Bez kategorii
Like

Kusa hibari

16/10/2011
489 Wyświetlenia
0 Komentarze
11 minut czytania
no-cover

Zamieszczam urocze opowiadanie Lafcadio Hearna z nadzieją, że na każdym, kto je przeczyta zrobi równie duże wrażenie jak na mnie.

0


 

Jego wysoka dokładnie na dwa japońskie cale klatka ma półtora cala
szerokości. W malutkich, obracanych na sworzniu drzwiczkach z ledwością
zmieściłby się koniuszek mojego palca. On jednak ma w niej mnóstwo
przestrzeni: może tu spacerować, skakać i latać. Jest bowiem tak mały,
że aby widzieć go choć przez chwilę, trzeba bardzo uważnie przenikać
wzrokiem brązową gazę ścianek. Zawszę, kiedy chcę sprawdzić, gdzie jest,
muszę unieść klatkę pod światło i obrócić nią kilkakrotnie, aż w końcu
zauważam go w którymś z narożników, jak wisi przyczepiony do góry nogami
na muślinowym suficie.



Wyobraź sobie świerszcza rozmiarów zwykłego komara, z czułkami znacznie
przekraczającymi długością całe ciało i tak delikatnymi, że dostrzec je
można tylko pod światło. Japończycy nazywają go kusa-hibari, tzn.
„skowronek traw”. Na rynku kosztuje dokładnie 12 centów, co w
przeliczeniu na złoto wielokrotnie przewyższa jego wagę. Dwanaście
centów za coś przypominającego komara! (…) W dzień śpi albo medytuje,
chyba że jest zajęty plasterkiem ogórka albo oberżyny, które każdego
ranka trzeba mu wkładać do klatki (…) utrzymywanie go w czystości i
karmienie jest na swój sposób kłopotliwe: widząc go, myślisz sobie, że
jakiekolwiek zabiegi wobec tak komicznie drobnego stworzonka to absurd.



Jednak zawsze, gdy słońce chyli się ku zachodowi, budzi się jego
nieskończenie maleńka dusza: pokój wypełnia nieopisanie słodka,
subtelna, czarodziejska muzyka, niczym perlisty tryl mikroskopijnych
elektrycznych dzwoneczków. Wraz z pogłębianiem się zmroku staje się
jeszcze bardziej melodyjna. Czasami narasta, aż dom zdaje się wibrować,
jakby grała w nim cała orkiestra elfów. Innym razem staje się tak cicha,
że prawie niesłyszalna. Zawsze jednak ma w sobie coś do głębi
poruszającego i niesamowitego… Ten nieskończenie malutki okruch życia
śpiewa przez całą noc. Cichnie dopiero z ogłaszającymi nadejście dnia
uderzeniami świątynnych dzwonów.



Teraz jego piosenka jest pieśnią miłosną – wyrazem niesprecyzowanego
uczucia do zjawisk, których w tym życiu nigdy nie będzie mu dane
zobaczyć ani poznać. Ten sam los spotkał wiele pokoleń jego przodków.
Oni również nic nie wiedzieli o pogrążonych w nocy polach; nie znali
miłosnej potęgi pieśni.



Wykluli się z jajeczek umieszczonych w słoiku z gliną, w sklepie
jakiegoś handlarza owadów. Odtąd mieszkali w klatkach.

Wyśpiewuje pieśń swego gatunku tak samo jak przed miliardami lat jego przodkowie. Czyni to bezbłędnie, jakby zdawał sobie sprawę ze szczególnego znaczenia
każdej poszczególnej nuty. Rzecz jasna, nigdy się jej nie uczył. To
pamięć genetyczna – głęboka, niejasna pamięć kwantylionów istnień, którą
wywołuje w nim noc i pokryte rosą trawy wzgórz. Pieśń niesie w sobie
miłość i śmierć. O śmierci nie wie nic – zapomniał o niej, ale pamięta
miłość. Dlatego śpiewa do narzeczonej, która nigdy się nie pojawi.



I tak jego tęsknota nieświadomie skłania się ku przeszłości; wzywa
ciszę i bogów, by zawrócili czas. Ludzie, gdy się kochają, nie wiedząc
o tym, czynią to samo. Przywołują wymarzony ideał, który jest przecież
odbiciem doświadczeń całego gatunku, wytworem genetycznej pamięci.
Teraźniejsza rzeczywistość nie ma z nią wiele wspólnego. Może ten mały
świerszcz wie, czym jest ideał, może przynajmniej przechowuje w sobie
jakieś szczątkowe o nim pojęcie. Tak czy inaczej, na próżno wznosi swój
lament.

Wina, że tak się dzieje, nie leży wyłącznie po mojej stronie.
Powiedziano mi, że jeśli dodać mu towarzyszkę, świerszcz zamilknie i
bardzo szybko umrze. Stopniowo, noc po nocy, ten szczery, melodyjny i
pozostający bez odpowiedzi tryl stał się w końcu moją obsesją,
nieszczęściem, męką dla świadomości; próbowałem kupić samicę. Było
jednak na to za późno, nigdzie nie mogłem już dostać kusa-hibari, ani
samicy, ani samca. Handlarz owadów roześmiał się i powiedział: „Pański
kusa-hibari powinien zdechnąć około dwudziestego dnia dziewiątego
miesiąca”(był wtedy drugi dzień dziewiątego miesiąca). Handlarz nie
wiedział jednak, że mam u siebie dobry piec i temperatura w domu nie
spada poniżej 23°C. Dlatego, choć zbliża się koniec jedenastego
miesiąca, mój „skowronek traw” wciąż śpiewa, a ja mam nadzieję utrzymać
go przy życiu aż do Czasu Największego Chłodu. Całe pokolenie, do
którego należy, prawdopodobnie zdążyło wymrzeć. Nie ma sposobu, aby mu
znaleźć teraz partnerkę. Czy miałem wypuścić go z klatki, aby sam jej
poszukał? Gdyby nawet miał dość szczęścia, by uciec w ogrodzie przed
swymi naturalnymi wrogami: mrówkami, wijami i pająkami, i tak pewnie nie
przeżyłby nocy.

Wczoraj wieczorem – dwudziestego dziewiątego dnia jedenastego miesiąca –
siedziałem przy biurku i nagle ogarnęło mnie dziwne uczucie, jakby całe
pomieszczenie nagle opustoszało. Uświadomiłem sobie, że mój „skowronek
traw”, wbrew swoim zwyczajom, ucichł. Podszedłem do milczącej klatki i
zobaczyłem go leżącego bez życia obok wyschniętej, szarej i twardej jak
kamień oberżyny. Bez wątpienia nie jadł od trzech, czterech dni; a
jeszcze ubiegłej nocy śpiewał tak pięknie. Pomyślałem wtedy, jakże
głupio, że jest szczęśliwszy niż zwykle. Karmił go mój uczeń, Aki, który
kocha owady, ale wyjechał na tygodniowe wakacje na wieś. Obowiązek
dbania o świerszcza spoczął na Hanie, pokojówce. Hana, pokojówka, nie
jest sympatyczną osobą i obce jest jej współczucie. Mówi, że nie
zapomniała o stworzonku, ale zabrakło oberżyny. Nie pomyślała, żeby
zastąpić ją plasterkiem ogórka albo cebuli!… Wypowiedziałem słowa
nagany do Hany – pokojówki, a ona z szacunkiem wyraziła skruchę. Ale
jasna muzyka zamilkła, cisza jest pełna wyrzutu i chociaż piec grzeje, w
pokoju panuje chłód.

Cóż za absurd! Unieszczęśliwiłem dobrą dziewczynę z powodu owada
wielkości połowy ziarnka jęczmienia! Zdmuchnięty płomyk tego okruszka
życia poruszył mnie głębiej, niż mogłem to sobie wyobrazić. Oczywiście,
zwykły nawyk myślenia o niedoli jakiegoś stworzenia, nawet niedoli
świerszcza, może stopniowo i niedostrzegalnie wytworzyć w nas
zainteresowanie i więź, którą uświadamiamy sobie dopiero wówczas, gdy
zostanie zerwana. W nocnej ciszy upajałem się jego delikatnym, pełnym
uroku głosem, którym głosił swą krótką, całkowicie uzależnioną od mej
woli egzystencję. Łaskawie, niczym bóg, pozwalałem mu żyć, a on mówił
mi, drobina ducha w malutkiej klatce i odrobina ducha we mnie od zawsze
były tym samym w niezmierzonych otchłaniach bytu. Noc po nocy, dzień po
dniu stworzonko głodowało i cierpiało z pragnienia, podczas gdy myśli
więziącego go bóstwa zajęte były marzeniami! Mimo to dzielnie śpiewał aż
do samego końca – końca okropnego, bo żeby przeżyć, zjadł własne nogi!
Niechaj bogowie wybaczą nam wszystkim, a przede wszystkim Hanie,
pokojówce!



Jednak, mimo wszystko, pożarcie z głodu własnych nóg nie jest najgorszą
rzeczą, jaka się może przydarzyć istocie dotkniętej przekleństwem
wspaniałego głosu. Istnieją ludzkie świerszcze, które, aby śpiewać,
muszą zjadać swe serca.  

0

Bogus

Dzielic sie wiedza, zarazac ciekawoscia.

452 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758