzina – Dariusz Bekisz uznaliśmy, że występowanie o łaskę byłoby dla nas uwłaczające. „Nie powinniśmy w to wchodzić” – uważaliśmy. Staliśmy na stanowisku, że w związku z wizytą papieża i tak będzie amnestia. A im więcej osób będzie w więzieniu, tym gorzej dla Jaruzelskiego. Reszta więźniów uznała, że nasza postawa to jest chojrakowanie i że jesteśmy potrzebni na wolności do działania. Było też dla nas jasne, że po wyjściu z więzienia możliwości naszego działania w konspiracji będą niewielkie, gdyż byliśmy już znani władzy.
Napisaliśmy więc list do Henryka Jabłońskiego (który był przewodniczącym Rady Państwa, czyli organu decydującego o ułaskawieniach) – „W przypadku wpłynięcia jakiegokolwiek wniosku o akt łaski w naszej sprawie prosimy o jego negatywne rozpatrzenie”. Pamiętam, że Jerzy Urban w maju 1983 roku powiedział na konferencji prasowej – „Są tacy, którzy zwracają się do Rady Państwa, że chcą nadal siedzieć. My im to umożliwimy.”
Ostatecznie wniosek w sprawie ułaskawienia mnie złożył prokurator. Jednak Rada Państwa zgodnie z naszym listem i deklaracja Urbana wniosek ten odrzuciła. Tylko czterem osobom z Krakowa odmówiono wówczas prawa łaski – Mietkowi Gilowi, Edkowi Nowakowi i Staszkowi Handzlikowi (którzy byli przywódcom małopolskiej „Solidarności” i zorganizowali strajk w Hucie im. Lenina) oraz mnie (młodocianemu, który został skazany na 3 lata za 700 ulotek)…
W więzieniu brak pracy jest dodatkową karą. Dlatego w więzieniu trzeba koniecznie znaleźć sobie jakieś zajęcie.
W Strzelinie siedziałem w celi w 8 osób. Sami młodociani (ja nie miałem jeszcze 21 lat), w tym jakiś 3 faszystów z Domu Dziecka, którzy malowali na murach swastyki i dostali za to 5 i 7 lat, byli też jacyś nieletni, którzy zorganizowali bunt w poprawczaku w Łęczycy. My, polityczni, byliśmy dla nich ludźmi „z innej bajki”. Oni byli w większości z poprawczaków, tam wychowani. Ja uważałem, że to, że my jesteśmy z nimi, to sytuacja przypadkowa. Więzienie jest dla złodziei, przestępców. My nie kradliśmy, nie gwałciliśmy, a siedzieliśmy razem z nimi. Ale, jak mówią Anglicy, „Jak jesteś w Rzymie, bądź Rzymianinem.” Dlatego w więzieniu przyjąłem ich zasady. Kryminalnych nie interesowało, czy ty jesteś polityczny, czy nie. W więzieniu musisz przestrzegać ich zasad. My z Witkiem Tosiem nie mieliśmy z tym problemów. W celi dochodziło bez przerwy do konfliktów między nami. W końcu doszło do takiej sytuacji, że byłem sam przeciwko pięciu innym więźniom. Żeby im udowodnić, że jestem twardy, wbiłem sobie w czasie kłótni żyletkę w rękę, aż do samej kości. To była cena za zachowanie godności.
Nie tylko ja zapłaciłem cenę za moje zaangażowanie w działalność niepodległościową. Cenę te zapłaciła także moja rodzina. Gdy ja byłem w więzieniu moja matkę przeszeregowano na najniższe stanowisko w Biurze Studiów i Projektów Budownictwa Wiejskiego w Krakowie a ojca zwolniono z pracy w Przedsiębiorstwie Rewaloryzacji Zabytków.
Witek Toś wyszedł z więzienia wcześniej (miał przerwę w karze, gdyż właśnie urodziło mu się dziecko). My z Krzyśkiem Bzdylem wyszliśmy razem w sierpniu 1983 roku.
Więzienie może zmienić każdego, zwłaszcza jeśli trafi do więzienia w młodym wieku, gdy kształtuje się jego światopogląd. Więzienie to jest zderzenie różnych deklaracji czy poglądów, czy wyobrażeń na swój temat. Ktoś myśli o sobie, że jest silny, albo że kocha rodzinę, albo jeszcze cos innego i więzienie weryfikuje to wszystko. Po wyjściu na wolność jedni wycofują się z działalności (czyli wobec nich więzienie spełnia swoja prewencyjna rolę). Innych więzienie aktywizuje. Ja po wyjściu z więzienia nabrałem większego dystansu do życia.
Po wyjściu na wolność nie odczuwałem strachu przed powrotem do więzienia. Przeciwnie – wiedziałem co mnie czeka i to dawało mi pewna przewagę nad innymi, którzy w więzieniu nigdy nie byli.
Po wyjściu z więzienia spotkałem się gdzieś na działkach z Jurkiem Mohlem i Stanisławem Tatarą. (było to tego samego dnia, w którym ujawnił się Krzysztof Gąsiorowski). Zacząłem chodzić na zebrania krakowskiego KABu, ale szybko zdałem sobie sprawę, że moja rola w konspiracji jest skończona. Gdzieś w listopadzie lub grudniu 1983 roku próbowaliśmy w środowisku byłych więźniów (m. in. Czesiek Talaga z „Solidarności” MPK) założyć pomoc dla więzionych kolegów. Podjąłem pracę w Zakładach Doświadczalnych Akademii Rolniczej w Mydlnikach. A w roku 1984 podjąłem studia dzienne na Uniwersytecie Jagiellońskim, na historii.
Często z Witkiem Tosiem i Bartłomiejem Litwinem jeździliśmy do Agaty Michałem, która była już nauczycielką w miejscowości Sucha pod Wolbromiem. Agatę poznałem wiosną 1982 roku na jakiejś imprezie towarzyskiej, gdzie Agata przyszła w poszukiwaniu dojść do działalności podziemnej. Wydaje mi się, że jeszcze zanim ja poszedłem siedzieć, Agata wstąpiła do KPN.
Gdy ja siedziałem Jurek Mohl wyszedł z internowania i został jednym z głównych „zadymiarzy” w Krakowie. Miał kurtkę z wewnętrznymi kieszeniami na kamienie. W roku 1984 lub 1985 Jurek wyjechał z Krakowa na Śląsk i podjął pracę jako robotnik.
Nadal brałem udział w Marszach Szlakiem I Kompanii Kadrowej. W związku z marszami kadrówki jeździłem do gen. Mieczysława Boruty – Spiechowicza do Zakopanego. Raz (w roku 1984 lub 1985), gdy przyjechaliśmy, jego żona powiedziała do nas po szkocku, że musimy poczekać, po generał biega po lesie. Miał wtedy ok. 90 lat… 🙂 Odwiedzając generała uwielbiałem przebierać się w jego mundur. 🙂 Ale najciekawsze były jego wspomnienia. Generał opowiadał nam o demonstracjach w Łodzi w roku 1905, w których brał udział, a także o szarży pod Rarańczą, którą poprowadził w roku 1915. To był początek jego błyskotliwej kariery. Dwie były tak błyskawiczne kariery w II Brygadzie Legionów: Mieczysława Boruty-Spiechowicza i Michała Żymierskiego… Generał Boruta opowiadał też o swojej niewoli w ZSRR [w 1939 roku gen. Boruta Spiechowicz brał udział w kampanii wrześniowej a potem przedostał się do Lwowa, gdzie organizował antysowiecką konspirację, został aresztowany przez NKWD w grudniu 1939 roku, gdy usiłował przedostać się do Francji – ML]. Był trzymany na Łubiance [moskiewskie więzienie NKWD – ML]. Miał go przesłuchiwać sam Beria [szef NKWD], który chciał „zrobić go Berlingiem” [gen. Boruta miał wyższą rangę od Berlinga, który był „tylko” pułkownikiem, dlatego Berii zależało, aby to on stanął na czele późniejszej armii polskiej w ZSRR, która po opuszczeniu ZSRR przez armię Andersa miała stać się narzędziem sowietyzacji Polski – ML]. Generał Boruta podał mi, jaka jest jedyna skuteczna metoda na tortury w śledztwie. – „Trzeba krzyczeć jak najgłośniej, mocniej niż odczuwany ból. Krzyk ofiary deprymuje oprawców.” Gdy w roku 1988 byłem zatrzymany w Stalowej Woli w czasie strajku, który wspieraliśmy, milicjanci rozebrali mnie do naga, jeden stanął przy oknie („Będę pilnował, aby nie wyskoczył”), a trzech innych zaczęło mnie bić pałkami, rekami, nogami – czym popadnie. Przypomniałem sobie rade generała Boruty i zacząłem krzyczeć wniebogłosy. Wtedy jeden z nich owinął mi głowę kurtką – „Teraz nie będziesz się darł”. I cała rada generała Spiechowicza poszła na nic. Milicjanci okazali się sprytniejsi od Berii 🙂 .
W roku 1984 byłem na pogrzebie księdza Popiełuszki w Warszawie. Usiłowaliśmy z kolegami coś zrobić – jakąś demonstrację, ale nic z tego nie wyszło. Było wtedy pół miliona ludzi i można było coś zrobić. Ale my byliśmy tam „gośćmi”, a wśród zgromadzonych wyraźnie nie było klimatu do zadymy.
Po śmierci ks. Popiełuszki szukaliśmy drogi do działania. Na „Solidarność” padł strach. Wszyscy, którzy byli związani z „Solidarnością” zamilkli. Trzeba ich było jakoś ciągnąć za rękę. Jednym z takich działań była głodówka w w kościele w Bieżanowie, gdzie proboszczem był. ks. Adolf Chojnacki. KPN ja współorganizował. W jej trakcie narodził się WiP. Na pomysł głodówki wpadł chyba Radosław Huget. Nie wiem skąd się tam wzięła Anna Walentynowicz z Gdańska. Był też Edmund Bałuka ze Szczecina. Głodówka trwała ok. dwóch miesięcy. Po pewnym czasie ta głodówka przerodziła się w groteskę. Jakieś nawiedzone kobiety, popisywanie się … Dochodziło też do konfliktów, bo Anna Walentynowicz miała bardzo trudny charakter … Na przykład kiedyś doszło do awantury, bo znaleziono w damskiej toalecie papier toaletowy. – „Co robi papier toaletowy w toalecie, skoro my głodujemy? Wpadnie bezpieka i powie – co to za głodówka? Będą mówić, że my podjadamy.” I żadne tłumaczenia, że ten papier może służyć głodującym kobietom do innych celów, nawet jak nie robią kupy, nie skutkowały. Dla mnie taka akcja była odwrotnością tego, co zamierzałem robić. Chciałem walczyć z komuną czynnie a nie robić sobie krzywdę przez głodowanie. Byłem tam 3 dni i zrezygnowałem. Ale przyjeżdżałem tam co drugi dzień.
Najpierw powstała Inicjatywa Przeciwko Przemocy. Przybył do mnie Przemysław Markiewicz, którego poznałem na Marszu Szlakiem I Kompanii Kadrowej w 1984 roku. Powiedział, że jest pomysł powołania takiej inicjatywy. Informacje miał chyba z Warszawy. To było nasze odreagowanie Warszawy, gdzie ciągle udawali, że coś robią, ale całą prawdziwa działalność koncentrowała się w Krakowie i we Wrocławiu. Mówię o opozycji, która chciała coś robić, poza wydawaniem gazetek, na które otrzymywano tłuste dotacje. Po roku 1984 „Solidarność” to była głównie filatelistyka – wydawanie znaczków i książek, żeby na tym zarobić … Pewien człowiek, powiedzmy X (działacz NZS), który był współwłaścicielem Wydawnictwa „Y” opowiadał mi, że nie mógł otworzyć szuflady w domu w komodzie z nadmiaru gotówki. Z nudów jeździli na giełdę i kupowali sobie auta. A w połowie lat 90. opowiadał mi Fijak, że do tego czasu miał nierozpakowany powielacz, który dostał od Karkoszy (a ten miał je z Paryża, gdzie jeździł po nie Maleszka). Mówił, że „swoim” dał powielacze, a KPN nie!!! Ja do 1990 roku miałem odmowę paszportu a oni jeździli na Zachód bez żadnych przeszkód. My z KPN za własne pieniądze (lub za pieniądze naszych rodziców) finansowaliśmy naszą działalność. A oni mieli mnóstwo pieniędzy z Zachodu i wcale tego nie ukrywali.
Potem powstał ruch Wolność i Pokój. Pewnego razu przyszedł do mnie Radosław Huget, który powiedział, że dzwonił do niego Leszek Moczulski. Moczulski powiedział Hugetowi przez telefon, że dowiedział się w Warszawie, iż Jacek Kuroń chce założyć organizację pseudopacyfistyczną. Miałaby być najbardziej radykalna w hasłach i działaniach. I chodzi o to, aby ubiec Warszawę i Kuronia. A my wraz z Radkiem Hugetem szukaliśmy sobie miejsca. „Solidarność” nie działała, KPN w Krakowie był skłócony a jego przywódcy nawzajem się podejrzewali o agenturalne powiązania. Dlatego duża część ludzi, którzy założyli ruch Wolność i Pokój, to członkowie KPN. Jak myśmy to zaczęli to dołączyli do nas ludzie z NZS (znaliśmy się z więzień czy z opozycji) i z Komitetu Przeciw Przemocy. Połowa tego Komitetu weszła do WiP. Jak powstał WiP to Komitet stracił impet, bo myśmy całą energię przenieśli na WiP. WiP powstał w Krakowie u ks. Stefana Mazgaja na Dąbiu. W trakcie mszy św. Jan Rokita odczytał proklamację. Do czasu przystąpienia do WiPu Marka Kurzyńca do ruchu należeli niemal wyłącznie byli KPNowcy i byli członkowie NZS. Dopiero potem ruch otworzył się na osoby spoza naszego środowiska.
W Gdańsku WiPowcy odsyłali książeczki wojskowe do Warszawy deklarując, że w ogóle nie będą służyć w wojsku. A my z Hugetem też odesłaliśmy, ale z innym uzasadnieniem. Podaliśmy, że nie interesuje nas takie wojsko, w którym rota przysięgi zawiera sformułowania dotyczące wierność ZSRR i Armii Czerwonej.
Tymczasem nieoczekiwanie w roku 1985 dostałem powołanie do wojska. Byłem zaskoczony, gdyż byłem przecież studentem studiów dziennych. Jednak wezwał mnie prodziekan Ginter, potępił to robiłem. Powiedział – „Działa pan na szkodę UJ. Przez takich jak pan zmienia ustawę o szkolnictwie wyższym. Ja pana bronić nie będę!” I potem zmienił mi status ze studenta studiów dziennych na wolnego słuchacza. Ja dowiedziałem się o tym, że jestem wolnym słuchaczem na komisji wojskowej przy ul. Koletek.
Powołali mnie do twierdzy Przemyśl. Odmówiłem złożenia przysięgi. Kazali mi napisać oświadczenie, że odmawiam. A ja powiedział, że zrobię to na placu apelowym, przy znajomych. Prosili mnie, abym z tego zrezygnował. Ale ja odmówiłem. Powiedziałem, że tylko raz przysięgałem – na KPN. Byli przerażeni. W końcu wezwali psychologa, który stwierdził u mnie nerwicę i wypisali mnie z wojska. Trzy lata wcześniej dostałem 3 lata więzienia za 700 ulotek, a teraz odmowa służby przeszła mi bezkarnie! Ale to była decyzja polityczna i to był już inny etap…
W dniu 10 grudnia 1987 roku zostałem zaproszony na wręczenie nagrody 100 tysięcy dolarów dla Zbigniewa Romaszewskiego z okazji Międzynarodowego Dnia Praw Człowieka. Nagrodę przyznała Fundacja „Aurora”. To, co tam zobaczyłem, zdruzgotało mój świat i moje patrzenie na wszystko: sałatki z bambusa (w czasach PRL!) i taksówka, która cała noc czekała na Jacka Kuronia (a my w Krakowie nie mieliśmy pieniędzy na papier i musieliśmy go kraść). Wokół Jacka Kuronia wianuszek blondynek – wszystkie bardzo młode i bardzo ładne … Doszło do strasznej awantury między mną a Kuroniem, Lechem Dymarskim [poeta i działacz opozycji związany z KOR, w l. 80.wydawał i redagował niezależne pisma „Komunikat” i „Obecność” – ML] i Romaszewskim. Wszyscy byli już pijani, a Romaszewski czekał na telefon od Miłosza, który w jego imieniu miał odebrać nagrodę. Oni krytykowali WiP, że „wysuwa się przed szereg.”. Pytali „po co my wchodzimy na te rusztowania”. Krzyczeli – „My rządzimy! A WiP wchodzi nie w swoją działkę i za dużo miesza.” W czasie strajku w Stalowej Woli potwierdził tę opinię Jan Józef Lipski.
W roku 1988 Rokita z Maleszką zorganizowali w Mistrzejowicach seminarium o prawach człowieka i założyli ruch „Czas Przyszły”. Oznaczało to rozłam w WiPie. Ludzi do tego wytypował Maleszka. Wszyscy, którzy w tym uczestniczyli zrobili potem kariery policyjne (m. in. Kostek Miodowicz). A my w tym czasie (pozostała część WiPu) wspieraliśmy strajk w Stalowej Woli. To był największy zakład w kraju, w którym zaczął się w tym czasie strajk. Gdy dowiedzieliśmy się o strajku, to w ciągu godziny pojechaliśmy do Stalowej Woli…
Rozłam w WiPie dokonany z udziałem Maleszki nie był dla nas zaskoczeniem. Radosław Huget opowiadał mi następująca historię z roku 1981, gdy działał w małopolskim Komitecie Obrony Więzionych za Przekonania. Komitet miał siedzibę przy Zarządzie Regionu. Klucz do siedziby miały tylko dwie osoby: Radosław Huget i Kazimierz Apanowicz (obaj z KPN). Pewnego razu gdy Radek poszedł po siedziby zabrać jakieś materiały znalazł w środku Maleszkę, który pospiesznie pakował do plecaka ulotki, które dotyczyły jakiegoś węgierskiego opozycjonisty, który został uwięziony. SB koniecznie chciała nie dopuścić do kolportowania tych ulotek. Opisywany przez przyjaciół z SKS jako człowieka ideowy i wrażliwy Maleszka nieoczekiwanie przeistoczył się w ognistego diabła i tak nawymyślał Hugetowi, że ten, znany z ciętego języka, stracił język w gębie. Huget później o tym opowiadał ludziom z „Solidarności”, ale nikt mu nie wierzył. Ludziom z SKS nie mógł tego opowiadać, bo – jak to trafnie powiedział kiedyś Janek Rokita – „oni wszyscy wyjechali z Polski” (ostatni wyjechał Sonik, po zwolnieniu z internowania w roku 1982). Zaczęli wracać do Polski dopiero w roku 1989… Z resztą oni nie chcieliby słuchać o podejrzeniach wobec Maleszki, bo zawsze uważali się za mądrzejszych od innych…O tym, że Maleszka był agentem, niektórzy z byłych działaczy WiP, będący blisko służb, wiedzieli już na początku lat 90. (jak sami kiedyś mi się przyznali), ale tego publicznie nie ujawniali (z uwagi na rację państwa) [ujawnił to dopiero Bronisław Wildstein w roku 2001 – ML].
Z forum POLONUSA- nie otwiera się dziś.
www.polonus.mojeforum.net/temat-vt690.html
Iza Rostworowska. Crux sancta sit mihi lux / Non draco sit mihi dux Vade retro satana / Numquam suade mihi vana Sunt mala quae libas / Ipse venena bibas