Odmienianie we wszystkich przypadkach „małe i średnie przedsiębiorstwa” jako czołowe hasło rozwoju polskiej gospodarki przypomina mi nieco umieszczoną na czołowej stronie okupacyjnej „gadzinówki” informację ze zdjęciem z wystawy gospodarczej Generalnej Gubernii – jak to pan gubernator Frank z zainteresowaniem ogląda wyroby przemysłu powroźniczego. Nomen omen bardzo mu się to w niedługim czasie przydało kiedy sam zawisł na powrozie, nie wykluczone że polskiego wyrobu. Przeczytałem niedawno wywiad w sprawie polskiej gospodarki i właśnie problematyki „małych i średnich” przedsiębiorstw przeprowadzony ze specjalistą z którejś z prowincjonalnych uczelni. Ogólny wniosek z owego wywiadu był taki że Polska przeżyła w ostatniej dekadzie ubiegłego wieku i na początku obecnego katastrofę gospodarczą w postaci likwidacji i pozbycia się tysięcy zakładów w tym niemal wszystkich zatrudniających […]
Odmienianie we wszystkich przypadkach „małe i średnie przedsiębiorstwa” jako czołowe hasło rozwoju polskiej gospodarki przypomina mi nieco umieszczoną na czołowej stronie okupacyjnej „gadzinówki” informację ze zdjęciem z wystawy gospodarczej Generalnej Gubernii – jak to pan gubernator Frank z zainteresowaniem ogląda wyroby przemysłu powroźniczego.
Nomen omen bardzo mu się to w niedługim czasie przydało kiedy sam zawisł na powrozie, nie wykluczone że polskiego wyrobu.
Przeczytałem niedawno wywiad w sprawie polskiej gospodarki i właśnie problematyki „małych i średnich” przedsiębiorstw przeprowadzony ze specjalistą z którejś z prowincjonalnych uczelni.
Ogólny wniosek z owego wywiadu był taki że Polska przeżyła w ostatniej dekadzie ubiegłego wieku i na początku obecnego katastrofę gospodarczą w postaci likwidacji i pozbycia się tysięcy zakładów w tym niemal wszystkich zatrudniających większą liczbę pracowników.
Ten bezprecedensowy akt niszczycielski przypisano błędnej, doktrynalnej ocenie że państwowe zakłady należy zlikwidować, a na ich miejsce powstaną samorzutnie znacznie lepsze prywatne.
Z tym procesem wiąże się osobę „dyktatora” polskiej gospodarki za jakiego uchodził Balcerowicz.
Trzeba przyznać że nie miał on żadnego doświadczenia w prowadzeniu realnej gospodarki, a szczególnie przemysłu, a teoretyczne przygotowanie miał jak najgorsze w sztandarowej partyjnej szkółce „małego Minca” SGPiS na którą zamieniono dawną / i obecną SGH/ pełnił w niej funkcję sekretarza partyjnej jaczejki.
W schyłkowym okresie PRL został wysłany do USA gdzie miał przejść z wiary marksistowskiej na kapitalistyczną. Podstawą do kariery było mianowanie na sekretarza PTE / Polskie Towarzystwo Ekonomiczne/ oczywiście z partyjnej nomenklatury, tak się to przedstawiało przynajmniej w relacji Krawczyka który również przeszedł tę drogę.
Wyglądało to na powierzenie losów polskiej gospodarki kompletnemu dyletantowi którego cała wiedza wywodziła się z komunistycznej agitki i postindustrialnej instrukcji w zakresie manipulacji finansowych.
Friedman nazwał go zresztą ograniczonym technikiem.
W moim przekonaniu jest to osąd całkowicie mylny, dorzynanie polskiej gospodarki było wyrazem zaplanowanego i dobrze przemyślanego zabiegu.
Podobnie jak w umowach rozbiorowych, traktacie brzeskim, spisku Ribbentrop – Mołotow, w momencie ustalania warunków umowy „4 + 2” Niemcy miały gotowy plan dla całej „Mitteleuropy”, W tym planie, jak poinformował mnie czeski działacz emigracyjny i późniejszy ambasador Czech w Paryżu – Vrzala, przewidywano preferencje dla „drogi do Turcji” czyli „Boehmen und Maehren,Ungarn und Bulgarien” na prawach niemieckich landów oraz pozostała hołota traktowana jako wyłącznie przedmiot prymitywnej eksploatacji.
Szczególnej uwadze została poddana Polska która w wyniku wprawdzie chaotycznej i niekiedy bezsensownej industrializacji gierkowskiej posiadała fragmenty nowoczesnego przemysłu przewyższającego poziom czeski.
Wspólny interes niemiecko rosyjski został określony jako konieczność wyeliminowania między tymi państwami jakiegokolwiek silnego gospodarczo państwa. Rosjanie bez trudu osiągnęli to na Ukrainie i Białorusi, natomiast Niemcy musiały rozprawić się pod tym względem z Polską która w tym podziale przypadła strefie niemieckiej.
Deindustrializacja Polski leżała w tak pomyślanym interesie i obowiązku niemieckim, a rząd warszawski był tylko wykonawcą tego planu.
Czyniono to pod hasłem próby wytrzymałości przy użyciu całego systemu szykan w postaci podniesienia odsetek kredytu i zaostrzenia jego warunków, wprowadzenia „popiwku” dodatkowego obciążenia funduszu płac, wprowadzenia stałego kursu walut wymienialnych przez półtora roku przy równoczesnym wzroście cen krajowych, sztucznej aprecjacji złotówki itp.
Takiej próby nie mogła wytrzymać znakomita większość przedsiębiorstw co stworzyło podstawę do pozbycia się ich za bezcen lub wręcz likwidacji.
W odróżnieniu od polskich, zarówno przedsiębiorstwa czechosłowackie jak i enerdowskie otrzymały możliwość przystosowania do nowych warunków przez wprowadzenie okresu przejściowego.
Dla byłego NRD Niemcy uzyskały, a raczej same sobie nadały prawo udzielania pomocy państwowej przedsiębiorstwom, zabronionej w Polsce mimo że obiektywnie Polska miała większe uzasadnienie dla jej uzyskania.
Elementem dodatkowym wspomagającym proces likwidacji polskiego przemysłu była nieukrywana korupcja i zwykłe złodziejstwo, „pierwszy milion trzeba ukraść”.
Nie można odmówić słuszności zarzutom że polski przemysł za PRL był niewydolny i znaczna część jego produktów była kiepskiej jakości, ale nie usprawiedliwiało to ryczałtowej likwidacji bez chociażby próby przystosowania.
Na oczyszczone pole zaczęły wchodzić obce firmy, ale już tylko jako oddziały filialne z głównym przeznaczeniem dostawcy elementów, lub zakładów rezerwowych.
Rozmiar tych inwestycji jest również niedostateczny wobec czego zatrudnienie w przemyśle spadło z 4 do niemal 2 mln osób.
Mamy zatem stan w którym ilościowo małe i średnie przedsiębiorstwa to 99,8% ogółu przedsiębiorstw, zatrudniające 69 % pracujących i wytwarzające 48,5 % dochodu narodowego. Przy czym należy podkreślić że te „średnie” ograniczone są do 50 osób zatrudnionych, czyli też są to praktycznie małe przedsiębiorstwa.
Mamy zatem zaledwie kilka dużych przedsiębiorstw, a te małe ciągle wykazują niską wydajność o blisko jedną trzecią poniżej średniej krajowej.
W czyim interesie leży ograniczenie polskiej inicjatywy gospodarczej do małego biznesu?
Poza małymi wyjątkami jak „Amica” czy „Rafako” nie ma polskiej firmy liczącej się na unijnym rynku nie mówiąc już o światowym bowiem wejście na takie rynki wymaga nie tylko jakości i innowacyjności, ale przede wszystkim skali przedsięwzięcia. Mamy wprawdzie duży udział w rynku różnych towarów poza przysłowiowymi pieczarkami, jak chociażby w przemyśle meblarskim czy budowie jachtów, ale nie mamy dominującej firmy obecnej w europejskiej sieci sprzedaży.
Głównym zajęciem naszego przemysłu jest dostawa dla przemysłu i eksportu niemieckiego i to Niemcy korzystają najwięcej z aktualnej struktury polskiej gospodarki.
Liczenie na to że któraś z małych firm zawdzięczając pomysłowości i dobrej jakości zdobędzie rynek światowy jest naiwnością i tak np. cieszące się powodzeniem polscy producenci jachtów / bo przecież nie stocznie/ potrafili zdobyć w sumie w ciągu roku kupców na 10 tys. łodzi o wartości 1 miliarda euro co stanowi równowartość jednego jachtu zamówionego w stoczni Ansaldo w Trieście.
Marzeniem jest odtworzenie polskiej elektroniki, wejście szerokim frontem w informatykę, budowa linii produkcyjnych połączonych z robotyzacją itp.
Siermiężna rzeczywistość nakazuje nam rozpoczęcie od budowy statków dla obsługi naszych portów, które tak niedawno chwalił pan premier, ciągników, maszyn budowlanych, transportowych i rolniczych i innych o których niedawno pisałem.
Stworzenie w ten sposób rzeczywiście wielkich przedsiębiorstw da podstawy dla wszechstronnego rozwoju i podjęcia skutecznej walki o międzynarodowe rynki.
Trzeba tylko jednego: -przestać na ten temat gadać, ale konkretnie wziąć się do roboty.
Nie mamy ani jednej stoczni z prawdziwego znaczenia, ale mamy za to urząd ministerialny od spraw morskich. Jak na razie to największym jego sukcesem jest zapowiedź / bo nawet nie rozpoczęcie/ przekopu mierzei wiślanej. Jakie z tego będą zyski poza wydaniem miliarda zł tego nie wiemy.
A może na tego typu przedsięwzięciach łącznie z owym „urzędem” zaoszczędzić i za te pieniądze wybudować w polskich stoczniach gazowce i kontenerowce które na pewno zarobią choćby na transportach do Polski.
Podobnie zamiast płacić ciężkie pieniądze takim firmom austriackim jak „Strabag”, które nie potrafią zmodernizować „gierkówki”, wyposażyć na kredyt w maszyny polskiej produkcji kilka przyzwoitych naszych własnych firm budowlanych wyzyskiwanych bezlitośnie jako podwykonawcy.
Takich przykładów można mnożyć bez liku i od tego trzeba zacząć przywracanie Polsce jej własnej gospodarki.