Michalkiewicz: Kłamstwo oświęcimskie, wałęsowskie i kosińskie
22/06/2011
401 Wyświetlenia
0 Komentarze
16 minut czytania
Nowa etyka i estetyka.
Podczas gdy nasi Umiłowani Przywódcy stręczą się nam w nadziei na kolejne cztery lata dobrego fartu przy piastowaniu zewnętrznych znamion władzy albo w koalicji rządowej, abo w opozycji – na niebie, a zwłaszcza na ziemi pojawia się coraz więcej znaków, wskazujących na czekające nas wielkie zmiany. To znaczy – może nie takie znowu wielkie, bo mające znamiona recydywy – ale zawsze to nowy etap, a z nowym etapem nastają też nowe mądrości, a nawet – nowa etyka i estetyka.
Mówię oczywiście o zbliżającym się wielkimi krokami scenariuszu rozbiorowym, bedącym recydywą wydarzeń z XVIII wieku. To właśnie na jego nadejście wskazuje coraz wiecej znaków, sposród których największy ciężar gatunkowy ma oczywiście wejście w fazę realizacji izraelsko-diasporowego projektu „odzyskiwania mienia żydowskiego” w Europie Środkowej. Wiele sobie po nim obiecuje Ruch Żydowskiego Odrodzenia w Polsce, bo wiadomo – na pożywce z 65 miliardów dolarów, wszystko jedno – w gotówce, czy nieruchomościach – z całą pewnością wytworzą się warunki sprzyjające bujnemu rozrostowi szlachty jerozolimskiej, która wypełni lukę powstałą po przetrzebieniu przez komunistów tradycyjnej szlachty tubylczej, a nawet – imitatorskiej namiastki, jaka pojawiła się po tzw. transformacji ustrojowej. W przeczuciu tych nieuniknionych przekształceń mniej wartościowego narodu tubylczego, wielu jego przedstawicieli próbuje się do nowych czasów akomodować – co objawia się między innymi powstawaniem nowych kultów.
Jednym z nich jest kult Barbary Blidy, jako męczennicy straszliwego kaczyzmu, której bezinteresowana ofiara uchroniła przed nieprzyjemnościami mniej odważnych kolegów. Zapoczątkowany został reportem pana posła Ryszarda Kalisza, ale oczywiście na tym się nie skończy, bo przecież każdy kult musi obrosnąć liturgią – co pokazuje nam rozwój liturgii smoleńskiej. Ale pani Blida nie jest jedyną kandydatką na ołtarze nowej, świeckiej tradycji, ani nawet – kandydatka największego kalibru. Oto w kwietniu tego roku zdominowana przez Platformę Obywatelską i Sojusz Lewicy Demokratycznej rada miejska w Łodzi podjęła uchwałę o sprowadzeniue do tego miasta prochów Jerzego Kosinskiego, który tak naprawdę nazywał się Jerzy Nikodem Lewinkopf i w 1960 roku zasłynął jako autor książki „Malowany ptak”, przedstrawianej przezeń nie tylko jako autobiografia, ale również, a może nawet przede wszystkim – jako dokument holokaustu, z którego Żydzi zarówno w Izraelu, jak i w Stanach Zjednoczonych ciągną grubą rentę i zamierzają ciągnąć jeszcze grubszą. W tym „Malowanym ptaku” Jerzy Kosiński – bo takim nazwiskiem posługiwał się jako autor – przedstawił Polaków, a zwłaszcza polskich chłopów, jako sadystyczną dzicz, od której doświadczył niewymownych cierpień. Ponieważ wytresowani przez Żydów Amerykanie i z łatwowierności i dla świętego spokoju przyjmują wszelkie rewelacje o holokauście bez jakichkolwiek zastrzeżeń, książka pobiła rekordy polularności nie tylko jako świadectwo niewymownych cierpień holokaustników – ale również, a może nawet przede wszystkim – ze względu na spory ładunek perwersyjnego dreszczyku, jaki pod pretekstem niewymownych cierpień został w „Malowanym ptaku” umieszczony. Któż bowiem nie lubi doznawać perwersyjnego dreszczyku? Każdy to lubi, więc Amerykanie też – a jeśli jeszcze dreszczyk ów doświadczany jest w słusznej sprawie, to można się nim delektować bez poczucia winy. Czegóż chcieć więcej? Toteż książka Jerzego Kosińskiego była wszędzie – w każdym supermarkecie, na każdej stacji benzynowej i każdym lotnisku – dzięki czemu najpierw Amerykanie, a potem przedstawiciele wszystkich pozostałych nacji dowiedzieli się o sadystycznym antysemityzmie, jako organicznej właściwości mniej wartościowego narodu polskiego. Wychodziło to naprzeciw zapotrzebowaniu na winowajcę zastępczego, jakie wobec narastającego zniecierpliwienia Niemców, zaczęły odczuwać żydowskie organizacje przemysłu holokaustu, na którego najwyraźniej upatrzyły sobie Polskę i Polaków. Przypuszczam, że nie ma w tym żadnego stosunku emocjonalnego, tylko chłodna kalkulacja; jest interes do zrobienia, więc trzeba odpowiednio go przygotować zwłaszcza że przygotowania te nie spotykają się z żadnym zorganizowanym przeciwdziałaniem. Przewidział to już dawno pozbawiony złudzeń biskup Ignacy Krasicki, opisując w jednej z bajek, jak to wilki schwytały cielę i kiedy już szykowały się by je pożreć, cielę nagle zażądało wyjaśnienia podstaw tej egzekucji. Wilki uznały jego rację i podały mu trzy powody: „smacznyś, słaby i w lesie”. Mniej wartościowy naród polski, który w dodatku upodobał sobie wybierać na swoich Umiłowanych Przywódców osobników pokroju Aleksandra Kwaśniewskiego, znajduje się w takiej własnie sytuacji, więc nic dziwnego, że holokaustowi przemysłowcy upatrzyli sobie go na winowajcę zastępczego, którego można będzie
szlamować bez końca.
Aliści stało się, że tropem „Malowanego ptaka” podążyła reporterka Joanna Siedlecka. Zbierając relacje od żyjących świadków egzystencji rodziny Lewinkopfów-Kosińskich w czasie okupacji, ze zdumieniem odkrywała, że wszystkie opowieści o niewymownych cierpieniach i sadystycznym zdziczeniu tubylczych chłopów są wyssane z palca i że stosunkowo komfortowe warunki, w jakich tej żydowskiej rodzinie udało się przeżyć niemiecką okupację, zawdzięczała ona ich poświęceniu i solidarności. Owocem tych spostrzeżeń stała się książka „Czarny ptasior”, która ściągnęła na autorkę lawinę złorzeczeń i kalumnii, wśród których „nikczemność” była stosunkowo najłagodniejsza. Może nawet nie dlatego, żeby Jerzy Kosiński był pod jakąś szczególną ochroną, ale przede wszystkim dlatego, że Joanna Siedlecka nie miała od Salonu licencji na odbrązowianie kogokolwiek, a zwłaszcza – na odbrązowianie Kosińskiego, który bądź co bądź był świadkiem holokaustu, a więc wszystko, co pisał i mówił było z tego tytułu prawdą niepodważalną. I może by już tak zostało, może Joanna Siedlecka do końca życia przeżywałaby gorycz potępienia, gdyby nie to, że „Czarnym ptasiorem” zainteresowali się Amerykanie, którzy już wcześniej nabrali podejrzeń, czy Jerzy Kosiński aby naprawdę jest autorem swoich książek. Przyjechali tedy do Polski i drobiazgowo sprawdzili Siedlecką – czy przypadkiem ona też nie koloryzuje, tylko w drugą stronę. Ale Siedlecka ten egzamin zdała celująco; wszystko zgadzało się, jak w zegarku. Na domiar złego okazało się, że Kosiński albo swoje utwory splagiatował, albo przy ich pisaniu poslugiwał się Murzynami, niekiedy nawet autentycznymi, którzy za odpowiednią opłatą wymyślali mu sceny holokaustu i traumatyczne przeżycia godne Nagrody Nobla. Kiedy zatem okazało się, że Kosiński łatwiernych Amerykanów wydymał „na holokaust”, z dnia na dzień załamała mu się kariera i zakończył życie w wannie, z plastikowym workiem na głowie.
Ale non omnis moriar – mógłby sobie dzisiaj powiedzieć na pocieszenie. Wszystko byloby w jak najlepszym proządku, gdyby tylko nie przeszarżował tak bardzo i przede wszystkim – gdyby nie wyprzedził epoki. Przecież dzisiaj „światowej sławy historyk”, czyli Jan Tomasz Gross, robi to samo, co i on, tylko trochę ostrożniej, no i przede wszystkim – nie na własną rękę, tylko odpowiadając na zapotrzebowanie na antypolską propagandę, mającą uzasadnić żydowski udział w scenariuszu rozbiorowym w Polsce. Dzięki temu korzysta z protekcji potężnych popleczników, zapewniających mu nie tylko nietykalność, ale i ofiarne poparcie ze strony tubylczych kolaborantów. Dlatego decyzja łódzkich radnych o sprowadzeniu prochów Jerzego Kosińskiego do Łodzi jest ważną informacją, że oto dla potrzeb nowej sytuacji politycznej i społecznej, kandydaci na kolaborantów przygotowują grunt pod kult nowego świątka i pod nową liturgię, której istotnym elementem będzie doskonalenie się w sztuce plucia pod wiatr.
Dlatego na poniedziałkowym spotkaniu z panią Joanną Siedlecką w warszawskim klubie ronina pozwoliłem sobie przestrzec ją i wszystkich pozostałych przed nadmiernym optymizmem. To, że na jednym etapie zbrodnia pani Siedleckiej została puszczona w niepamięć, a ściślej – przykryta zasłoną milczenia – wcale nie oznacza, że mądrość kolejnego etapu każe tę dyskretną powściągliwość podtrzymywać. Czyż można będzie pozwolić na to, by jej dociekliwość podważała mozolnie rekonstruowaną właśnie legendę? Przeciwnie – mądrość kolejnego etapu może skłonić Salon do wznowienia postępowania ostracystycznego, które dla autorki „Czarnego ptasiora” może okazać się tym groźniejsze, że w tak zwanym międzyczasie udoskonalone zostały narzędzia tresury. W pierwszej połowie lat 90-tych nie istnialo jeszcze np. „kłamstwo oświęcimskie”, przy pomocy którego różnych dociekliwców dzisiaj pakuje się bez ceregieli do kryminału – a przecież nie jest to w tej dziedzinie ostatnie słowo. Piękny wyrok na Krzysztofa Wyszkowskiego pokazuje, że niezawisłe sądy musiały dostać rozkaz piętnowania „kłamstwa wałęsowskiego”, to znaczy – surowego karania każdej informacji niezgodnej z zatwierdzoną przez Salon aktualną wersją legendy. Piekne wyroki na Jerzego Jachowicza i Dorotę Kanię z kolei wskazują, że niezawisłe sądy musiały dostać rozkaz piętnowania na równi z „kłamstwem Wałęsowskim” również „kłamstwa ubeckiego”, no a skoro tak, to tylko patrzeć, jak do tych wszystkich narzędzi tresury dołączy „kłamstwo kosińskie” – oczywiście jako ważny element kultu nowego świątka etapu rozbiorowej recydywy. A na marginesie warto zauważyć, że wszystkie te piękne wyroki na tubylczych dziennikarzy zapadły niemal w tym samym momencie, gdy „cała Polska” a więc Salon i „kaczyści”, wierzący i niewierzący, partyjni i bezpartyjni, żywi i uma… – no mniejsza z tym – łączą się ponad podziałani w proteście przeciwko pociągnięciu przed niezawisły sąd w Grodnie Andrzeja Poczobuta, któremu za zelżenie białoruskiego prezydenta Łukaszenki grożą nawet 4 lata więzienia. A tymczasem prokuratura w Kielcach postawiła podobny zarzut 22-letniemu studentowi KUL, Karolowi Litwinowi, któremu niezawisły sąd może za to przysolić nawet 3 lata więzienia. I co Państwo powiecie? Żaden płomieny szermierz wolności słowa nawet się nie zająknął, by przeciwko temu zaprotestować. Odwrotnie – prezes SKKK „Złoto Krwiści”, w którego gazetce Karol Litwin nazwał pana premiera Tuska „ćwokiem”, pan Paweł Dudek, w pokornym pokajaniju świergoli, jak za najlepszych stalinowskich czasów, pisząc m.in: „byliśmy przekonani, że tego typu prasa nie wymaga żadnej ingerencji – cenzury”. No, jakże to tak – bez cenzury? Bez cenzury daleko nie zajedziemy, zwłaszcza walcząc o wolność słowa na Białorusi – no i na etapie, który nieubłaganie nadchodzi, poprzedzany coraz bardziej widocznymi znakami nie tylko na niebie, ale przede wszystkim – na ziemi naszego nieszczęśliwego kraju.
Stanisław Michalkiewicz