MFW: Kryzys w Polsce
22/11/2012
509 Wyświetlenia
0 Komentarze
19 minut czytania
Przejawy choroby holenderskiej
Polecam wywiad przeprowadzony ze mną przez redaktor Małgorzatę Goss:
Dr. Cezary Mech spadek produktywności
ND: – Perspektywa obcięcia środków z UE dla Polski w nowym siedmioletnim budżecie wywołuje wielkie poruszenie wśród polityków wszystkich opcji. Czy „zielona wyspa” nie uzależniła się nadmiernie od unijnych funduszy?
CM: – Wcale nie jesteśmy zieloną wyspą! Może to szokujące, co powiem, ale w rzeczywistości tkwimy w głębokim kryzysie. Gdyby nie fundusze strukturalne i eksport obywateli i jednorazową wyprzedaż majątku, mielibyśmy w Polsce kilkuprocentową trwałą recesję! Rozwijaliśmy się dotąd niejako w sposób sztuczny.
ND: -Na czym pan opiera to twierdzenie?
CM: – Taki wniosek wynika z najnowszej analizy Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Dotyczyła ona relacji, jakie zachodzą pomiędzy impulsami fiskalnymi a koniunkturą gospodarczą. Badania prowadzono w oparciu o empiryczne dane z przebiegu światowego kryzysu. Doprowadziły one do wyliczenia na nowo tzw. mnożnika fiskalnego. Jest to współczynnik ukazujący, w jaki sposób impulsy w postaci zwiększenia deficytu fiskalnego lub jego redukcji przekładają się na wzrost gospodarczy. Do niedawna przyjmowano, że ów mnożnik wynosi 0,5, tj. że jeśli zwiększamy deficyt finansów publicznych np. o 4 proc. PKB – przekłada się to na przyspieszenie wzrostu gospodarczego o 2 proc. PKB, i odwrotnie – jeśli zredukujemy deficyt o 4 proc., to tempo wzrostu gospodarczego spadnie o 2 proc. PKB. Tymczasem najnowsze, empiryczne badania MFW wykazały, że mnożnik koniunktury osiąga wielkości znacznie wyższe – od 0,9 do 1,7. W praktyce oznacza to, że jeśli planujemy zredukować deficyt Hiszpanii o 5 proc. PKB, to efektem tego może być schłodzenie gospodarki hiszpańskiej na skalę do 8 proc. PKB, czyli pogrążenie kraju w głębokiej recesji. Poprzednio zakładano, że schłodzenie nie przekroczy 2,5 proc. PKB. Gdyby w Stanach Zjednoczonych zredukowano deficyt o 4 proc., co było rozważane, to recesja w USA sięgnęłaby ok. 7 proc. PKB. Amerykański sekretarz stanu Summers w głośnym artykule Financial Times skrytykował zacieśnienie fiskalne w Wlk. Brytanii przekonując, że gdyby pozwolono krajowi na wzrost tylko o jeden procent wyższy w ciągu 5 lat, to dług publiczny mógłby być o 10 proc. wyższy względem PKB. Rozwój powoduje bowiem zwiększenie bazy oraz poszerzenie możliwości zaciągania kredytu, dzięki czemu deficyt w relacji do PKB ulega redukcji.
ND: – W jaki sposób te wyniki badań mogą wpłynąć na ocenę polskiej gospodarki?
CM: – Polska otrzymuje pakiet funduszy strukturalnych w wysokości 3-4 proc. PKB (67,3 mld euro poprzednio, około 300 mld zł w nowej perspektywie finansowej). Oznacza to, zgodnie z mnożnikiem MFW, że dostała możliwość wzrostu gospodarczego w wysokości 4-6 proc. PKB, lecz jej nie wykorzystuje. I to rok w rok. Jeśli tak na to spojrzeć, to w praktyce nasza gospodarka z tempem wzrostu na poziomie zaledwie 3- 3,5 proc. PKB, rozwija się o wiele słabiej, niż należałoby wnioskować z otrzymanych funduszy. Praktycznie działa na kroplówce i jest w trwałej sytuacji kryzysowej. Funkcjonuje tylko dzięki unijnym środkom, wyprzedaży majątku i transferom emigrantów. Gdyby ją od tej kroplówki odciąć, bądź zmniejszyć dopływ środków, natychmiast wystąpi głęboka recesja. Nasza gospodarka w rzeczywistości nie rozwija się, lecz zwija. Wpadła w tzw. holenderską chorobę. Nazwa „choroby holenderskiej” wzięła się stąd, że kiedy w Holandii odkryto złoża gazu i zaczęły one przynosić olbrzymie dochody budżetowe, nadwyżki płatnicze, wzmocnienie waluty, to – paradoksalnie – ta nadzwyczajna „kroplówka” spowodowała , że konkurencyjność holenderskiej gospodarki spadła. Polskę odróżnia od Holandii to, że oni tę kroplówkę w postaci złóż dostali na stałe, a nam kroplówka w postaci unijnych funduszy i resztek majątku może być w każdej chwili zabrana. Zwłaszcza, że pozycję Polski w UE wkrótce przestanie określać traktat nicejski, a jego miejsce zajmie niekorzystny traktat z Lizbony. Czym to grozi? Olbrzymim załamaniem! Summers określił to jako groźbę tzw. histerezy ekonomicznej. Polega ona na tym, że jeśli się w porę nie zwiększy się nakładów, aby uzyskać trwały, powtarzalny efekt w postaci wzrostu produktywności, to potem będzie na to za późno. Bo z upływem czasu zanikają umiejętności pracowników, redukowana jest możliwość produkowania czegokolwiek, wiedza się zestarzeje. To właśnie zjawisko określane jest jako histereza. My w Polsce ten efekt „odwrotu” już osiągamy za sprawą choroby holenderskiej i nieefektywnej polityki rządu. Przez 20 lat doprowadziliśmy do ruiny własne przedsiębiorstwa, pozwoliliśmy, żeby maszyny zardzewiały, żeby wiedza ludzi wyparowała, żeby zmarnowało się całe pokolenie inżynierów, a w to miejsce zaimportowaliśmy sobie życie na kroplówce. W wypadku jej odebrania i wyprzedania majątku nie mamy już możliwości, wiedzy, maszyn, żeby wygenerować impuls rozwojowy i nawiązać do wiedzy, jaką wcześniej mieliśmy. Te 20 lat to także prawdziwa katastrofa demograficzna, exodus wykształconych elit za granicę, proimportowa polityka oparta na sztucznym umacnianiu złotego, powodująca ucieczkę miejsc pracy. Co zaś do rekompensaty w postaci napływu środków unijnych, to z każdego euro przekazywanych nam funduszy wg komisarza Hahna – 89 centów wraca do Niemiec w postaci zamówień. Widać zatem, że kraj dominujący niby pomaga nam, a na prawdę pomaga sobie. Oni wiedzą jak wykorzystywać efekty mnożnikowe, a my się tych korzyści pozbawiamy.
ND: – A jak wygląda obecnie wzrost produktywności na świecie?
CM: – Kraje które są na dorobku i mają jakieś zasoby, są w stanie – przez umiejętną politykę- osiągać wysokie wzrosty gospodarcze i wzrosty produktywności. Polega to na tym, że kopiują rozwiązania, które istnieją w krajach wysoko rozwiniętych. Tak postępują Chiny, Indie , dawniej Japonia, i zapewnia im to możliwość bardzo szybkiego wzrostu. W Polsce natomiast proces konwergencji (wyrównywania poziomów – przyp. red.) natrafia na olbrzymie blokady. Na własne życzenie wpisaliśmy się do grona frontierów, czyli krajów, które przodują w rozwoju. Frontierzy mają patenty i technologie, ale nie chcą się nimi dzielić, my zaś zobowiązaliśmy się przestrzegać zakazu kopiowania tych rozwiązań i przestrzegania kosztownych regulacji. Dlatego my, w przeciwieństwie do Chin czy Indii – nie doganiamy państw wysoko rozwiniętych. U nas procesy konwergencji uległy wyhamowaniu. Miejsca pracy nie przemieszczają się w naszym kierunku. Przeciwnie, to Polacy wyjeżdżają za pracą. Panują tu stosunki charakterystyczne dla układu metropolia-kolonia, wersus Indie i Imperium brytyjskie. Indie przed okresem kolonialnym były największym producentem manufakturowym na świecie. Z okresu kolonialnego wyszły jako kraj, który nie istniał w produkcji przemysłowej. W okresie kolonialnym Indie rozwijały się w tempie 0,1 proc. PKB rocznie, czyli prawie w ogóle. W tym samym czasie Wlk. Brytania była frontierem, pod względem wzrostu produktywności i innowacyjności, osiągając realny przyrost PKB w tempie do 1 proc. rocznie na mieszkańca, co na owe czasy (XIX wiek) stanowiło rekord. Następował zatem proces dywergencji: jeden kraj bardzo szybko się rozwijał, a drugi wręcz się cofał. Ale wraz z odzyskaniem przez Indie niepodległości – procesy konwergencji na nowo ruszyły i dziś notują szybkie tempo rozwoju doganiając frontierów.
Często wydaje się nam, że wzrost produktywności jest immanentną cechą rozwoju świata. Tymczasem historia pokazuje, że wcale tą immanentną cechą nie był. Przez wieki wzrost produktywności kształtował się na bardzo niskim poziomie. Badania statystyczne przeprowadzone w Anglii mówią , że przez cztery stulecia przed XVIII wiekiem nie przekraczał on 0,2 proc. PKB rocznie. Nie było wtedy sposobu na zwiększenie produktywności. Wzrost gospodarczy następował wyłącznie poprzez zwiększenie liczby ludności. Kraj stawał się tym potężniejszy, im więcej „dusz” miał pod sobą. Wiązałbym to z tym, że ci, którzy mogli tę produktywność i innowacyjność poszerzyć, stanowili wąskie, elitarne grono. Wynikało to z ograniczenia dostępu do wiedzy, do edukacji. Proces produktywności eksplodował w postaci rewolucji naukowo-technicznej wtedy, gdy edukacja stała się powszechna, gdy powstała możliwość dodawania wiedzy do wiedzy starych pokoleń. Ten trend widoczny był przez cały XX wiek. Jednak z ostatnich badań wynika, że ów trend się odwrócił! Proces wzrostu produktywności i PKB w krajach wysoko rozwiniętych uległ załamaniu. Rodzi się zasadnicze pytanie: dlaczego? Natomiast kraje doganiające nadal posiadają możliwości znacznego przyspieszenia związane z czerpaniem z doświadczeń i wiedzy frontierów. Polska natomiast wkomponowała się w układzie typowo neokolonialnym na wzór Indii z czasów kolonii brytyjskiej. Dlatego sprawą kluczową jest odzyskanie niezależności, która pozwoliłaby realizować własną politykę.
ND: – Czy Polsce bardziej opłacałoby się należeć do bloku z krajami rozwijającymi się niż być w Unii Europejskiej, która jest blokiem fronierów ?
CM: -Można być i w bloku frontierów – istotne, żeby wzajemne relacje pozwalały na czerpanie korzyści.
ND: – Tam gdzie są frontierzy, to oni rozdają karty.
CM: – Problem polega na naturze powiązań. Można być w pełni niezależnym i nie mieć żadnych benefitów. Chiny też by ich najprawdopodobniej nie miały, gdyby zgodziły się ograniczyć globalną emisję gazów cieplarnianych, albo przeprowadzić aprecjację juana, na co naciska Ameryka. Oni się jednak nie zgodzili.
ND: – Czy inne mniej rozwinięte kraje UE są w takiej sytuacji jak Polska?
CM: – Południowa flanka Europy – Włochy, Hiszpania, Portugalia i zwłaszcza Grecja, miała własny pomysł. na uzyskanie benefitów. Wydawało się, że dla ciepłych krajów strefy euro postawienie na turystykę i inwestycje w nieruchomości to rozsądny sposób na włączenie się w międzynarodowy podział pracy, że słońce i korzystny klimat, sprawią, że będą się tam osiedlać i wypoczywać zamożni pracownicy i emeryci z krajów północy. Inwestycje w turystykę i nieruchomości miały wykorzystać naturalną przewagę tych krajów nad deszczową Anglią i zimną północą Europy. Sprzyjać im miało przystąpienie do euro, które spowodowało, że rentowność obligacji spadła do poziomu stóp procentowych Europejskiego Banku Centralnego, czyli powstała możliwość taniego zdobycia kapitału, a dodatkowo darmowego pozyskania środków europejskich na infrastrukturę. Niestety, to wszystko zawiodło w zderzeniu z kryzysem, który spowodował że kraje północy ograniczając jego skutki zaapelowały do obywateli o wypoczynek we własnym kraju. Na dodatek okazało się, że w momencie kryzysu kraje południa były już tak głęboko uwikłane w struktury europejskie, że nie były już w stanie działać jak kraje niezależne, czyli skierować do głównych beneficjentów euro – Niemiec, Francji – żądania w formie ultimatum: albo dostarczycie nam solidarnego wsparcia jakie przysługuje krajom występującym w optymalnym obszarze walutowym, albo opuścimy strefę euro i nasze długi spłacimy we własnej walucie. Są zmuszane do obniżania swojego standardu życia, schładzania koniunktury oraz spłacania długów które w relacji do dochodów cały czas wzrastają. Dlatego kryzys w tych krajach wypada tak koszmarnie i będzie trwał dziesięciolecia. Ponadto oprocentowanie obligacji radykalnie wzrosło, gdy okazało się, że kraje bogate nie gwarantują ich wypłacalności i nastąpiło trwale zmniejszenie konkurencyjność ich przemysłu. Powyższa sytuacja ukazuje słabość Unii, która przestaje być zbiorowiskiem państw optymalizujących swój wzrost i wyrównujących poziom rozwoju , a staje się scentralizowanym „układem Merkozy”. Powoli na naszych oczach relacje w świecie zachodnim przekształcają się z partnerstwa w relacje kolonialne. Oczywiście sprawowanie kontroli nad takim układem typu kolonialnego wymaga uprzedniego przekształcenia obywateli w stado lemingów, co jednak rykoszetem odbije się jednak na spadku innowacyjności tych „ogłupianych” społeczeństw. Niestety ale boleśnie odczujemy to również my w naszym kraju.
Za http://www.naszdziennik.pl/wp/14047,zycie-na-kroplowce.html