Media III RP – studium kontynuacji
Proponuję powrócić na chwilę do 1991 roku. Zima, wieczór, Warszawa, ul. Myśliwiecka. W przytulnym radiowym studio trwa audycja historyczno-wspominkowa poświęcona okrągłej rocznicy wprowadzenia stanu wojennego. Debatę prowadzi jeszcze młoda, już słynna Monika Olejnik. "Spierają się" Jerzy Urban i Adam Michnik. Po sesji z gmachu publicznego radia w pośpiechu wychodzi redaktor naczelny "Gazety Wyborczej" i ginie w mroku. Po nim pojawiają się wyraźnie zadowoleni: Jerzy Urban i prowadząca. PRLowski propagandysta zaprasza Panią Monikę do limuzyny, po chwili samochód rusza. Kilkadziesiąt metrów dalej, w niedozwolonym miejscu zatrzymuje się, by do towarzystwa mógł bezpiecznie dołączyć ukryty dotychczas w ciemnościach grudniowego wieczoru redaktor. Paczka jest ponownie w komplecie. Pora zapoznać się z ofertą warszawskiej nocy… Całość nieopatrznie filmują dwaj młodzi dziennikarze: Piotr Semka i Jacek Kurski.
Ten obrazek jest przerażająco symboliczny, III RP w pełnej krasie. Pewnie dlatego, nagranie nie mogło "legalnie" zaistnieć w przestrzeni publicznej. Monika Olejnik w wywiadach prasowych przyznawała się, że jej kontakty z politykami w pierwszej połowie lat 90. wyglądały zupełnie inaczej niż obecnie. Że znajomość z wieloma z nich znacznie wykraczała poza ramy formalne, zawodowe. Możemy się domyślać, cóż to oznacza. Zresztą, nie mam specjalnie do niej za to pretensji – pani Olejnik dopiero uczyła się "wolnego" dziennikarstwa, mogła popełniać błędy. Pytanie, czy życie towarzyskie uprawiane wspólnie z Jerzym Urbanem, człowiekiem organizującym nagonkę na ks. Jerzego Popiełuszkę, uzasadniającym wszelkie bestialstwa reżimu gen. Jaruzelskiego, wreszcie autorem licznych paszkwili na temat Jana Pawła II, nie wywarło (wywiera) wpływu na jej dalszą karierę, wydaje się być retorycznym. O niedawnych spotkaniach "przy wódeczce" Adama Michnika z naczelnym "NIE" rozpisywały się bulwarówki; przyjaźń przetrwała lata…
Protoplastą budowy medialnego ładu III RP był Andrzej Drawicz, który w latach 1989–1991 pełnił z nadania Tadeusza Mazowieckiego funkcję prezesa Komitetu ds. Radia i Telewizji. Komuniści, wraz z nominacją Drawicza na to arcyważne dla kształtowania światopoglądu stłamszonego przez dziesiątki lat narodu, cynicznie się zarzekali, że to kres propagandy, ich przywilejów, że media publiczne trafiły wreszcie do rąk "Solidarności". W rzeczywistości Mazowiecki oddał je ich agentowi; z dokumentów będących w zasobach IPN niezbicie wynika, iż Drawicz był wieloletnim, tajnym współpracownikiem SB o pseudonimach „Kowalski” i „Zbigniew”. To pod jego skrzydłami zaczynali swe kariery T. Lis, M. Olejnik. G. Miecugow i wielu, wielu innych szanowanych dziś publicystów, wzorów rzetelnego, profesjonalnego dziennikarstwa. Ci ludzie właśnie, a także ich młodzi naśladowcy, już nie tylko dominują, ale mają wręcz – po "odstrzeleniu dziennikarzy PISowskich" – wyłączność na stałą obecność na wszystkich ogólnopolskich antenach. Oni kształtują opinie milionów Polaków.
Efektem takiego stanu rzeczy – postkomunistycznego układu medialnego, jest odcięcie społeczeństwa od prawdy, sztucznie wykreowany pluralizm, nieustanna propaganda służąca jednemu środowisku. W tych warunkach nie mają szans na emisję pozycje autentycznie wybitne, ważne dla budowy świadomości obywatelskiej. Przykłady można mnożyć. Dlaczego świetny dokument "List z Polski" M. Pilisa, którego oglądalność w Internecie mierzona jest w milionach, nie wzbudził żadnego zainteresowania żadnej ogólnopolskiej telewizji? Dlaczego wyprodukowany dla TVP obraz "Media III RP", w którym wspomniano o agenturalnej działalności A. Drawicza, stał się pułkownikiem? Tylko dlatego, że jest niewygodny dla Michnika i Urbana?
Michnik, który w ostatnich miesiącach – co symptomatyczne – się niebywale uaktywnił, w niedawnym wywiadzie udzielonym podległej mu dziennikarce A. Kublik raczył stwierdzić (fakt, że nie wprost), iż J. Kaczyński, lider opozycji, jest "kłamcą, albo idiotą". Mówi to redaktor naczelny dziennika, który nieustannie oskarża swych krytyków o "niszczenie debaty publicznej", "posługiwanie się językiem nienawiści", który mami czytelników, iż Polska dokonała ogromnego skoku cywilizacyjnego, jest wolna i suwerenna. Wyznacznikiem tej suwerenności i wolności są mandaty karne dla kibiców wyrażających dezaprobatę wobec polityki rządu, bicie redaktora "nieprawomyślnej" gazety, masowe wypowiedzenia stosunków pracy z dziennikarzami, którzy mają inne zdanie od "Gazety", wreszcie medialna gloryfikacja pijanej bandy wyrostków (Monika Olejnik w jednym z felietonów dla "GW" nazwała ich "dowcipnisiami"), która profanowała krzyż i bezcześciła dobre imię poległego w zagadkowej katastrofie lotniczej Prezydenta RP.
"Gazeta" z dziką furią zaatakowała konkurencyjną "Rzeczpospolitą" za publikację wywiadu z G. Braunem. Kolejni redaktorzy moralizowali, że z oszczercą, który obraża ś.p. abp Życińskiego się nie rozmawia. Żałosne, że z taką swobodą mówią to pracownicy u człowieka, który nie tylko rozmawia z oszczercą wielokrotnie obrażającym Ojca Świętego, ks. Popiełuszkę (i wielu innych prawych Polaków), ale pije z nim wódkę i jeździ "na miasto"…
O jakości tego "ogromnego skoku cywilizacyjnego", jaki zaserwowali Polsce budowniczowie III RP, najlepiej świadczy stan polskich mediów. Dziś w nich dominują wychowankowie Andrzeja Drawicza, Adama Michnika, znajomi Jerzego Urbana. Półki na Woronicza uginają się pod ciężarem pozycji zakazanych. Kancelaria premiera ustala, jakie pytania mają padać z ust dziennikarzy w trakcie wywiadów z członkami rządu. MSZ decyduje, który dziennikarz ma przeprowadzić relację z zagranicznej wizyty L. Wałęsy. Etc, etc. Gdyby politycy PJN byli zatroskani przede wszystkim losami Polski (jak miałoby to wynikać z nazwy tej partii), a nie swoimi, zwróciliby uwagę na te realne patologie istniejące w polskich mediach, a nie grali pod publiczkę, strasząc Ojca Dyrektora nałożeniem kagańca.