Łagodne oblicze dysponenta tarczy
22/05/2012
468 Wyświetlenia
0 Komentarze
14 minut czytania
Na początku maja br. rosyjskie ministerstwo obrony zorganizowało w Moskwie konferencję na temat obrony antyrakietowej. Zaproszono na nią około 200 polityków, wojskowych i ekspertów z wielu krajów, w tym z Polski i innych państw NATO.
Występujący na konferencji Szef Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej generał Nikołaj Makarow oświadczył, że w razie rozmieszczenie tarczy antyrakietowej Rosja wyceluje swoje rakiety w kraje, które zainstalują elementy tarczy na swoich terytoriach. Nie wykluczył przy tym prewencyjnego uderzenia na te kraje, w tym na Polskę. Mimo, że tarcza nie powstała Rosja już teraz zaczęła instalować nad granicą z Polską, w rejonie Kaliningradu, rakiety „Iskander”, które mogą przenosić głowice jądrowe.
Polakom oferujemy Iskandery z dostawą do domu
W dokumencie rosyjskiego ministerstwa obrony „Zagrożenia wojskowego bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej” opracowanym przez Sztab Generalny i podpisanym przez wspomnianego generała Makarowa – wiceministra obrony Rosji możemy przeczytać, że: „Polska rości sobie pretensje do leżących na terenie Białorusi obwodów brzeskiego i grodzieńskiego”. A gdy przypomnimy manewry armii rosyjskiej i białoruskiej „Zapad 2009”, w czasie których ćwiczono tłumienie polskiego powstania w Grodnie i odpieranie polskiej agresji na Białoruś przy użyciu broni jądrowej widzimy, że na Kremlu oficjalnie zdefiniowano Polskę jako wroga Rosji. Można oczywiście bez trudu stwierdzić, że Polacy nie tylko nie mają żadnych zamiarów napadania na Białoruś, ale do tego stan polskiej armii ponad wszelkie wątpliwości dowodzi, że nie jest ona zdolna do żadnego ataku. Czyżby więc rosyjscy sztabowcy pisząc o polskich planach zajmowania Białorusi zwariowali?
Jednak nie. Wracając do historii Polski wspomnijmy, że Hitler uzasadniał napaść na Polskę w 1939 r. rzekomym zajęciem przez Polaków radiostacji w Gleiwitz. I nie tak dawno władze Rosji twierdziły, iż musiały bronić się przed „agresją” malutkiej Gruzji, która chcąc zdyscyplinować własne buntujące się prowincje przy okazji „zagroziła” Rosji. Polska może więc zostać jakimś "agresorem" mimo woli.
Inaczej niż Rosjanie na te kwestie spogląda polski MON twierdzący, że do 2030 r. „wojny nie będzie”, a i później raczej nic Polsce nie grozi. W dokumencie opracowanym przez Departament Transformacji MON „Wizja sił zbrojnych RP – 2030” mamy taki opis: „Przeciwnikiem przyszłych Sił Zbrojnych RP (w 2030 r. – RSz) będą coraz rzadziej regularne siły zbrojne dysponujące kompleksowymi systemami uzbrojenia i odpowiednim zapleczem logistycznym. Ich miejsce zajmą lokalne (narodowe) i transnarodowe oddziały partyzanckie i paramilitarne, najemnicy oraz oddziały rebelianckie wykorzystujące do walki także dzieci – żołnierzy”. Do tego: „Nie będą oni posiadali uzbrojenia typu ciężkiego”. Z tego opisu przeciwnika wyraźnie widać, że jest on inny niż to wynika z tego, co ogłosili Rosjanie.
Wizja walk z „dziećmi żołnierzami” nie posiadającymi „ciężkiego uzbrojenia” – bo dzieciak nie uniesie? – uspokaja. Być może dlatego rządzący Polską rozbrajaja armię, redukują ją i pozbawiają zdolności bojowych.
Formacja MON do walki z dziećmi – żołnierzami
Obecny minister obrony, nazywany na portalach wojskowych SieMONiakiem, ogłosił „priorytety” swego urzędowania („Priorytetowe kierunki działań MON i Sił Zbrojnych RP w 2012 roku.”). Dokument stanowi wypisane bez ładu i składu pobożne życzenia autora/autorów: („Prowadzenie intensywnych prac nad nowoczesnymi rozwiązaniami modernizacyjnymi dla Marynarki Wojenne”), („Przygotowanie narodowego programu pancernego w ramach rozwoju mobilności”), jest miejscami śmieszny („prowadzenie działań zmierzających do zwiększenia liczby kobiet pełniących służbę w wojsku”) lub („Nadawanie Gwiazd Afganistanu (i innych) zgodnie z zasadą, że nie żołnierze czekają na odznaczenia, lecz odznaczenia na żołnierzy.”), a bywa też żałosny („przeciwdziałanie przedwczesnym odejściom żołnierzy z wojska”).
Jednak to co jest wątkiem dominującym w chaotycznych zamiarach MON, to dalsze redukowanie armii i dezorganizowanie tego, co z niej jeszczepozostało.
Po pierwsze utrzymany został kierunek tworzenia zdolności ekspedycyjnych w siłach zbrojnych – w dokumencie MON mamy „PRIORYTETY ZWIĄZANE Z MISJAMI ZAGRANICZNYMI” oraz „PRIORYTETY W SFERZE AKTYWNOŚCI MIĘDZYNARODOWEJ”,a w części „PRIORYTETY MODERNIZACJI TECHNICZNEJ”prawie wszystkie zadania są związane z działaniami poza granicami kraju. MinisterSiemonak zapowiada: „Objęcie priorytetem szkolenia jednostki wydzielane do kolejnych zmian PKW, Sił Odpowiedzi NATO oraz Grupy Bojowej UE.” Jeśli więc uwzględnimy występujące ograniczenia finansowe musimy stwierdzić, że uzyskanie możliwości działania na misjach musi nastąpić kosztem zdolności bojowych sił przeznaczonych do obrony kraju.
Dziwacznie wygląda zapowiadana reforma szkolnictwa wojskowego. W miejsce obecnych pięciu uczelni minister zapowiada utworzenie „jednej lub dwóch uczelni” – jeszcze nie wie? MON postuluje przy tym, aby Wojskowa Akademia Techniczna stała się szkołą kształcącą oficerów dla wszystkich rodzajów sił zbrojnych, a więc nie tylko dla wojsk lądowych, ale także lotników i marynarzy. Jako argument podaje się, że oficerowie muszą opanować obsługę uzbrojenia i WAT jest do tego miejscem najlepszym. Pomysłodawcy tego rozwiązania chyba nie wiedzą, że szkoła oficerska nie kształci operatorów do obsługi uzbrojenia, ale dowódców zdolnych pokierować podległym oddziałem na polu walki. Ponadto pomysł wyszkolenia lotnika z dala od lotniska, a marynarza w warunkach lądowych wydaje się co najmniej dziwaczny. Na WAT będą „nasucho”, teoretycznie, uczyć podchorążych latania bez samolotów, pływania bez okrętów, czy dowodzenia pododdziałem bez żołnierzy i wozów bojowych. Tymczasem przyszły dowódca powinien być szkolony na poligonie, na lotnisku, na morzu, a nie na warszawskim Bemowie. Oficerowie mają wykonywać swoje zadania dowodząc żołnierzami, a nie siedząc z biurkiem i zapisując kartki papieru. W Stanach Zjednoczonych, na które tak lubią powoływać się nasi „reformatorzy”, każdy rodzaj sił zbrojnych posiada własną uczelnię i nie znajdują się one w Waszyngtonie.
Skoro minister nie wie ile ma być szkół, to nie wiadomo co się stanie zAkademią Obrony Narodowej. Jeśli zostanie zachowana, ma być przekształcona w Akademię Bezpieczeństwa Narodowego kształcącą polityków, policjantów oraz wojskowych wyższych rang. Misja tej uczelni jest więc niezbyt jasna. Co źle jej rokuje.
Wielkie zmiany mają dotknąć system dowodzenia. Sztab Generalny WP, tak jak chce szef BBN Komorowskiego gen. Koziej, ma stracić kompetencje dowódcze i przekształcić się w „organ planowania, doradztwa strategicznego i nadzoru”. Mają ulec likwidacji dotychczasowe dowództwa rodzajów sił zbrojnych przekształcone w „dwa dowództwa strategiczne – odpowiedzialne za dowodzenie bieżące oraz odpowiedzialne za dowodzenie operacyjne”. Nie wiadomo w jaki sposób pomysłodawcy tego rozwiązania ustalili, gdzie kończy się dowodzenie „bieżące” siłami zbrojnymi, a zaczyna dowodzenie „operacyjne”. Dotąd było wiadomym, że dowodzenie wojskami odbywa się w trzech wymiarach: taktycznym, operacyjnym i strategicznym, w zależności od celów, skali i rozmiarów planowanych działań oraz wielkości użytych sił. Jak ma się do tego owe „bieżące” dowodzenie? Ponadto trzeba pamiętać, że system dowodzenia siłami zbrojnymi w okresie pokoju powinien mieć zdolność łatwego przechodzenia na dowodzenia w warunkach wojennych. Nie wiadomo czy do dowodzenia w czasie wojny MON przeznacza dowództwo „bieżące”, czy też raczej dowództwo „operacyjne”, które w okresie pokoju zajmuje się działaniami ekspedycyjnymi poza krajem.
Istniej też pewne ograniczenie prawne, które należałoby uwzględnić. Konstytucja RP mówi, że prezydent mianuje szefa SG WP i dowódców rodzajów sił zbrojnych. Szef sztabu jest najwyższym stanowiskiem służbowym wojskowym i teraz ma tę pozycję utracić, a dowódców rodzajów SZ ma w ogóle nie być. Znając zdolności rządzącej ekipy w naginaniu prawa można założyć, że znajdzie się jakąś furtkę by ograniczenia prawne ominąć. Konfrontując jednak ten zamiar z innymi pociągnięciami można założyć, że funkcjonujący dotąd w miarę poprawnie system dowodzenia zostanie zdezorganizowany.
Minister obrony zapowiada, że po przeprowadzeniu swoich zamiarów będzie „więcej wojska w wojsku”, a nawet, że będzie mniej urzędników. Może będzie ich mniej w Sztabie Generalnym, tych wojskowych, ale nie będzie mniej w MON urzędników w cywilnych ubraniach. Właśnie premier Tusk powołał na wniosek Siemoniaka piątego wiceministra obrony, młodą kobietę, absolwentkę Wydziału Budownictwa Lądowego Politechniki Świętokrzyskiej i podporządkowano jej departament infrastruktury, który miał być zlikwidowany.
Paweł Graś rzecznik rządu informując o powołaniu następcy Klicha do MON ostrzegał: „Łagodne oblicze ministra Siemoniaka nie idzie w parze z jego silną ręką i, którzy jego delikatnemu obliczu dadzą się zwieść, będą zdziwieni.” Rzeczywiście miał rację.
Nie tylko Siemoniak ma łagodne oblicze.
Co warte są "priorytety" ministra Siemoniaka dowodzi jeszcze jeden fakt. O zakupach uzbrojenia i sprzętu wojskowego decyduje czas jaki odpowiednie służby mają na przeprowadzenie przetargów w danym roku budżetowym. W 2012 roku na tzw. wydatki majątkowe zaplanowano ponad 7 mld zł (24,4% budżetu MON). Te pieniądze można wydać realizując zadania zapisane w rocznym planie wydatków resortu. Ten plan na rok bieżący Siemoniak podpisał dopiero 2 maja, co oznacza, że podległe mu instytucje nie mają szans, aby pieniądze do końca roku w całości wydać . Cóż ucieszy się minister finansów z tych "zaoszczędzonych" przez MON pieniędzy.