Michalkiewicz dla NE: Przed wizytą Drogiego Gościa
24/05/2011
446 Wyświetlenia
0 Komentarze
15 minut czytania
Przedstawiamy pierwszy felieton Stanisława Michalkiewicza napisany specjalnie dla czytelników Nowego Ekranu.
Przed wizytą Drogiego Gościa
Kiedy nasz nieszczęśliwy kraj zastygł w oczekiwaniu na przybycie rewizora iz Pietier… to jest pardon – oczywiście Naszego Drogiego Gościa, prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej Barracka Husejna Obamy – w stolicy USA Waszyngtonie izraelski premier Beniamin Netanjahu przemawia w Kongresie, zaś kongresmeni co i rusz urządzają mu owację na stojąco – niczym w 1936 roku wyborcy Pierwszego Stalinowskiego Okręgu Wyborczego Miasta Moskwy kandydatowi do Rady Najwyższej ZSRR Józefowi Stalinowi. Ciekawe, że i przemówienie premiera Netanjahu jest podobne do ówczesnego przemówienia Ojca Narodów i Chorążego Pokoju. Oto między innymi wypowiedział on te spiżowe słowa: „Nigdy i nigdzie nie było takiej demokracji, jak nasza!” Nikt nie zaprzeczy, że te spiżowe słowa zachowały aktualność nawet i dzisiaj, mimo sławnej „odwilży”, zakończonej okresem „zastoju”, któremu z kolei położyło kres „myślenie po nowemu” zakończone, jak wiadomo, „pieriestrojką”, zlikwidowaniem Związku Radzieckiego i transformacją ustrojową. No a co powiedział w amerykańskim Kongresie premier Netanjahu? Ano – że Ameryka i Izrael są „filarami demokracji”. Dlatego premier Netanjahu jest wprawdzie gotów do „bolesnych kompromisów” z Palestyńczykami – ale w żadnym wypadku do powrotu Izraela do granic sprzed wojny sześciodniowej z 1967 roku. Tymczasem taki właśnie postulat pod adresem bezcennego Izraela ośmielił się niedawno wysunąć amerykański prezydent Barrack Husejn Obama.
Deklaracja ta wprawiła świat w niemałe osłupienie, chociaż amerykański prezydent w gruncie rzeczy nie powiedział nic nowego. Wszystkie zlekceważone przez Izrael rezolucje Rady Bezpieczeństwa ONZ, w której USA jako stały członek mają przecież prawo weta, nakazywały Izraelowi wycofanie się ze wszystkich terytoriów okupowanych w następstwie tej wojny – a więc powrót do granic sprzed jej wybuchu. Barrack Husejn Obama powtórzył tylko niezmienne amerykańskie stanowisko w tej sprawie, a jeśli wprawiło to nie tylko Izrael, ale również resztę świata w osłupienie, to dlatego, że poprzednikom prezydenta Obamy takie zuchwalstwo nie przyszłoby do głowy nawet w gorączce, a jeśli nawet do głowy by przyszło – to nie przeszłoby żadnemu z nich przez gardło. Z jakich powodów? Bardzo plastycznie przedstawiają je panowie John J. Mearsheimer oraz Stephen M. Walt w książce „Lobby izraelskie w USA” – co też było aktem odwagi, bo demokracja – demokracją, ale przecież i w demokracji instynkt samozachowawczy dochodzi do głosu. Jeśli zatem autorzy jednak przezwyciężyli alarmujące sygnały wysyłane przez instynkt samozachowawczy i przedstawili działalność i wpływ izraelskiego lobby na politykę Stanów Zjednoczonych i kondycję tego państwa – to nie wykluczone, że dlatego, iż w społeczeństwie amerykańskim działalność owego lobby zaczyna budzić rosnące zniecierpliwienie, którego wyrazem jest między innymi rosnący w siłę ruch „tea party”. Bardzo możliwe, że również prezydent Obama, który przecież coś o tych nastrojach też musi wiedzieć, po ogłoszeniu zamiaru ponownego kandydowania w wyborach prezydenckich, postanowił się do tych sentymentów odwołać. Czym to się skończy – to inna sprawa, bo z czasów PRL pamiętamy, że kiedy partia coś mówi, to mówi – ale nie można wykluczyć, że prezydent Obama potraktował swoją deklarację serio.
Akurat bowiem pojawił się sprzyjający dziejowy moment, spowodowany rozpętaniem przez francuską razwiedkę przy pomocy razwiedki brytyjskiej tak zwanej „jaśminowej rewolucji” w kilku arabskich krajach Afryki Północnej. W rezultacie w Egipcie jaśminowi rewolucjoniści obalili tamtejszego tyrana Hosni Mubaraka, którego Amerykanie troskliwie podtrzymywali w dobrej kondycji finansową kroplówką, w zamian za co tyran „umacniał demokrację” to znaczy – prześladował Bractwo Muzułmańskie i przyjaźnił się z bezcennym Izraelem. Całkiem jednak Bractwa Muzułmańskiego wytępić nie mógł, bo opierało się ono na islamskiej infrastrukturze. Ojciec Narodów taką infrastrukturę też by zniszczył, ale Hosni Mubarak nie był żadnym bolszewikiem, tylko poczciwym „naszym sukinsynem” i jeśli nawet sam w Mahometa nie wierzył, to skwapliwie taki sentyment udawał, nie chcąc siedzieć wyłącznie na ostrzu bagnetu. USA, po krótkim wahaniu nie tylko poparły „jaśminową rewolucję”, ale nawet jakby stanęły na jej czele, w słusznym przekonaniu, że nie tylko dla grzeszników, to znaczy – dla Francuzów i Angielczyków, w których nie wygasły imperialistyczno-kolonialne sentymenty – Pan Bóg stworzył rzeczy smaczne, ale dla sprawiedliwych, to znaczy – „filarów demokracji” też. Bombardują tedy kolejnego tyrana w osobie Muammara Kaddafiego, który z zuchwałością prawdziwej demokracji się urąga, chociaż wszystko wskazuje, że tym razem Moskalikowie, przez całe dziesięciolecia uważający go za swoją „duszeńkę” – tym razem go odstąpili. Obalenie w krajach Afryki Północnej tamtejszych tyranów sprawia, że jedyną polityczną siłą, jaka rzeczywiście tam istnieje, jest Bractwo Muzułmańskie, a w tej sytuacji prędzej czy później przeboruje sobie drogę do władzy, najwyżej zasłaniając się parawanem korpusu oficerskiego. Taka perspektywa musi bezcenny Izrael trochę niepokoić, bo o ile teraz trudno mu zmrużyć oczy, to po okrzepnięciu władzy Bractwa Muzułmańskiego może zacząć cierpieć na chroniczną bezsenność. W tej sytuacji staje się bardziej podatny na „bolesne kompromisy” niż przedtem, więc i prezydentowi Obamie łatwiej jest podlizać się amerykańskim obywatelom, zniecierpliwionym panoszeniem się izraelskiego lobby w USA.
Ale nie jest wykluczone, że i prezydent Obama będzie musiał pójść na kompromis nie tylko dlatego, by potężnemu izraelskiemu lobby za bardzo się nie narazić, ale również dlatego, że nawet częściowa realizacja postulatu powrotu Izraela do granic sprzed wojny sześciodniowej z 1967 roku oznacza konieczość ewakuacji Żydów, którzy osiedlili się na terytoriach okupowanych. Dokąd? Izrael i tak jest krajem dość zatłoczonym, a poza tym nie wszystkim zapewne będzie się uśmiechało mieszkanie w obozie warownym, być może nawet coraz bardziej poddawanym wojskowemu drillowi. Dlatego część ewakuowanych, a może nawet ich większość będzie wolała trochę odetchnąć i osiedlić się w jakimś spokojniejszym miejscu. Na trop tego miejsca wskazuje decyzja, jaką w początkach tego roku podjął izraelski rząd do spółki z wpływową Agencją Żydowską – „odzyskania mienia żydowskiego” w Europie Środkowej. Warto przypomnieć, że już po podjęciu tej decyzji, wizytę ad limina w Izraelu złożył administrujący naszym nieszczęśliwym krajem rząd premiera Tuska in corpore. Co tam z rządem izraelskim uradzili nasi Umiłowani Przywódcy – tego dokładnie nie wiadomo, ponieważ po wizycie nie ukazał się żaden komunikat, poza deklaracją Władysława Bartoszewskiego, że wszystkie ugrupowania parlamentarne są do Izraela usposobione niezmiennie przyjaźnie. Zrozumiałem ten komunikat w ten sposób, że bez względu na to, kto wygra jesienne wybory w Polsce i jaki rząd zostanie w ich następstwie utworzony – izraelski program „odzyskania mienia” nie jest zagrożony.
Jak pamiętamy, były izraelski ambasador w Warszawie, pan Szewach Weiss potwierdził wcześniejsze szacunkowe oceny izraelskich roszczeń wobec Polski na kwotę 65 miliardów dolarów. Jest to równowartość rocznego budżetu Rzeczypospolitej, więc wyszlamowanie takiej sumy w gotówce, nawet przy rozłożeniu jej na raty, oznaczałoby poważne tarapaty, jeśli nie wręcz finansową ruinę Polski ze wszystkimi tego konsekwencjami. Dlatego też prezydent Obama może stworzyć pozory wyjścia naprzeciw zarówno polskim, jak i żydowskim niepokojom. Z komunikatu polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych wynika, że jednym z przedmiotów rozmów prezydenta Obamy z naszymi Umiłowanymi Przywódcami będzie eksploatacja złóż gazu łupkowego, jakie podobno w wielkiej obfitości znajdują się na naszym terytorium. Z uwagi na krótkość wizyty amerykańskiego prezydenta w Polsce, rozmowy te nie mogą być przesadnie długie, w związku z tym mogą przybrać postać propozycji, by Polska – skoro rzeczywiście bez wywołania finansowej katastrofy nie może zrealizować izraelskich roszczeń majątkowych w gotówce – oddała Izraelowi w arendę złoża gazu łupkowego i w ten sposób zadośćuczyniła jego żądaniom bez narażania się na finansową katastrofę. Dodatkowym instrumentem nacisku na nasz nieszczęśliwy kraj może być okoliczność, że tylko firmy amerykańskie dysponują dzisiaj technologią wydobycia gazu z takich złóż. Jeśli zatem władze amerykańskie przekonają prezesów tych firm, iż współpraca z Polską na warunkach przeciwnych ofercie złożonej tubylczym Umiłowanym Przywódcom przez prezydenta Barracka Husejna Obamę może narazić ich na zarzut wspólnictwa ze złowrogim Osamą bin Ladenem – o żadnej współpracy nie będzie mowy i gazu łupkowego tak czy owak nawet nie powąchamy. Cóż w tej sytuacji będą mogli począć nasi Umiłowani Przywódcy – oto pytanie. Warto zwrócić uwagę, że przyjęcie tej propozycji nie do odrzucenia pozwoli rozwiązać inny punkt rozmów – rozmieszczenie na polskim terytorium pododdziałów amerykańskiego wojska. Zarówno ze względu na naszą godność narodową, jak i inne względy, lepiej będzie, jeśli odwiertów będą pilnowali żołnierze amerykańscy, niż – dajmy na to – izraelscy – to chyba oczywiste?
Taki obrót sprawy pozwoli również na skierowanie strumienia Żydów ewakuowanych z terytoriów okupowanych przez Izrael po 1967 roku na teren naszego nieszczęśliwego kraju, w którym – dzięki partycypowaniu w dochodach z eksploatacji złóż gazu łupkowego – zyskają oni niezwłocznie po przybyciu status szlachty jerozolimskiej – a więc znacznie lepszy, a przede wszystkim – znacznie bezpieczniejszy, niż obecnie na terenach okupowanych. Może to być dodatkowy wymiar zaplanowanych z prezydentem Obama rozmów na temat umacniania demokracji – przez co można rozumieć zintensyfikowanie i zradykalizowanie tresury naszego mniej wartościowego narodu tubylczego w tolerancji – zatem wszystko doskonale się zazębia w myśl starożytnej zasady omne trinum perfectum.
Stanisław Michalkiewicz