Czym dla współczesnego Polaka są Walentynki? Tym, czym dla otumanionego pielgrzyma nierzeczywistości III RP były wszelkie zjawiska kultury masowej, dla których to „słuszne media” opiniowały przez 26 lat po „mafijnej zmowie okrągłego mebla zdrady narodowej” misterną konstrukcję „nierzeczywistości” na użytek młodych i starszych matołków i „vidiotów” (wizualnych idiotów), iż III RP, to nasza ojczyzna, zmodyfikowana Polska Ludowa, raj dla malwersantów i SBckich pociotów, „gułag z szynkiem i tancbudą” dla ludu pracującego miast i WSI.
Niech narody Europy nareszcie poznają,
iż Polacy nie gęsi, swą kulturę mają!
Za Mikołajem Rejem
Tancerz kultury masowej w Polsce, Mozambiku, Tajlandii, Mongolii czy Mołdawii tańczy chochołowy taniec, kiedy zagra mu Wielka Orkiestra Banksterskiej Wszechmocy. Tak, w dobie postindustrialnej, czasie „końca historii”, jak życzyłby sobie socjolog Fukuyama, człowiek nie istnieje podmiotowo, nie jest „istnieniem poszczególnym”, ale anonimowym elementem tłumu konsumentów bez twarzy. Stał się tylko dodatkiem, agregatem napędowym koniunktur ekonomicznych dla komercyjnych przedsięwzięć wielkich korporacji i sieci wampirycznej, zorganizowanej przez banksterów i oligarchów – na pożytek im, na pohybel rozumowi i zdrowiu ludzi, Dzieci Wszechświata, dziś mechanicznych wróbli nakręcanych bryndzą medialną i wielkim, patologicznie zainfekowanym, głodem konsumowania… A konsumowania czego? Śmiecia medialnego, święta wydumanego, gadżetu niepotrzebnego, życia zastępczego, tak! Jednak nieliczny procent, a może promil, kto to wie, ma świadomość tego, że nie działamy jako Rodzina Człowiecza, ale jako anonimowy tłum, a nad Wisłą masy pracujące miast i WSI. Jesteśmy działani, wyciskani ekonomicznie z marnych, zdobytych utratą tożsamości, godności i kieratem niewolniczej pracy, „kochanych pieniążków” – na rzecz bogatych, amoralnych i wszechmocnych Mafii Bankstersko-Korporacyjnych, prawdziwej sprężyny wszelkich trendów i koniunktur maskultury i jej „młynów mielących człowieka”. Jak napisał kiedyś wielki wizjoner, George Orwell – „I ślepy by dostrzegł”, dziś tłumy rozkosznych, pustych i smutnych wewnętrznie, zewnętrznie rozbawionych, rozkosznych lemingów pędzących radośnie ku otchłani zagłady, tej duchowej, ale i fizycznej, bowiem nie od dzisiaj nasz Wielki Brat, czyli NWO, dokonuje niewidzialnie – ale skutecznie – procesu depopulacji. Na razie nie drastycznie, czyli zabiera mam kulturę, a wciska demonicznie skutecznie swą maskulturę, nie rozstrzeliwuje, ale infekuje wirusem potrzeb wydumanych, czyli zastępuje istotne potrzeby ludzkie potrzebami sztucznymi, zachowaniami stadnymi, napędzającymi koniunktury ekonomiczne. Dlatego więc Walenty zaprasza do obłapki, ale tylko wtedy, kiedy nakupisz wiele bezsensownych gadżetów, bo bez tego jesteś „passé”, a ulegając „gorączce walentynkowego rozmiłowania”, także w genitaliach płci tożsamej, jesteś „trendy” i na forum Twarzoksięgu możesz zamieścić fotki, o tym, jak dałeś zarobić producentom „walentynkowego bubla”, a myślisz ułomnie, że „wylansowałeś się” na „bohatera naszych czasów”, o święta naiwności! A jeśli ktoś myśli, że jest inaczej, to nie myśli, a jest jeno spełnionym snem bankstera i prezesa korporacji, wampirów pieniądza, tak!
Czym dla współczesnego Polaka są Walentynki? Tym, czym dla otumanionego pielgrzyma nierzeczywistości III RP były wszelkie zjawiska kultury masowej, dla których to „słuszne media” opiniowały przez 26 lat po „mafijnej zmowie okrągłego mebla zdrady narodowej” misterną konstrukcję „nierzeczywistości” na użytek młodych i starszych matołków i „vidiotów” (wizualnych idiotów), iż III RP, to nasza ojczyzna, zmodyfikowana Polska Ludowa, raj dla malwersantów i SBckich pociotów, „gułag z szynkiem i tancbudą” dla ludu pracującego miast i WSI. Tak było, a czy będzie dalej, zobaczymy, bowiem kapitał nadziei mamy i na jego „wcielenie w rzeczywistość” czekamy! Na razie zjawisko owo, czyli „walentynkowy bubel z importu”, jest „trendy”, „cool” i „zajebiste” – tedy godne publicznego, radosnego i bezkrytycznego masowego świętowania i aprobowania przez „masy ludowe”. Dlatego też, dla idei pauperyzacji ludzkiej świadomości, do niedawna Marsz Wolności 11. listopada był „be”, „passé”, bo przecież „faszystowski i nacjonalistyczny”, zaś wesołe, po genderowsku, oczywiście „politycznie poprawne”, owe pochody kolorowych pederastów i transwestytów, postępowych przodowników „miłości inaczej”, czy całowanie się pod Tęczą na placu Zbawiciela, uznawane było powszechnie przez „autorytety moralne”, czyli „uczonych w piśmie” za zjawiska „trendy” i „cool”. Takoż traktowane są (szczęśliwie skazany na wieczny remont) pomnik „Czterech Śpiących” na Pradze, czyli sowieckich, stalinowskich „kibiców” zniszczenia Warszawy przez hitlerowców podczas Powstania Warszawskiego ’44, czy stojący do dziś we Wrzeszczu (dzielnica Gdańska) sowiecki czołg T-34, będący fałszem historii i symbolem sowieckiej dominacji, bo przecież nie należy denerwować „rzeźnika Donbassu”, niejakiego Putina, oficera KGB na stolcu cara Wszech Rosiji, bo jeszcze wybierze się w „24-godzinną, czołgową wycieczkę do Warszawy”, a Merkel z Hollandem będą go napominać, żeby się nie przemęczał, nie złamał sobie paznokcia, albo nie spocił w czasie „wyczerpującego zadania”, nieprawdaż?
Zatem mamy swoje ulubione importy z kultury masowej Zapadu, a także oswoiliśmy się z symbolami sowieckiej dominacji z epoki PRL. A skąd to? Bowiem jako naród cierpimy na historyczną amnezję, wiemy, co jest słuszne polityczne, a co „wywrotowe” i „ciemnogrodzkie”, zadbał o to Naczelny Rabin Medialny, skutecznie szeroko zamknął oczy wykształciuchom i konsumentom, odwrócił system wartości i nauczył, że „generał Jaruzelski człowiekiem honoru jest, a patriota i wyznawca społecznej sprawiedliwości, to „ciemnogrodzianin, operujący mową nienawiści”, zaś myślenie krytyczne i własne poglądy są „zbrodnią przeciw nieomylności Gajzety Wybiórczej”, o zgrozo i na pohybel naszej racjonalności i godności!
Zatem w somnambulicznym transie pilnie uskuteczniamy mit konsumpcji, akceptujemy kastrację owoców wysokiej kultury, myślenia twórczego i krytycznego, za to popisujemy się znakomicie rozwiniętym „owczym pędem” do konsumpcji żałosnych gadżetów kultury masowej Umiłowanego Zapada i ślepoty na importowane, puste znaczeniowo nad Wisłą święta oraz „totalitarny złom” zalegający w miastach i WSIach III RP. Tak więc zakochani spotykają się, aby oglądać z zapartym tchem „Czterech pancernych i psa”, tudzież „Kapitana Klossa”, albo kupują sobie „innostranne pierniczki i wiatraczki”, gadżety stosowne dla „odwiecznej, polskiej tradycji” miłosnej pod egidą św. Walentego. A warto tu poinformować, że ów święty patronuje także epileptykom i innym „sumazszedłszym”, bowiem między szaleńcem a zakochanym czasem różnicy nie ma. A co na to korowód taneczny „trendy matołków”, napychający kiesy producentów owego świątecznego bubla nad Wisłą, no – co?
Zapytać więc należy, po co są Walentynki, oczywiście z rzeczywistych, ekonomicznych powodów? Walentynki są konieczne dla „tuczenia” kieszeni wszelkich producentów, którzy pomiędzy Bożym Narodzeniem a Wielkanocą muszą znaleźć pretekst, aby zwiększyć wyniki sprzedaży, wydrenować kieszenie konsumentów pod dobrym, wedle ich kryteriów, pretekstem. Naocznie możemy się przekonać, że gadżety walentynkowe często są pospolitym bezguściem, a nierzadko bywają kwintesencją kiczu. Walentynki to nie święto miłości, tylko wielkie święto „miłości do zysku” korporacji i mniejszych producentów śmiesznych i pustych symboli, kiczowatych opakowań „słusznej miłości”, często „kakaowej” lub „dwucipnej”, sprzedawanych w „trybie nakazowo rozdzielczym”, bo przecież tak trzeba, bo tak robią wszyscy, tak samo, jak żrą pokarmowy „kał” w „świątyniach ludu McDuplards” i piją kwas fosforowy, słodzony „dla picu” cukrem lub kancerogennym aspartanem, a rozpuszczający laboratoryjnie zęby, zwany zaś Coma Colabora, o tak! Jak Polska długa i szeroka, miasto czy wioska, jak niwa mentalnej WSI, sterowana umysłowość „mieszkańca globalnej wioski” zachęca, aby kochać się jak św. Walenty nakazuje, co poznają Państwo, otwierając tabloidy lub słuchając wielce emocjonalnych wynurzeń „koleżanki z pracy” czy też adorując reklamę…
Nieliczni jednak pamiętają, że jeśli coś jest „trendy”, „cool” czy „zajebiste”, nie znaczy, że jest to dobre i mądre. Wiedzą, choć niekoniecznie czując PiSmo nosem, chociaż i tak można, to nie „zamach stanu”, tylko zastąpienie przez „ministrantów” (dla czepliwych – z pewnością „mniejszego zła” politycznego) bezczelnego, szkodniczego establiszmentu „cinkciarzy”, co teraz KODchoduje ulicznie, zaprzęgając „woły somnambulików” do swej „złodziejskiej karocy”, wyprzęgniętej w wyborach AD 2015 i wyrzuconej na śmietnik historii… Tak, tak, wystarczy pomyśleć krytycznie, a obraz świata, niecnie wykreowany, groteskowo obniżony do „poziomu rdzenia kręgowego”, ten agregat napędzający koniunktury ekonomiczne, maszyna pomyślności na usługach banksterów i korporacji, wyciskarka „dwunożnych cytryn”, staje się nagle i nieoczekiwanie inny, bogatszy, ciekawszy, do odkrycia nakładem zapomnianego, na rzecz powszechnego „wyluzuj”, ponadczasowo „słodkiego wysiłku twórczego” i odwiecznej pasji poznawania nowego, własnego wizerunku świata, a nie tylko do kupienia w galerii handlowej czy osiedlowym kiosku pod postacią śmieci bez znaczenia i wypychaczy jelit…
A co do świętowania największej pasji człowieka i najbardziej kreatywnej emocji, tworzącej bohaterów literatury i niezliczone rzesze obywateli Planety Ziemia, należy przypomnieć, że my – nie za przykładem komercyjnych „fajansiarzy” Cleo i Donatana – ale potomkowie słowiańskich przybyszów na ziemie terytorium obecnej Polski (ongiś znacznie szerzej rozpostarte, aż do Łaby i Dniepru!), mamy swoje, korzenne i z ducha nacji wynikłe, święto miłości. Ale nie jest ono pochodzenia chrześcijańskiego, bowiem doktrynalne wskazania kościoła kwalifikują miłość cielesną i radość z nieskrępowanego realizowania hedonistycznych porywów Erosa (w naszej tradycji – Kupały), jako „zło” czy „nieczystość”, zachowanie niemiłe Bogu Ojcu (a gdzie podziała się Matka, której na imię Natura?), zawistnemu Panu Zastępów i szefowi hierarchów św. Eclesii. Błogosławią tylko posępnej, obowiązkowo bez przyjemności realizowanej, zawsze „po bożemu”, prowadzącej tylko do pomnożenia „pogłowia wyznawców” miłości małżeńskiej, tak…
Kupała, pradawne święto wyzwolonej miłości, owa noc szalonych tańców, ognisk i kąpieli rytualnych (dla zainteresowanych – tej nocy nie mają mocy czynienia szkód człowiekowi Rusałki i Utopce), odnajdywania przeznaczonych sobie partnerów, radosna, impulsywna miłość cielesna na łąkach, w lasach, na brzegach rzek, to afirmacja czystej, niewinnej, pozbawionej perwersji zmysłowej radości Natury, co mieszka w nas, spełnienia się w pradawnym instynkcie pomnażania życia, ale także radości jednostkowego istnienia i rozkoszy, których w życiu tak niewiele, więc pamiętajmy: „w życiu ważne są tylko chwile”, a chwile mogą być uświęcone, albo zaprzepaszczone, tak…
To święto nie nazywało się nigdy w czasach pogańskich Nocą Świętojańską, a była to jedynie Kupała lub Noc Kupały, noc panowania słowiańskiego odpowiednika rzymskiego Kupidyna (Amora), patrona miłości zmysłowej, płodności i obfitych plonów rolnych. Istnienie bóstwa o imieniu Kupała nie jest jednak potwierdzone źródłowo (pojawiło się w XVII wieku, jak pogańska reakcja na Noc Świętojańską), zaś sama nazwa święta wywodzi się prawdopodobnie od słowa kǫpati, czyli „kąpać”, albo też indoeuropejskiego kup – „pożądać”, bowiem wszelkie informacje o religijnej tradycji Słowian zostały skutecznie zniszczone przez kulturowego „dominatora” – św. Eclesię…
To święto przesilenia letniego i płodności, nazywane także bywa Sobótką, genetycznie od soboty, ongiś, słowiańsko wigilii każdego święta, a tu chodziło o wielkie święto letniego przesilenia, ruchome w swym charakterze. Święto to dedykowane było Słońcu, które jako źródło życiodajnego ciepła i światła przez wszystkie dawne ludy słowiańskie czy aryjskie było personifikowane jako centralna osoba boska: Suria, Lugh, Swaróg, Perun, Swarożyc, źródło życia i wiedzy, Vidi, obrazowany przez symbol Svasti, czyli „błogosławieństwa życia i wiedzy”, splugawiony przez Hitlera, a przez to zakazany (!!!), choć wiemy wszyscy, że ten sam objaw różne ma przyczyny, tak… Zatem „wolna miłość” w noc poprzedzającą najdłuższy dzień, dzień tryumfu Słońca, światła życiodajnego i światła duchowego, to nasze prawdziwe Święto Zakochanych, którzy nie kupują gadżetów, tylko plotą wianki z bylicy (piołunu) i poszukują Kwiatu Paproci (perunowy kwiat, symbol duchowego skarbu), nie palą papierosów, tylko ogniska, nie podrygują w dyskotekach, a skaczą przez ogień i nie obdarowują się drogą bielizną i perfumami, zasilając kieszenie „ekonomicznych pijawek”, ale zdzierają z siebie odzienie i nadzy wstępują w wielkie misterium Natury, jednoczą się ze Wszechbytem, bowiem wszyscy jesteśmy Dziećmi Wszechświata, emanacji Wielkiego Programu, kreującej w „glinie materii” siły Odwiecznego Ducha…
Tyle na temat, tego, co z ducha tradycji, sensu i smaku życia – powinno być prawdziwym Świętem Zakochanych u nas, w Dorzeczu Wisły (Niemna, Dniestru, Prutu, Zbrucza, czy Dniepru takoż!). I nie wchodzi to w kolizję z innymi wizjami i świętami innych religii (tylko nie kultu Mamony i jego przeklętych kapłanów – bangsterów i prezesów korporacji), bowiem święto to czas szczególny, czasem sakralny, czasem historycznie podniosły, heroiczny oraz łączący ludzi w obliczu szczególnego, ponadczasowo znaczącego wydarzenia. I dlatego, nie należy całkowicie bagatelizować i ośmieszać dnia 14. lutego, a znaleźć jego aspekt pozytywny. Dla nas, Polaków, może być to dzień miłości do Ojczyzny, chociażby pod hasłem „Polska – moja Miłość”, o tak! A dlaczego właśnie w tym dniu mamy deklarować ten szczególny rodzaj miłości? Otóż dlatego, że ci, którzy się wtedy zjednoczyli i zaprzysięgli walkę o wolność i niepodległość Ojczyzny, nie pytali, czy to „trendy” i czy będą mieli „fun”, ale bardzo Ją kochali, każdego dnia i nocy niewoli, często ponad życie…. W dniu 14. lutego 1942 roku rozkazem Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych, generała Władysława Sikorskiego, powstała na skutek przemianowania, z istniejącego od 1939 roku Związku Walki Zbrojnej, nowa organizacja bojowa – Armia Krajowa, podległa bezpośrednio Naczelnemu Wodzowi i Rządowi Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie. Ideowo i w duchu Najjaśniejszej Rzeczpospolitej miała być organizacją ogólnonarodową, ponadpartyjną, a jej Komendant Główny – mianowany przez rząd na uchodźstwie – jedynym prawowitym dowódcą krajowych sił zbrojnych w okupowanej Polsce. Głównym zadaniem AK było prowadzenie walki o odzyskanie niepodległości, czyli organizowanie i przygotowanie armii podziemnej, prowadzenie samoobrony i mobilizacja ideowa oraz organizacyjna na czas powstania, które w wobraźni i sercach żołnierzy AK musiało wybuchnąć na ziemiach polskich w okresie militarnego załamania Niemiec. Stało się inaczej, a wielkie, krwawe Powstanie Warszawskie ’44, nie wyzwoliło Stolicy, ale pomimo bolesnej klęski, zbudowało nieśmiertelny mit polskiego heroizmu i miłości Ojczyzny ponad życie własne, ponad rozum i kalkulacje, dla ofiary „nawozu historii”, na której wyrosły pokolenia, które skruszyły fundament Komunistycznego Molocha – Związku Sowieckiego, robotnicy, inteligencja, studenci, wielcy bohaterowie Sierpnia ’80 i 10 milionów „kochanków Sentymentalnej Panny S”, tak! Ci, co pamiętają, wiedzą – a innym przypominam – że bez żołnierzy AK, ich historycznej misji, bez ich ofiary życia z rąk hitlerowców, ale także bandytów z UB i NKWD, czerwonych oprawców, których nigdy nie dotknęła sprawiedliwa ręka losu, nie byłoby woli walki o wolność i godność życia, drogą pokojowego Strajku Solidarnego, nie walki zbrojnej, pokolenia ich synów i wnuków, którzy przypomnieli Światu, że dla Polaków ważniejsze od chleba, kiełbasy i wódki są wolność, prawda i godność, zjednoczone w symbolu Ojczyzny! Pamiętajmy o tym i dlatego 14. lutego zapalmy świece pamięci i miłości dla tej, „co nie zginęła” w naszych oknach i na pomnikach upamiętniających walką w imię miłości Ojczyzny żołnierzy AK, ubierzmy się patriotycznie, spotykajmy się i pośpiewajmy pieśni żołnierskie tamtego czasu, czasu miłości i śmierci, Erosa i Tanatosa kroczących pod rękę, ofiary krwi i powstania z kolan upodlenia, poczytajmy też poezję powstałą z „pogardy śmierci i miłości życia”, opowiedzmy Naszym Dzieciom, kim byli Jan Karski, rotmistrz Pilecki, „Rudy”, „Alek”, „Pług”, „Lot”, „Inka”, gen. Nil, gen. Okulicki, „Wilk”, „Łupaszko”, Szczerbiec” czy „Warszyc”, żołnierze bohaterscy i niezłomni, a dla sowieckich sługusów „made in PRL” – „wyklęci”, tak… A może zaskoczą nas czymś kreatywnym rekonstruktorzy historyczni i stowarzyszenia patriotyczne, może narodzi się „nowa, świecka tradycja”, na przekór komunistycznym, poronionym pomysłom i dla oddolnej idei obywatelskiej, prawdziwej, społecznej kreatywności. „Polska – Nasza Miłość”, to brzmi dumnie i smakuje słodko, nieprawdaż?
Taka jest nasza tradycja: chwała bohaterom, umiłowanie wolności, jedność w różnorodności, odwaga i wizja w budowaniu „Ojczystej Zagrody”. Tradycja, nie ta rodem z PRL i III RP, a Najjaśniejszej Rzeczpospolitej, pierwszej demokracji w Europie, tej, co „nie rządem stała, ale wolą i rozumem obywatelskim”, szlacheckiej, ale to było 12% populacji Rzeczpospolitej (na on czas w Anglii – 2%, a na Węgrzech – 3%), a zatem z szacunkiem dla naszego prekursorstwa demokratycznego (o ironio, nauczają teraz nas bezczelnie spadkobiercy „humanizmu Adiego H.”), chrześcijańskich korzeni, bo historii się nie odwróci, z szacunkiem dla bezkarnie wyszydzanych „katoli”, dla Rodziny Prawosławnej, dla łagodnej i patriotycznej wizji koranicznej Tatarów Polskich, dla tych, co medytują, aby naśladować „Przebudzonego”, dla wszystkich tych, co mają „Boga w sercu”, a „Bliźniego swego, kochają, jak siebie samego”, dla tych wszystkich zawołanie: „Wszyscy jesteśmy tacy sami, choć różnimy się pięknie, a jednoczy nas miłość do Ojczyzny!”. Nie trzeba nam waśni, nie trzeba „KODchodów” i ich ulicznej przeciwwagi – „Polski dla Polaków”, nie trzeba nam „wojny polsko-polskiej”, czyli zwycięstwa, na własne życzenie, „Ruska i Szkopa”, a potrzeba, jak wody, powietrza i światła, poczucia jedności i poczucia synostwa odradzającej się, po latach bytowania na manowcach historii, Rzeczpospolitej z krwi i kości, z ducha i serca, ku wspólnej sile, wielkości i dumie z Dzieła Pospólnego! Kto rozumie, ten wie, o czym mówię, a kto nie rozumie i nie wie, niech KODchoduje w Gniewie i Tczewie, a kocha siebie rankiem w Łebie, bez przytyku mieszkańcom świadomym tych miast, rzecz jasna… Zatem – Darz Bóg i Kochajmy Się!
AntoniK
Fot.: Arkadiusz Jeleń,
Lech L. Przychodzki
& Jacek Zalewski
Za: www.SieMysli.info.ke
Jeden komentarz