Siedziałem kiedyś nad kartką komputera i napisałem scenariusz filmu dokumentalnego. Trochę historycznego, trochę współczesnego, całość w klamrze i w przewidywanej długości 28 minut. Rach-pach-ciach – wysłałem mejlem do TVP na Woronicza, a po jakimś tam tygodniu… zadzwoniła komóra i gość powiedział, że fajny scenariusz i że biorą.
Zwykłym leszczem-producentem byłem wtedy, zresztą spoza Warszawy, coś tam wcześniej robiłem z Poznania z doskoku zewnętrznego dla Ekspresu Reporterów, ale zdziwko było mocne, że oto Woronicza bierze ten pomysł i na dodatek w wersji dla mnie optymalnej. Mam to zrobić sam od początku do końca, sam opłacić wszystkie koszta, a im wysłać kasetę z materiałem do emisji. A oni po kolaudacji i zatwierdzeniu emisji zwrócą mi koszty i dodadzą szczodrą ręką za pomysł i realizację. Wdzięk, prostata, elegancja.
Oczywiście zaczęła się papierologia; trzeba było uzupełnić scenariusz o coś tam, trzeba było jednak przede wszystkim zrobić kosztorys, żeby grało w kasie. Do kosztorysu był wtedy specjalny szymel-formularz i tam wpisywało się ile kamer, operatorów, dźwiękowców razy dni zdjęciowe, transport, montaż i takie inne. Pięknie mi się to mnożyło, nie powiem.
Przyszło wreszcie „co do czego” i przez cztery albo i pięć dni szwędaliśmy się z kamerami po różnych podejrzanych miejscach określonych w scenariuszu i rozmawialiśmy z różnymi klientami z czego trzech było sławnych, a reszta dość mocno niesławna była. Obrazki takie, obrazki siakie.
Ze trzy dni potem to montowałem, żeby cacy było, muzykę musiałem napisać od nowa, bo nie pasowała (to „montowałem” i „muzykę pisałem” w sensie, że zlecałem fachowcom te usługi), papierki za paliwo zbierałem, na operatora się denerwowałem, bo raz zapił i trzeba było na rano znaleźć nowego, a dźwiękowiec stare baterie dał do mikrofonu…, ot – takie normalne przypadki, bo kierownik produkcji też coś permanentnie niedysponowany był.
W nadziei ostatecznego zysku i sławy oczywiście od ręki musiałem płacić tym moim pijawkom czyli operatorom, dźwiękowcom, montażowi i muzykom. Każdy z nich miał stawkę dzienną i w większości swej aczej nie zgadzali się na: „jak TVP zapłaci to się rozliczymy”. Wiadomo. W końcu zgrałem te bety, elegancko opisałem, zapakowałem w kopertę, znaczek pośliniony nakleiłem i wysłałem do stosownej redakcji TVP we Warszawie.
Dość przyznam po całej akcji wychechłało mnie finansowo, bo to jednak kupa ludzi i sprzętu się kręciła koło tej realizacji. Ale jakoś strachu nie było, bo te wszystkie telewizyjne potwierdzenia-zamówienia miałem, a miały one dla mnie wartość żyra Bucholtza na nieprotestowanym czeku na Lipsk. Czekałem. Potem jeszcze trochę poczekałem. A jak już poczekałem po raz trzeci, to zadzwoniłem i się dowiedziałem, że owszem, wszystko gra i żebym czekał.
Po kolejnej turze czekania znowu zadzwoniłem i się dowiedziałem, że tam mój kosztorys coś nie hallo jest i żeby poprawki wnieść, a potem TVP mi wyśle umowę do podpisania, że przekazuję telewizji prawa do filmu i w ogóle i potem już tylko sama emisja i sława i przelew. Fakt – przysłali pewnego ranka jakieś formularze i już już zabierałem się do ich wypełniania, kiedy zadzwonił koleżka i powiedział, że będzie oglądał. Zapytany o obiekt oglądania powiedział, że mój film. Zapytany o to który powiedział, że ten ostatni. Zapytany o to kiedy odparł, że chyba zdurniałem, bo przecież dzisiaj leci na dwójce i żebym wytrzeźwiał.
Biorę gazetę. Program na dziś. Stoi jak byk: reportaż o tytule takim i takim, scenariusz i realizacja „oranje”, godzina taka i taka. Ja pierdziu. Bez umowy, bez podpisów, bez niczego. Na przełaj, po partyzancku. Nie wierzę i nastawiam nagrywanie w maszynie nagrywającej. Leci. Wszystko cacy, tak jak wysłałem, nawet tyłówka czyli te wszystkie nazwiska – jak trzeba. Dzwonię do banku, wpływu nie ma. A tu kumple już drzwiami oknami się wieczorem pchają, że pijemy, że oblać trzeba i że fajnie w ogóle, bo im się film podobał.
Rankiem jednak wszyscy się rozeszli, a ja znowu sprawdziłem stan konta. Nie ma. Dzwonię na Woronicza. Redaktorów nie ma, mówi mi pani sekretarka. Ich komóry milczą. Ale jaja. W pierwszym odruchu chciałem jechać od razu do Warszawy, ale powstrzymałem się. A potem zadzwoniłem do takiego gościa, co to właśnie terminował w Warszawie w dość sławnej kancelarii i miał o tyle łatwiej w tym terminie, że nosił to samo nazwisko, co właściciel dość sławnej kancelarii. Syn. Moja sprawa była jego pierwszą, bo też był leszczem na rynku i dopiero w obieg wchodził.
Przedstawiłem rzecz. On powiedział, że chce dokumentów. Wysłałem dokumenty. On powiedział, że jego honorarium… Tu mu przerwałem, bo chciałem po amerykańsku. Zgodził się na 7% pozyskanej od TVP sumy odszkodowania.
Tymczasem odezwało się Woro. Że wysyłają umowę do podpisania. Sprawa z prawnikiem jeszcze wisiała w powietrzu, pisma procesowego nie było, więc mówię, że zobaczymy tę umowę. Przyszła. Nie pamiętam już dokładnie, ale opiewała ona w całości na równowartość honorarium jednego dnia pracy jednego operatora kamery. I zaraz jeszcze potem zadzwonili, że spoko, teraz może tak głupio jakoś wyszło, ale właśnie przede mną świetlisty szlak w TVP i że oni będą zamawiali u mnie filmy i jakoś się w przyszłości wyrówna. Zdurnieli ze szczętem.
Przekazałem zielone światło prawnikowi, a ten wylutował ze swojej kolubryny-armaty pismem procesowym wprost w Woronicza. Kopię mam do dziś: „leszcz-z-prowincji kontra Woronicza”. Wyliczył tam wszystkie uchybienia, opóźnienia, straty moralne i inne i na koniec piardyknął taką sumę, że zera musiałem ze dwa razy liczyć.
Tym samym zaczął się czas, kiedy to mi się nie chciało odbierać telefonów zaczynających się na 0-22. W końcu jednak przyszedł papier, że przepraszają (nie! Słowo „przepraszam” nie padło. Było, że popełnili błąd), że nie ma co pochopnie działać. Ale u mnie było po śliwkach. Ileż miesięcy można czekać na swoją kasę?!
Rozprawa była o ósmej rano, mój prawnik trwał przy mnie, bo noc poprzedzającą warszawską przehulałem do białego rana. Stronę Woronicza reprezentowała jakaś kobieta o urodzie Julii Pitery w todze z niebieskim wyłogiem. Sąd odczytał to co miał do odczytania, a pani o urodzie powiedziała, że TVP przyznaje się do pewnych niedociągnięć i proponuje ugodę. Mój prawnik zapytał jakiej treści ta ugoda, a ta o urodzie powiedziała: pół z tej kwoty od razu, albo będziemy wnosili o ekspertyzy emisyjne, badali formalnie kolaudację, słowem – przeciągnie się z roczek albo i ze dwa.
I wszyscy na mnie zaczęli się gapić – sędzia, prawnik, ta o urodzie i licznie pod ścianami zgromadzone paprotki. Musiałem coś powiedzieć, więc na początek zapytałem, czy można w sali otworzyć okno, bo dość duszno jest. Sędzia sapnął, ale ktoś na polecenie ten luft zapewnił. Proszę o 15 minut, się zastanowię – rzekłem. Poszliśmy jarać na korytarz. Prawnik, Pitera i ja. Zadzwoniłem do Stacha, przedstawiłem mu rzecz. – Dają połowę od razu? Bierz! – rzekł.
Potem nastąpiło składanie podpisów, Julia jeszcze potem poprosiła mnie na korytarz na papierosa, zdjęła już ten niebieski spod szyi i powiedziała: – Ale ty wiesz, że już nigdy niczego dla TVP nie wyprodukujesz?!
Pewnie, że wiedziałem.
W Poznaniu pozapłacałem resztki komu co tam za montaż czy co wisiałem, potem poszedłem do sklepu z nowymi samochodami i powiedziałem, że taki jak ten i czy da się na jutro, ale żeby był zatankowany. Powiedzieli, że na jutro nie, ale na poniedziałek będzie z rejestracjami i dokumentami, a tam jest kasa, pan się pofatyguje. Się pofatygowałem. W poniedziałek wsiadłem do bryki i pojechałem do Szklarskiej Poręby. Przecież raz w życiu trzeba sobie kupić w sklepie nowy samochód w kolorze wiśnia-metalic, c-nie?!