Parę słów o codzienności.
Każdy, któremu już przestały wystarczać oficjalne media, miał sytuację, która zainicjowała to „samodzielne myślenie”.
U mnie nastąpiło to bardzo późno. I było związane z sytuacją raczej prozaiczną.
Oglądałem reklamę. Środka co to czyści wszystko bez zarysowań. Uwierzyłem. Postanowiłem nim wymyć swój drogi samochód. Metalik.
Kupiłem środek. Posmarowałem nim swój nieco zakurzony samochód. Rozsmarowałem go delikatnie gąbką. Trochę poczekałem, by dać mu czas na wejście w reakcję z brudem. Potem spłukałem wodą.
Samochód po tej operacji już się nie błyszczał i nie był tak piękny jak przed. Był matowy. Pomyślałem więc, że może ta reklama nie do końca była zgodna z rzeczywistością, a ja nie do końca jestem taki mądry za jakiego się uważałem.
Powoli zacząłem się też zastanawiać nad innymi rzeczami. Na początku było ciężko, ale jakoś dałem radę. Tylko do tej pory nie wiem po co mi ta wiedza potrzebna? Życie w „Matrixie” jest wygodne i mniej stresujące.
A propos „Matrixa”. Zawsze myślałem, że to fantastyka. A to niestety codzienność.
Parę lat temu rządził krajem pewien "oszołom". Już byłem chory, ale sobie radziłem. Przebierałem w ofertach pracy. Pierwszy raz w swoim życiu. Wydawało mi się, że wreszcie jest w miarę dobrze. Myliłem się. Na szczęście nasza niezależna prasa i telewizja poinformowała mnie jak jest naprawdę: źle.
Na szczęście też tego "oszołoma" prędko odsunięto od władzy. I znowu jest normalnie: pracy nie ma. Żadnej. Święta mamy na okrągło. Wszyscy są święci i codziennie nam cuda ogłaszają. Dług rośnie proporcjonalnie. Co prawda nie wiem do czego. Żyć, nie umierać.
O innych duperelach takich jak chociażby wymiar sprawiedliwości, służba zdrowia czy szkolnictwo nawet nie wspomnę. Zawsze były do d… Mamy za to potężną armię, która jeździ po całym świecie i tylko patrzy komu by tu zanieść kaganek pokoju.
Jestem chory i gadam głupoty.
Na ten zbliżający się Nowy Rok 2012 życzę wszystkim, aby nie utracili zdolności rozpoznawania, co jest prawdą.
Jak wiadomo w czasach komunizmu poza octem nie było nic. Hasło:”Klient, nasz pan” stało jak byk w każdym sklepie i nic z tego nie wynikało.
W związku z powyższym również zdobycie choinki wiązało się ze sporym trudem, a zdobycie ładnej choinki – właściwie z cudem.
Na plac koło rynku wjeżdżała ciężarówka, z której człowiek w waciaku rzucał w zbity tłum zmarzniętych klientów choinki. Na każdą rzucał się tłum. Oczywiście, jeżeli ta, którą zdobyliśmy, była drapakiem, można było oddać ją komuś, bo chętnych było mnóstwo, ale pewności, że zdobędziemy inną, nie było żadnej.
Pamiętam jak Tata zdobywszy z trudem jakiegoś przeraźliwego drapaka, nabył od babiny pęk świerkowych gałęzi, po czym w domu nawiercił w pniu choinki szereg otworów, w które owe gałęzie powtykał. Ale choinka była! Czekaliśmy niecierpliwie z bratem na chwilę, kiedy już zostanie osadzona w krzyżaku, bo można było zacząć ubieranie. Zawieszaliśmy pracowicie poklejone metry łańcuchów z tajemniczego papieru, który z jednej strony był kolorowy, a z drugiej miał mieć rzekomo warstewkę kleju. Oczywiście była to lipa i zawsze używało się kleju tzw. biurowego, w związku z czym łańcuch był przeraźliwie poklejony. Potem na gałązkach zawisały zabawki, które robiliśmy z Mamą z wydmuszek: krasnoludki, kurki, królewny i kaczuszki. No i takie cuda z bibułki w kształcie kolczastych bombek – ale tego nasze niezgrabne łapy nie dawały rady wykonać. No i jeszcze jakieś bombki. I mnóstwo waty udającej obfite opady śniegu na łysych miejscach .
Tym niemniej, mimo pewnych braków, była to prawdziwa choinka, pachnąca, żywa.
Zdarzało się i wtedy, że ktoś starszy, samotny kupował choinkę plastikową, bo zdobycie prawdziwej było naprawdę cudem, którego rokrocznie dokonywali tylko zdesperowani rodzice.
Natomiast nie pojmuję, jak to jest dzisiaj, że normalni ludzie kupują do domu za ciężkie pieniądze plastikowe paskudztwo w nieprawdopodobnym kolorze wściekłej
zieleni, które zwą "choinką". Jak może coś takiego zastąpić prawdziwą, żywą choinkę?
Zdumiewa mnie też popyt na japońskie roboty udające kobietę, niemowlę, skrzypka, kurczaka, czy tam co innego. Nie pojmuję, jak ktokolwiek normalny może traktować to jako substytut prawdziwej kobiety, kurczęcia. czy czegokolwiek innego. Jako coś prawdziwego.
A przecież dzieci zamartwiają się, że zapomniały nakarmić owo wirtualne kurczę i ono przez ich niedbalstwo zdechnie.
Zaś dorosłe kobiety traktują takie plastikowe niemowlę jak własne dziecko.
Co gorsza – granica między żywym a martwym, prawdziwym, a nieprawdziwym jest celowo zacierana.
Ostatnio przestaliśmy kupować tzw. żywe kwiaty w kwiaciarniach.
Są one tak intensywnie traktowane chemią, że przypominają nieboszczyka po
makijazu. Florysta wyprawia cuda z kwiatem, zanim go dostaniesz do ręki. A to jakimś lakierem potraktuje całość, a to drucikiem nadsztukuje zwiotczałą łodyżkę, a to
kolorową włóczką zwiąże zdechły pączek, a na koniec jeszcze potraktuje jakąś posypką, poperfumuje, doda tego i owego – jakichś patyków, słomy i nie wiadomo
czego – i szalenie artystyczną całość za słoną kwotę doręcza ci do ręki.
Oczywiście kwiaty w domu nie zamierzają udawać tego "życia po życiu" i padają natychmiast. Reszta śmieci podtrzymuje je jeno w pionie.
Żałość serce ściska.
Nb. film "Rytuał" zaczyna się od sceny, w której facet z firmy
pogrzebowej szykuje nieboszczkę. Jest to coś tak przerażającego, że do tej chwili nie mogę się otrząsnąć.
Bez wątpienia zaś po tym wszystkim wygląda ci ona jak żywa.
Tylko że żywa nie jest.
Komu to i do czego potrzebne, żeby w tym naszym parszywym matriksie stwarzać byty pozorne i wmawiać, że to właściwie na jedno wychodzi: prawdziwe czy nieprawdziwe?
Na ten zbliżający się Nowy Rok 2012 z całego serca życzę wszystkim, aby nie utracili zdolności rozpoznawania, co jest prawdą.
– –
Przed chwilą usłyszałem w radiu Rostowskiego powtarzającego po raz tysięczny brednie o polskim sukcesie w walce z kryzysem, o tym jak w Polsce jest dobrze i jak pozytywnie wyróżniamy się na tle Europy i świata.
I mam już 100% pewność, że żyję w matrixie, zatopiony i utrzymywany przy życiu w kokonie przez maszynę kompletnie nie panującą nad wirtualną, stworzoną przez nią samą, rzeczywistością. Innego wytłumaczenia na nazywanie padającym deszczem plwocin nie widzę.
Czy ktoś może mi dać czerwoną pigułkę?