Leon Andrzejewski – zbrodniarz przeciwko narodowi polskiemu
04/11/2011
1802 Wyświetlenia
0 Komentarze
22 minut czytania
Ajzen-Andrzejewski nie był szeregowym komunistą. Musiał należeć co najmniej do bliskich współpracowników a prawdopodobnie był agentem NKWD. I to wyjątkowo zaangażowanym.
Komunista od dziecka
Leon Andrzejewski naprawdę nazywał się Leon Ajzef vel Lajb Wolf Ajzen, chociaż jak wyznał jego jedyny syn Tadeusz „Gazecie Wyborczej” mógł też nosić nazwisko – Ajzer. W efekcie Tadeusz Andrzejewski „nie wie”, jak naprawdę nazywał się jego ojciec. (Wie za to, że nazwisko zmienił „na rozkaz Stalina”, bo żydowskie „źle wyglądało” na ważnych dokumentach, które podpisywał. Tak naprawdę „rozkaz” ten dotyczył wszystkich budowniczych powojennego ładu i miał ukryć przed Polakami ich pochodzenie.) Wiadomo za to kiedy się urodził
– 24 grudnia 1910 roku w Łodzi jako syn Stefana a właściwie Bencjona Ajzena (albo Ajzera, jeśli wierzyć jego potomkowi). Leon Ajzen pochodził z rodziny żydowskiej i jak wielu Żydów związał się Komunistyczną Partią Polski (po wojnie należał też do PPR i PZPR) Uczynił to wcześnie, według „Gazety Wyborczej” w wieku czternastu lat, przez co „nie mógł zdać matury”, gdyż gdy tylko spróbował, „zostawał aresztowany”. Ajzen w więzieniu był dwukrotnie – w latach 1929-1933 i 1934-1939. W sumie 9 lat a nie jak twierdzi jego syn – dwanaście. Oczywiście przyczyną aresztowania nie była chęć utrudnienia zdobycia wykształcenia komuchowi (polskie władze miały większe zmartwienia, niż poskramianie ambicji naukowych dziewiętnastoletniego smarkacza) a jego wroga wobec kraju działalność. Pomijany jest za to ciekawy fakt z „przedwojennego” życia Andrzejewskiego-Ajzena. „Gazeta Wyborcza” napisała, że w czasie wojny w łódzkim getcie zginęli żona i dziecko Ajzena. W czasie wojny musieli więc mieszkać w Łodzi, podczas gdy sam Ajzen od 1939 roku przebywał we Lwowie, gdzie współpracował z radzieckimi władzami okupacyjnymi. Musiał więc ożenić się bardzo młodo i zostawił rodzinę na pastwę Niemców albo porzucił ją we Lwowie, skąd została wywieziona do Łodzi (mało prawdopodobne). Chyba, że Andrzejewski okłamywał syna i drugą żonę i nigdy pierwszej żony nie miał. W jego przypadku wszystko jest możliwe.
Kujbyszew – kuźnia kadr NKWD
Ajzen-Andrzejewski nie był szeregowym komunistą. Pod określeniem kolaboracji z okupantem w jego przypadku kryje się coś więcej, niż wysługiwanie się sowieckim bandytom. Musiał należeć co najmniej do bliskich współpracowników a prawdopodobnie był po prostu agentem NKWD. I to wyjątkowo zaangażowanym. W przeciwnym nie doszedłby do tak wysokich „godności” w aparacie terroru komunistycznego. Chodzi o „kuźnię kadr” UB, czyli Szkołę Oficerską nr 366 w Kujbyszewie, kształcącą na specjalnym kursie przyszłych katów narodu polskiego. Na ten kurs w kwietniu 1944 roku zostali skierowani starannie wyselekcjonowani żołnierze I Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki oraz Armii Czerwonej. Jeszcze zanim trafili do Armii Berlinga, wszyscy mieli za sobą wielomiesięczne szkolenie NKWD, połączone z przeprowadzeniem akcji wywiadowczych i dywersyjnych, polegających m.in. na rozpracowywaniu struktur polskiego podziemia (biorąc pod uwagę fakt, że w tym celu byli przerzucani do Polski jeszcze przed wybuchem wojny niemiecko-rosyjskiej z efektów ich pracy korzystało i NKWD i Gestapo). Po przybyciu do tej specjalnej szkoły NKWD wszyscy, wypróbowani już przecież „towarzysze” zostali poddani ponownej ostrej selekcji. Z 270 kandydatów do ostatecznego szkolenia wybrano 217. Komendantem tej szkoły NKWD i „kursu polskiego” był oficer śledczy NKWD płk. Dragunow, zastępcą ds. szkolenia – płk Somow. Jedynym wykładowcą znającym język polski – ppor. Lajb Ajzen, który był też zastępcą komendanta szkoły ds. polityczno-wychowawczych. Co istotne – politrukiem Ajzen był w czasie, kiedy szeregowi żołnierze Armii Berlinga szli „wyzwalać” Polskę. Z walką na froncie nie miał więc wtedy nic wspólnego. Warto zatrzymać się na moment nad tym etapem życia Andrzejewskiego. Skoro spośród wszystkich pachołków Stalina to właśnie jemu powierzono odpowiedzialne zadanie szkolenia kard UB, to znaczy, że był bardzo zaangażowany w działalność NKWD. Przedmiotem kursu nie były też bynajmniej pogaduszki ideologiczne ani tego typu bzdury. Miał on charakter bardzo praktyczny – przygotowywał kandydatów do przyszłego komunistycznego aparatu terroru w zakresie pracy śledczej i operacyjnej, m.in. „technik przesłuchań” (ciekawe, czy towarzysz Ajzen osobiście omawiał uczniami „techniki” wyrywania więźniom paznokci?). Pierwsi absolwenci ukończyli kurs w Kujbyszewie 31 lipca 1944 roku i dostali „przydziały” w aparacie bezpieki. Już wkrótce na kurs przybyli nowi uczniowie – ci kształcili się do marca 1945 roku. Ajzen jednak już się nimi nie zajmował. Stalin powierzył mu inne „odpowiedzialne” zadanie – 22 sierpnia 1944 roku został Kierownikiem ochrony PKWN. Niemal jednocześnie, bo w okresie 1944-1946 był zastępcą kierownika Wydziału Personalnego Resortu Bezpieczeństwa Publicznego i dowódcą Szkoły Oficerskiej Urzędu Bezpieczeństwa. Pod tymi wszystkimi nazwami krył się po prostu aparat terroru wobec narodu polskiego, bezwzględnie zwalczający zarówno opozycję jak i wszelkie przejawy chociażby niechęci wobec „ludowej władzy”. Będąc szefem wydziału personalnego UB Ajzen dobierał kadry do tej instytucji, organizując wszystko oczywiście na wzór radziecki. Tym samym Ajzen jest odpowiedzialny za zbrodnie popełnione na narodzie polskim przez komunistyczne władze jako współtwórca aparatu terroru.
Wychowawca kadr
W latach 1946-1948 pełnił funkcję dyrektora Gabinetu Ministra Bezpieczeństwa Publicznego. W okresie 1948-1949 roku pełnił funkcję zastępcy komendanta Centrum Wyszkolenia Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (MBP) w Legionowie. Potem znów stał na czele struktur bezpieki – w latach 1949-1953 pełnił funkcję wicedyrektora Departamentu IV MBP, a od 1953 do 1954 – p.o. dyrektora Departamentu III MBP. Następnie, do 1955 był jego wicedyrektorem. Od 1955 do 1956 był też wicedyrektorem w Departamencie IV Komitetu ds. Bezpieczeństwa Publicznego, a w latach 1956-57 jeszcze w Departamencie I Komitetu ds. BP. Warto w tym miejscu przypomnieć czym zajmowały się owe departamenty w Misterstwie Bezpieczeństwa Publicznego – departament I – kontrwywiad, departament III – walka z podziemiem zbrojnym. Powstały po likwidacji MPB departament IV Komitetu ds. BP zajmował się m.in. „ochroną gospodarki narodowej przez wrogą działalnością” oraz perlustracją korespondencji. Departament I Komitetu ds. BP powstał z przekształcenia Departamentu VII MPB i zajmował się wywiadem zagranicznym. Tym samym Andrzejewski zwalczał podejrzanych o szpiegostwo, czyli w praktyce każdego, kto się nie podobał ludowej władzy (takie zarzuty stawiano chociażby rotmistrzowi Pileckiemu czy ks. biskupowi Kaczmarkowi), jest też odpowiedzialny za wymordowanie setek patriotów z Armii Krajowej. Również wrogą działalnością wobec gospodarki narodowej mogło być wszystko – od próby zachowania własnego sklepiku czy warsztatu szewskiego po niewyrobienie wymaganej normy. W praktyce każdy Polak mógł wpaść w łapy któregokolwiek z uczniów i podwładnych Ajzena. W okresie terroru stalinowskiego takich spraw było setki. Andrzejewski był tak „zasłużony” w krzewieniu stalinowskiego terroru, że w okresie „odwilży” – 30 stycznia 1957 roku został odwołany ze wszystkich funkcji. Oczywiście nie poniósł żadnej kary. Pozostał w MSW, gdzie pracował do 1960 roku. Nie był to jednak koniec jego kariery. Co więcej – również jego dalsze losy są nader interesujące. Warto się jednak pochylić nad stalinowskim okresem jego życia, chociażby po to aby porównać fakty z obrazem Andrzejewskiego przedstawionym trzy lata temu przez „Wysokie Obcasy” – weekendowy dodatek do „Gazety Wyborczej” w reportażu poświęconym jego żonie – Sonii Landau – w Polsce znanej jako Krystyna Żywulska – autorce tekstów piosenek i pisarce (autorka głośniej książki „Przeżyłam Oświęcim”).
„Miał tyle cierpliwości”
Leon Andrzejewski przyjaźnił się z Sonią od dziecka. Młodziutkiej Żydówce imponował wtedy swoim komunizmem, łącznie z odsiadkami. „Wyborcza” wspomina o nim przy okazji opisywania jej losów, ale czyni to w sposób wyjątkowo cyniczny. Lata kolaboracji i wykładów w szkole NKWD podsumowuje zdaniem – „Wojnę spędził w Związku Radzieckim (…)”, dodając, że „w Polsce zjawił się jako bohater, pułkownik Armii Berlinga”. Autorka reportażu nie wspomina czyim „bohaterem” był Leon-Lejb. Chyba tylko NKWD, bo skoro w 1944 roku kształcił kadry UB, to raczej z karabinem na sznurku nie maszerował ramię w ramię z towarzyszami strzelając do Niemców (i żołnierzy AK). Lata wprowadzania stalinowskiego terroru, gazeta Michnika podsumowała natomiast jednym zdaniem – „Natychmiast zaangażował się w umacnianie władzy ludowej. (…)”. Z reportażu można też dowiedzieć się, co było najważniejsze dla Andrzejewskiego. „Dla Leona liczyły się trzy rzeczy: ojczyzna, partia, rodzina. Za wszystkie bez wahania oddałby życie. Za partię odsiedział swoje przed wojną, oddał jej młodość. Za ojczyznę walczył u boku Armii Czerwonej, nigdy nie stchórzył. Że rodzina jest ważna — oznaczało, że muszą jadać wspólnie obiady. Zbierali się więc w jadalnym willi na Zawrat. Ojciec, matka, trzech chłopców (tylko jeden – Tadeusz był biologicznym synem Ajzena – przyp. red.). Gosposia podawała obiad”. Komunistyczny morderca, współodpowiedzialny za zbrodnie przeciwko narodowi polskiemu był też „wrażliwy”, tak przeżywał niepewność związaną z tym, czy Sonia Landau – Krystyna Żywulska wybierze jego, czy swoją przedwojenną miłość, że „mdlał w łazience”. Ofiary jego uczniów mdlały podczas przesłuchań – od razów kijami, wyrywania paznokci czy badania po czterdzieści godzin bez przerwy, ale o tych omdleniach w „Gazecie Wyborczej” nie padło ani jedno słowo. Zamiast tego jest piękny opis, jak to wrażliwy Leon zapewnił Krystynie Żywulskiej „spokój” plus apartament, samochód, gosposię i załatwił jej sanatorium. W zrujnowanej Polsce „apartament” i gosposię! Takie luksusy mieli tylko stalinowscy aparatczycy i to ci najbardziej zasłużeni. O samochodach, którymi poruszali się tylko ubecy nie trzeba wspominać. Auta na ulicy wzbudzały raczej grozę niż podziw i każdy wiedział, co oznacza taki samochód zatrzymujący się nagle pod ocalałą z pożogi kamienicą. Oczywiście i o tym we wspomnianym reportażu „Wyborczej” nie ma ani jednego słowa. Jest za to zapewnienie syna Leona – Tadeusza, który wyznał michnikowemu pisemku, że: „(…) dla ojca przywileje były sprawą wstydliwą. Nie po to poświęcił swoją młodość komunizmowi, żeby jedni ludzie mieli więcej niż inni”. Plus wspomnienie, jak to trzej synowie Andrzejewskiego dostali „od największego tureckiego poety” kolejkę elektryczną a Leon Andrzejewski po powrocie „z pracy” (szkoda, że synek nie dodał, że z MBP) stwierdził, że taka wielka kolejka „to nie jest zabawka dla jednego dziecka” i odesłał ją do przedszkola. Taki był sprawiedliwy! I troskliwy. Chorej teściowej mył głowę, karmił zupą, przewijał i czuwał przy niej całą noc. „Wyborcza” cytuje Stefanię Grodzieńską, która miała podziwiać tego stalinowskiego zbrodniarza za „nieludzką cierpliwość” w opiece nad chorą. I znowu – ani słowa o metodach, które wpajał swoim uczniom w Kujbyszewie.
„Skrzywdzony”
Andrzejewski „po odejściu z MSW” w 1962 roku objął funkcję Pełnomocnika Rządu ds. Wykorzystania Energii Jądrowej, „Gazeta Wyborcza” dodaje „pokojowego”. W związku z powyższym znowu często przebywał w Moskwie. I nikomu nie tłumaczył się z tego, co naprawdę tam robił. Zbliżał się już rok 1968 i wielkie czystki w polskiej bezpiece i wojsku. Po prostu – polscy komuniści mieli dosyć narzuconych im towarzyszy z NKWD i postanowili się ich pozbyć. A że większość była pochodzenia żydowskiego… Wraz z innymi wyjechała także rodzina Ajzena – najpierw w 1969 roku syn Tadeusz, potem już eks-żona ze swoim partnerem. „Gazeta Wyborcza” opisuje ich wyjazd jako „ucieczkę”, chociaż ucieczką nie był. Mieli tylko bilety w jedną stronę – nie musieli uciekać przez „zieloną granicę” jak ci, którzy opuszczali Polskę bez środków do życia, żeby nie dostać się w łapy pomagierów Andrzejewskiego. Andrzejewski spotkał się Tadeuszem w Berlinie Wschodnim. Synowie (biologiczny i przybrani) zaproponowali mu ucieczkę, ale się nie zgodził. „Wyborcza” napisała, że Leon Andrzejewski uznał, że musi „musi wypić to piwo, którego nawarzył”., mając na myśli „Polskę Ludowa, która nie wygląda tak, jak w jego marzeniach”. Według „Wyborczej” Leon Andrzejewski został „sam (…), w ciasnym mieszkanku przy Placu na Rozdrożu”. (chyba nie ciaśniejszym niż karcery w ubeckich więzieniach?). Na zakończenie jego historii organ Michnika uraczył czytelników wzruszającą historyjką suczki, którą Andrzejewski kupił sobie „pod koniec życia” i którą mu skradziono ledwie zdążył się do niej przywiązać. Taki był „biedny” i „poszkodowany” przez rodaków, którzy odebrali mu jedyną radość starości. Starości chyba nie takiej ciężkiej, albowiem niezależnie od pochodzenia etnicznego, wszyscy ubeccy aparatczycy mieli bardzo wysokie emerytury i biedy żaden z nich nigdy nie doznał. Ckliwą historyjkę Andrzejewskiego „Wyborcza” zwieńczyła informacją, że zmarł „samotnie” 18 stycznia 1978 roku w warszawskim szpitalu i że „Tylko Tadzia wpuszczą do Polski na jego pogrzeb”. Nie bardzo wiadomo kto to był „oni”, skoro w Polsce w tym roku w najlepsze rządzili partyjni towarzysze Leona, a do wszechwładzy rwał z kopyta towarzysz Jaruzelski, pamiętający doskonale jak Leon Andrzejewski budował aparat bezpieki.
Ucieczka?
O Leonie Andrzejewskim, podobnie jak o innych ubekach jest bardzo mało informacji, nie mówiąc już o zdjęciach. Oficjalne kończą się na roku 1978 jako dacie jego śmierci. Ale jest też inna informacja – według blogera Artura Futrtacza Leon Andrzejewski w latach sześćdziesiątych zajmował się nie tylko energią jądrową – przed rokiem 1969 pełnił także funkcje wicedyrektora a następnie dyrektora Departamentu I MSW (Wywiad). W 1963 roku w związku ze specjalną informacją szczególnego znaczenia tajno-operacyjnego Departamentu II MSW (kontrwywiad) miał otrzymać zakaz wyjazdów za granicę, m.in. do Szwecji i Francji (to do Szwecji wyjechali jego synowie). Ostatecznie po sfingowaniu własnej śmierci miał uciec na Zachód w 1980 lub 1982 roku i zamieszkać w Belgii, gdzie rzekomo zmarł w roku 2000, podejmując wcześniej współpracę z NATO i przekazując tej organizacji m.in. plany broni i rakiet wywiezione z Polski. Biorąc jednak pod uwagę, że w chwili domniemanej ucieczki Leon Andrzejewski miałby siedemdziesiąt lat informacje te wydają się mało prawdopodobne. Dowodzą jednak, jak mało o tym człowieku dziś wiemy. Czy dowiemy się więcej, czy jego nazwisko będzie Polsce kojarzyć się tylko z wizerunkiem wykreowanym przez „Gazetę Wyborczą”?
Aldona Zaorska
1 Julia Pańkow, „Powiedz mi, jak się nazywam” – „Gazeta Wyborcza” – dodatek „Wysokie Obcasy” – 20.04.2008
Źródła:
http://arturfurtacz.blog.onet.pl/Kto-to-jest-Leon-Andrzejewski
Julia Pańkow, „Powiedz mi, jak się nazywam” – „Gazeta Wyborcza” – dodatek „Wysokie Obcasy” – 20.04.2008,
IPN – Teczka osobowa Leon Andrzejewski IPN, sygnatura archiwalna IPN BU O 1753/6, stara sygnatura 7561