Marian Miszalski: Ile to kosztuje podatnika?…
13/05/2011
398 Wyświetlenia
0 Komentarze
9 minut czytania
*Przebudzenie do demokracji czy agentura w działaniu? *A w Algerii spokój…*Płonne nadzieje na „efekt domina” *USA i UE finansują politykę żydowską
(„Najwyższy Czas”, 11 maja 2011) Wedle politycznie poprawnych propagandystów – Afryka Północna „budzi się do demokracji”, „obala tyranów”, „straszliwych dyktatorów”, „domaga się praw człowieka i obywatela” itp. Trzeba więc pomóc Egiptowi, Libii, Irakowi, Jemenowi i Syrii (dziwnym trafem Algeria jakoś nie chce obalać swych tyranów, odkąd demokratycznie wybrane władze obalili agenci francuscy…) i podsunąć plaster idealny na wszelkie rany: demokrację!
Mniejsza o to, że nawet w niektórych krajach zachodnich demokracja wyradza się na naszych oczach w państwowy kapitalizm z szerszym tylko lub węższym marginesem wolnej przedsiębiorczości. Zakładać, że współczesna demokracja zachodnia przyjmie się w krajach o całkowicie odmiennej historii, tradycjach, w krajach o strukturze klanowo-plemiennej, bez lub z cienką tylko warstwą średnią, z przemysłem słabo lub jednostronnie rozwiniętym, w dodatku opanowanym przez zachodnie koncerny, i że w dodatku taka zapożyczona demokracja uczyniłaby te kraje stabilniejszymi, bardziej samodzielnymi – to albo utopia, albo metoda. Jako że „demokratyzacji Afryki Północnej” nie głoszą żadne żółtodzioby (te co najwyżej pełnią rolę pudeł rezonansowych, chóru pożytecznych idiotów), ale doświadczeni polityczni gracze (często sami z wielkimi plamami krwi na rękach, jak np. b.premier Izraela Icaak Szamir) – wolno sądzić, że chodzi o metodę: o metodę podporządkowania tych krajów innymi sposobami, niż ekspedycja kanonierek, jak bywało jeszcze w początkach wielu XX.
Demokracje w krajach Afryki Północnej byłyby znakomitym instrumentem polityki „dziel i rządź” wobec tych krajów bez użycia kanonierek i korpusów ekspedycyjnych, za to z wykorzystaniem miejscowych partii politycznych.
Polityczny pomysł „demokratyzacji Bliskiego Wschodu” przypisywany jest żydowskiemu szowiniście, Natanowi Szarańskiemu, który widział w nim sposób na zapewnienie bezpieczeństwa Izraelowi. W obaleniu Saddama Husajna w Iraku i w zaflancowaniu tam marionetkowej „demokracji” żydowscy politycy upatrywali początek owego „procesu demokratyzacji”, który dzisiaj – jak widzimy – nie ogranicza się już tylko do krajów Bliskiego Wschodu, ale objął niemal całą Afrykę Północną, za wyjątkiem, ma się rozumieć, Algerii, w której profrancuska „straszliwa dyktatura wojskowej junty” nie musi być zastępowana demokracją i musi wystarczać tubylczej ludności…
Wedle żydowskich szowinistów – upadek Husajna w Iraku i zaflancowanie tam „demokracji” zapoczątkować miało efekt domina w innych krajach tego regionu. W Ameryce lobby żydowskie, które zdominowało tzw. neokonserwatystów (przynajmniej w kwestiach polityki zagranicznej) – owa „transformacja demokratyczna” Bliskiego Wschodu stała się obowiązującym kanonem politycznym, narzuconym amerykańskiej polityce zagranicznej.
Swoistym basistą takiej polityki żydowsko-amerykańskiej stał się w Europie prezydent Sarkozy, promując projekt Unii Śródziemnomorskiej. Projekt ten szybko skontrowały czujne Niemcy („Nic o nas bez nas nawet w Afryce Północnej”), wskutek czego Sarkozy musiał go nieco zmodyfikować: w efekcie to „kieszonkowe imperium francuskie” przestało być interesem wyłącznie francuskim, a dzisiejszy spokój w Algerii, rządzonej przez „straszliwą” ale profrancuską dyktaturę, jest zapewne ceną, jaką uzyskał Sarkozy od swych europejskich partnerów za dopuszczenie ich do północnoafrykańskiego interesu pod nazwa „Unia Śródziemnomorska”.
I tak żydowski pomysł „demokratyzacji Bliskiego Wschodu”, narzucony polityce amerykańskiej, spotkał się z pomysłem Sarkozy’ego „demokratyzacji Afryki Północnej” w ramach Unii Śródziemnomorskiej.
To, co tam dzisiaj obserwujemy, jest wypadkową tych obydwu politycznych inicjatyw, mających na celu bezpieczeństwo Izraela i neokolonialne aggiornamento.
Czy jednak „demokratyzacja Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej” – jeśli nie jest utopią – jest dobrym pomysłem dla amerykańskich i europejskich podatników?
Pozornie – tak. Nie brak na przykład głosów, że niby zaflancowanie „demokratycznego” marionetkowego rządu w Iraku, siedzącego na amerykańskich bagnetach, okazało się skuteczne: kraj jest de facto obezwładniony, ropa w rękach amerykańsko-żydowsko-angielskich, nadto wariant iracki może być powtórzony teraz w Libii… W małej Tunezji „demokratyzacja” niemal się udała… Już prawie ów upragniony efekt domina, jeszcze tylko Egipt, Syria, Jemen -a izraelska „pierestrojka”, „budowa nowego arabskiego świata” zakończy się pełnym sukcesem, zwłaszcza jeśli po drodze ku świetlanej, demokratycznej przyszłości Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu wybombarduje się ten przeklęty Iran. Wiadomo: demokracja, prawa człowieka, niepodległość, samostanowienie – ale jak trzeba kogoś wybombardować, to nie ma rady, nawet w XXI wieku słynnych humanistycznych standardów.
Pozostaje jednak jedno wielkie pytanie: o koszt tej wielkiej „strojki demokracji”. Czy aby za wojnę w Iraku (3 biliony dolarów, jak wyliczyli ekonomiści) nie płaci amerykański podatnik rosnącą inflacją i drukowaniem pustych pieniędzy? A czy w dobie globalizacji ta inflacja, finansująca „demokratyzację Afryki”, nie pociąga za sobą i nie wymusza także inflacji w Unii Europejskiej?… (Gdyby zyski z irackiej ropy rekompensowały te wydatki i tę inflacje – nie byłoby przecież podwyżek cen benzyny w Ameryce. Zresztą – akurat koncerny naftowe były przeciwne irackiej wojnie!).
Inflacja zawsze najboleśniej uderza w przedsiębiorców i pracowników najemnych, premiuje natomiast biurokracje rządowe, kapitał sprzęgnięty z władzą i spekulantów.
Już obecnie zachodnia „grupa kontaktowa” ds.Libii przeznaczyła …3 miliardy euro dla „powstańcow libijskich”, a przecież jeszcze nawet nie powąchali demokratycznej władzy…
Wychodzi na to, że za narzuconą amerykańskiej polityce przez lobby żydowskie linię „demokratyzacji Bliskiego Wschodu”, przeobrażającą się dzisiaj na naszych oczach we wspólną już amerykańsko-unijną „demokratyzację całej Afryki Północnej” – zarówno podatnik amerykański, jak europejski zapłaci niebotyczną, inflacyjną cenę. Jakoś nie widać, żeby „demokratyzacja świata arabskiego” była pomysłem opłacalnym ekonomicznie dla podatnika amerykańskiego i europejskiego, widać natomiast wyraźnie, że politycznie korzysta na tym Izrael.
Marian Miszalski