Michalkiewicz: Wreszcie jest męczennik
16/06/2011
320 Wyświetlenia
0 Komentarze
11 minut czytania
Co tu dużo gadać; za komuny było lepiej. Oczywiście lepiej dla komuny, to chyba jasne.
Dla wszystkich lepiej być przecież nie może, o czym chyba przekonał każdego Bułat Okudżawa, proroczo śpiewając w słynnej balladzie o królu co to wyruszył na wojnę, że „słodkich pierniczków dla wszystkich nie starczy i tak”. I rzeczywiście – wkrótce rozpoczął się sławny „zastój”, kiedy to mimo uporczywego „dalszego doskonalenia” było jakby gorzej i gorzej – aż Michał Gorbaczow nakazał myślenie po nowemu. I zaraz wszyscy, z dnia na dzień, zaczęli myśleć po nowemu, nie tylko w cudnym raju – ale również u nas, w Kraju Prywiślinskim. A na czym polegało myślenie po nowemu? A na czymże by, jeśli nie na bacznym rozglądaniu się za słodkimi pierniczkami, których dla wszystkich nie starczało nawet za komuny, a cóż dopiero w sytuacji, gdy samo naczalstwo nakazało myśleć po nowemu? Dlatego, chociaż socjalizm nadal był najlepszym ustrojem na świecie, oczywiście ze Związkiem Radzieckim na czele – wokół państwowych przedsiębiorstw, jak grzyby po deszczu zaczęły mnożyć się spółki nomenklaturowe, w których „mienie ogólnonarodowe” sprawnie zamieniało się w „indywidualne”. Nikt przeciwko temu nie pyskował, bo z jednej strony na straży ciszy stały „surowe prawa stanu wojennego” a z drugiej – „konstruktywny nurt opozycji demokratycznej” pracowicie i ofiarnie koncentrował uwagę szerokich mas ludu pracującego na „podmiotowości społeczeństwa”, a nie na tym, co kto tam sobie prywatyzuje i gdzie chowa szmal. My nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych – oto fundament demokracji i pokoju społecznego. Dzięki niemu właśnie okazało się, że za drugiej komuny jest jeszcze lepiej, niż za pierwszej – oczywiście nie wszystkim – ale przecież jeszcze się taki nie urodził, żeby wszystkim dogodził, a po drugie – już Bułat Okudżawa proroczo… i tak dalej.
I właściwie nie byłoby o czym pisać, gdyby nie męczennicy. O ile za pierwszej komuny męczenników było tylu, że można było w nich przebierać, jak w ulęgałkach, to po transformacji ustrojowej, czyli za drugiej komuny, pojawił się gwałtowny deficyt. Ach, co ja mówię, jaki deficyt? Nie żaden tam „deficyt”, tylko kompletna posucha! „Trup baronowo, grób baronowo, plajta, klapa, kryzys, krach!” To znaczy – krach z męczennikami po stronie komuny – bo po stronie przeciwnej przeciwnie – męczenników jakby nawet przybywało. To że przybywało, to jeszcze nic. Najgorzej, że każdy taki męczennik boleśnie kłuł w oczy, przypominając rozmaite wstydliwe zakątki. Weźmy takich AK-owców. Gdyby tylko ich wspominano, to jeszcze nic, ale jak tylko jakiś taki AK-owiec pojawiał się we wspomnieniach, to zaraz, niczym cień, towarzyszył mu jak nie Adam Humer, to Edmund Kwasek. Wprawdzie taki, dajmy na to, Aleksander Kwaśniewski Kwaska w niczym nie przypomina, przynajmniej zewnętrznie; nosi garnitury, mówi językami, jada bezę – ale przecież wszystko to Kwaskiem podszyte i z Kwaska wyrasta, sięgając doń starannie ukrytymi korzonkami. Nic zatem dziwnego, że w tej sytuacji społeczne zapotrzebowanie na jakiegoś męczennika lewicy demokratycznej gwałtownie rosło. Cóż jednak z tego, kiedy jakoś nie było ochotników do męczeństwa. Ani Aleksander Kwaśniewski, ani Józef Oleksy, ani Włodzimierz Cimoszewicz do żadnego męczeństwa się nie kwapili. Męczyć drugich, to co innego, ale żeby samemu…? Owszem, gdyby tak jakiś reprezentant ludu pracującego zgłosił się na ochotnika, to chętnie by mu pomogli, kto wie – może nawet pomęczyli – ale kto by tam nadstawiał własną, niezastąpioną głowę? „My tutaj rządzim i my dzielim, bez nas by wszystko diabli wzięli” – wyjaśniał robotnikowi Deptale Towarzysz Szmaciak i słuszna jego racja, no nie? Trafił się wprawdzie wypadek z Ireneuszem Sekułą, ale z różnych względów ten zasłużony bojownik o świętą sprawę proletariatu („zwycięży nasza sprawa, zwycięży nasza z lewa…”) na męczennika się nie nadawał i posucha panowała nadal, budząc zrozumiałą tęsknicę serca gorejącego.
I oto, kiedy już wydawało się, że lewica demokratyczna żadnego męczennika się nie doczeka, w pewnej łazience na Śląsku rozległ się strzał, przyjęty nie tylko z uczuciem wdzięczności i ulgi, ale przede wszystkim – nadziei, że oto otwiera się nowa karta, na której można będzie krwią – i to nie żadnego Mariana Buczka, czy Karola Świerczewskiego – pisać nową wersję Historii – oczywiście uzupełnionej i poprawionej, kreować nowy mit założycielski. Pani Barbara Blida – bo o niej mowa – swą samobójczą śmiercią nie tylko skonfundowała węszycieli, wybawiając z ambarasu kolegów, ale przede wszystkim dostarczyła im wizerunku spiżowej postaci, która „nie pozwoliła wziąć się żywcem”. Tak samo wykorzystany został przez hitlerowców Horst Wessel. Wprawdzie Wessel został zastrzelony przez komunistę, a pani Barbara Blida zastrzeliła się sama w okolicznościach, które niekoniecznie musiały przynosić zaszczyt, ale to nie czas na grymasy. Nic zatem dziwnego, że pan poseł Ryszard Kalisz od razu zorientował się w możliwych pożytkach z tego incydentu i tak pokierował sprawą, że jeśli tylko ekumenizm poczyni dalsze galopujące postępy, to samobójczyni, która – jak się okazało – wcale nie zamierzała się zabijać, a jeśli nawet to zrobiła, to „bez swojej wiedzy i zgody” – może nawet zostać santa subito.
Taka możliwość pojawiła się w związku z niedawną paradą równości, w której poseł Ryszard Kalisz również w zauważalny sposób zaznaczył swoją obecność. Jednym z elementów tej parady były „ekumeniczne nieszpory”, więc skoro tak, to i santa subito jest możliwa. A skoro już wspomnieliśmy Horsta Wessela, to warto wspomnieć, że on też został pośmiertnie kreowany na herosa, do czego zresztą przyczyniła się pieśń, którą sam napisał na cześć innych męczenników ruchu narodowo-socjalistycznego: „Kameraden die Rotfront und Reaktion erschossen / Marschiert im Geist in unsern Reihen mit!” Czy takiej pieśni – oczywiście po dokonaniu stosownych trawestacji – nie można by było śpiewać podczas kolejnych, już zwycięskich parad równości? Na przykład zacząć tak: Regenbogen hoch! Gesassbacken geschlossen! – i dalej jakoś tak – a zresztą – dlaczego właściwie uczestnicy parad równości mieliby śpiewać po niemiecku? Aschluss Anschlussem – ale przecież nawet po przekształceniu resztek Polski w federację landów lub Generalne Gubernatorstwo, jakieś okruszki autonomii chyba zostaną? Nawet Józef Stalin dopuszczał tubylczą formę, byle byłaby socjalistyczna w treści, więc Nasza Złota Pani Aniela chyba nie okaże się gorsza? Więc po polsku kultowa pieśń mogłaby zaczynać się na przykład tak: Tęczową wznieś! Pośladki mocno zwarte! Rozgrzane krocza w wesół idą marsz – i tak dalej – byle tylko nie zmieniać melodii, bo – po pierwsze – jakaś kontynuacja musi być, a po drugie – znakomicie nadaje się ona do marszu ku świetlanej przyszłości.
Stanisław Michalkiewicz