Bez kategorii
1

Konserwatysta – ekonomiczny dyletant cz. 2: „Ekonomia trynitarna”

19/10/2012
642 Wyświetlenia
0 Komentarze
47 minut czytania
no-cover

Raju na ziemi nie będzie. Tu trzeba brać pod uwagę rzadkie zasoby: czas, surowce, gotówkę, wykształcenie pracowników, kulturę biznesu w danym kraju i inne. Jeśli ktoś ma lepszą teorię alokacji, to niech ją przedstawi, miast uprawiać moralizatorstwo.

0


W ostatnim czasie „Pressje” opublikowało artykuły pp. Pawła Rojka („Program ekonomii trynitarnej”) i Marcina Kędzierskiego („Ekonomia trynitarna”). Zawierają one sporą ilość cytatów z Biblii, encyklik i katolickiej teologii, co nadaje im charakter fundamentalistycznego moralizatorstwa, chociaż nie można im odmówić także swoistej nowatorskości.

Panowie posiadają własną wizję świata i chwała im za to. Problem w tym, że przeskoki myślowe, jakich dokonują w swoich artykułach, zdecydowanie utrudniają zrozumienie samego pojęcia „ekonomii trynitarnej”. Generalnie Panowie pakują do swoich egzegez absolutnie wszystko, co akurat znalazło im się pod ręką, poruszają milion kwestii, używają masy „trudnych” słów. Żadnej kwestii nie rozpatrują zbyt dokładnie, zostawiając olbrzymie pole niedopowiedzeń. Nad artykułami unosi się uciążliwy zapach taniego moralizatorstwa, podpartego niestety katolicką teologią.

Chaotyczna struktura obu tekstów utrudnia uporządkowaną odpowiedź. Z tego powodu ograniczę się do najbardziej kuriozalnych fragmentów i ocenię je w kontekście całych artykułów. Jest to metoda na tzw. „spalonego” (fani piłki nożnej wiedzą, o co chodzi). Autorzy bowiem czasami zapędzą się za daleko i to wtedy najlepiej widać niedorzeczność ich artykułów, przyćmioną teologiczną treścią bez tła i kontekstu. Przykłady poniżej.

„Pierwszym zadaniem jest przemiana myślenia (metanoia) i przewartościowanie dominującej jednowymiarowej racjonalności oraz odkrycie trynitarnej logiki kierującej światem. Drugim zadaniem, wypływającym z pierwszego, jest promowanie poprzez kulturę pluralistycznej, trynitarnej wizji rzeczywistości społeczno-polityczno-gospodarczej, tej dynamicznej społecznej perychorezy, i odejście od dychotomii państwo-rynek, jak również od modelu konkurencji między rynkiem, państwem i społeczeństwem.” (Marcin Kędzierski)

Rozumiem, że używanie wielu trudnych słów ma w jakiś sposób nadać tym niezbyt nowym spostrzeżeniom ton mądrości. Ale złośliwości na bok. Oczywiście przemiana myślenia zawsze jest niezbędna do przemian społecznych. Rzecz w tym, że, taka przemiana musi dokonać się w każdym człowieku z osobna, choćbyśmy żyli w społeczeństwie totalitarystycznym (używając definicji Wilhelma Röpkego społeczeństwie nad-zintegrowanym). W tym znaczeniu metanoia jest po prostu banałem, na który mogą powoływać się zarówno liberałowie, jak komuniści czy konserwatyści.

Jakakolwiek przemiana myślenia może odbywać się z kolei na różne sposoby, a jej efekt może zaskoczyć nie raz tych, co próbują narzucić ją z góry (lub oddolnie, np. za pomocą popkultury i mediów). Co pan Kędzierski proponuje, jaka jest treść tej formułki? Rewolucję konserwatywną? Czy pracę organiczną? (Ułatwię: Etatyzm vs. „liberalizm”) A może połączenie obydwu, a jeśli tak, to w jakiej proporcji i w jakiej relacji? Trynitarnej tak? Społeczeństwo-rynek-państwo? Ale czemu używać trzech słów oznaczających w zasadzie to samo, czyli Civitas Humana?

Zatem pan Kędzierski już na początku posłużył się niczym innym, jak tautologią (każda zmiana społeczna to kwestia zmiany myślenia, każda zmiana myślenia implikuje zmianę społeczną). Dalej jest niewiele lepiej: W jakiś magiczny sposób z przemiany myślenia wynikać miałby postulat promocji kultury pluralistycznej (…). Muszę powiedzieć, że jest to jawna kpina z poważnego czytelnika, zwłaszcza interesującego się ekonomią. Czym jest owa kultura pluralistyczna? Co się za nią kryje? Jakie formy gospodarowania miałyby być w tej kulturze pluralistycznej dozwolone, jakie nie? Co można byłoby robić w „ekonomii trynitarnej o pluralistycznej kulturze”, a czego nie? Jaki charakter, oddolny czy odgórny, subwencjonowany czy samodzielny, nosiłyby te pluralistyczne formy? Szczerze: Pominięcie tych kwestii jest obrażaniem mnie jako czytelnika.

Dychotomia państwo-rynek jest także wymysłem autora. Poza radykalnym nurtem liberalizmu, jakim jest libertarianizm (anarchokapitalizm) i radykalnym nurtem socjalizmu, jakim jest komunizm (anarchowoluntaryzm), nie ma takiej dychotomii. Jest za to interdependencja, współzależność i wzajemne warunkowanie się porządków (Walter Eucken). W dodatku tych porządków jest więcej, wymienić można jeszcze naukę i kulturę moralno-etyczną (np. religię). Każda z tych trzech sił porządkujących (państwo, nauka, Kościół) oddziałuje na gospodarkę, będącą w porządku społecznym niezbędnym fundamentem. Fundament ma to do siebie, że sam nie stanowi (o społecznej) budowli, ale jest warunkiem wstępnym do jej wzniesienia.

Oczywiście można dowodzić czegoś innego i np. król mógłby głodzić swych poddanych w imię moralności, jeśli by uznał, że fundamentem społecznym ma być ona, a nie jakaś tam racjonalność (rozumność) w zarządzaniu rzadkimi zasobami. I co także oczywiste, my wierzący wiemy, że nie samym chlebem człowiek żyje, ale szczerze, to człowiek bez chleba też nie przeżyje. Może bez niego trafić do raju, gdzie niczego nie będzie mu brakowało, ale to już jest życie po życiu. Raju na ziemi nie ma i nie będzie. Tu trzeba brać pod uwagę rzadkie zasoby – czas, środki, surowce, wykształcenie pracowników, kulturę biznesu danego kraju i wiele, wiele innych. Jeśli ktoś uważa, że ma lepszą teorię alokacji, to na litość Boską, niech ją przedstawi, a nie suszy nam uszu tanim moralizatorstwem. Dziękuję  za przypomnienie, że muszę przestrzegać Dekalogu, takich przypomnień co prawda nigdy nie dość, ale o tym to ja dobrze wiem sam i bez tej wątpliwej pomocy z Waszej strony. W dodatku przestrzeganie Boskich przykazów mogłoby okazać się dzięki Wam trudniejsze, jak tylko zdeszyfrujecie swoje myśli w sposób zrozumiały dla prostego ekonoma.

Przejdźmy w międzyczasie do fragmentu drugiego tekstu:

Teza Soboru, że „Chrystus […] objawia w pełni człowieka samemu człowiekowi i okazuje mu najwyższe jego powołanie” (GS: 22), ma konsekwencje nie tylko egzystencjalne, lecz także teoretyczne. Z jednej strony Sobór wskazuje, że naśladowanie Chrystusa jest tak naprawdę samorealizacją, a pełnienie woli Bożej daje autentyczną wolność. Chrystus nie jest bowiem jakimś narzuconym z zewnątrz wzorem, lecz pełną realizacją ludzkiej natury. Z drugiej jednak strony ta formuła ma także doniosłe znaczenie metodologiczne.Chrześcijaństwookazuje się bowiem kluczem do zrozumienia człowieka.Żadna nauka humanistyczna ignorująca prawdę religijną nie może pretendować do pełnej prawdziwości.Innymi słowy, nie ma antropologii bez chrystologii.Chrystus jest więc Panem − nie tylko życia ludzkiego, lecz także nauk o człowieku. (Paweł Rojek)

Zanim zaczniemy rozbierać ten akapit na części pierwsze, warto zwrócić uwagę na pewnego rodzaju moralny szantaż dokonany przez Pana Rojka. Otóż w jego intencji najwyraźniej cytowanie nauk Soboru, encyklik, Biblii, teologów itp. itd. daje swoisty „mandat moralny”. Wystarczy wtedy przyporządkować dowolne zjawisko z dziedziny nauki społecznej do pojęcia teologicznego i viola – „liberałowie” są bezbronni. Nie wiem, jak to nazwać, ale jeśli już Panowie muszą to robić, to niech wiedzą, że każdy „liberał” (zwolennik gospodarki kapitalistycznej-wolnorynkowej) może łatwo skontrować, deszyfrując stosunki kapitalistyczne tą samą enigmą.

Weźmy na to, że na dworcu znajduje się znana mi kafejka, a ja, ospały po codziennej podróży, marzę o podwójnym espresso. Sprzedawczyni zna mnie i uśmiecha się na mój widok, bo ja niemal co drugi dzień kupuję u niej kawę. Zatem, obdarowany uśmiechem, podaję jej moje pieniążki, dzięki czemu kafejka prosperuje i pracownica zachęcająca ślicznym uśmiechem może liczyć na podwyżkę (a minimum jest takie, że wywiązała się ze swoich obowiązków). Ja z kolei, ponieważ nie mam czasu ostatnio spać po 7-8 godzin, cieszę się z kawy, rozjaśniającej mi umysł na resztę dnia. Społeczeństwo też zyskuje, ponieważ dwóch jego członków jest w lepszym humorze (zakładając tzw. ceteris paribus u innych jego członków). Zauważmy, że nie kupiłbym kawy, gdyby sprzedawczyni była nadąsana i niemiła. W takiej kafejce już w ogóle bym niczego nie kupił. Tak samo mi można byłoby odmówić sprzedaży kawy, gdybym np. zaczął się awanturować, bądź słał w kierunku sprzedawczyni niewybredne żarty. Straciłoby na tym społeczeństwo, ponieważ minimum jedna ze stron transakcji byłaby teraz w kiepskim humorze (nie mówiąc o stracie pieniężnej, bo jak przypuszczam, tym „trynitarni” ekonomiści się zapewne brzydzą). Zatem w gospodarce wolnorynkowej obowiązuje to samo Przykazanie Miłości, sama relacja jest na… swój sposób trynitarna: Ja-sprzedawczyni-społeczeństwo!.

Nie wiem, w jaki sposób aksjologia ekonomii trynitarnej zmienia perspektywę, z jaką można byłoby rozpatrzyć powyższy przykład. Oczywiście sprzedawczyni mogłaby przyrządzać mi kawę za darmo, z dobrego serca i poczucia obowiązku, że ratuje komuś przytomność umysłu na kilka godzin. Jednak taką wersję altruizmu przerabialiśmy w czasach komunizmu (wiem, że to banał, ale Panowie Rojek i Kędzierski są nie lepsi, po prostu używają trudniejszych słów) – pokutuje to zresztą do dzisiaj. Tak się składa, że mieszkając przy granicy mogę porównać „obsługę klienta” we Frankfurcie nad Odrą i Słubicach. Niestety, obsługa jest jednoznacznie milsza i sprawniejsza po stronie niemieckiej. Będąc pierwszy raz w Niemczech Polak może być wręcz zszokowany tak miłym podejściem do klienta. Po polskiej człowiek cieszy się, jeśli w razie jakiegoś pytania nie dostanie warknięcia w odpowiedzi, każdy z nas przerabiał pewnie to wielokrotnie na własnej skórze (chociaż i tutaj powoli się to zmienia). Tyle z praktykowania altruistycznej i nienastawionej na zysk ekonomii, bo niestety do tego się to sprowadza.

Ale pójdźmy dalej.

Katolicką naukę społeczną rozumie się zwykle jako zbiór praktycznych wskazówek, mających na celu uetycznienie życia gospodarczego. W tej perspektywie chrześcijańska refleksja nad polityką i gospodarką ma charakter reaktywny, poprzestaje na krytycznej ocenie pojawiających się rozwiązań. (Paweł Rojek)

Trochę się p. Rojek zapędził. Nie sądzę, by KNS miał wyłącznie charakter niekonstruktywnej krytyki, ale owszem, do zaoferowania ekonomii nie ma obecnie niewiele ponad bezproduktywne moralizatorstwo. Moralizatorstwo w aspekcie nauk ekonomicznych, ponieważ autonomiczna nauka o moralności stosuje się do KAŻDEGO systemu organizacji społecznej, ekonomicznej, politycznej, a nie samego kapitalizmu, komunizmu, państwa opiekuńczego czy korporacjonizmu.

Niestety, KNS nie oferuje tak naprawdę dróg, sposobów, rozwiązań, patrząc podejrzliwym okiem na każde działanie noszące znamiona zysku. W dodatku ci, którzy się na nią powołują, dokonują sprytnego zabiegu z gatunku wybornej sofistyki. Najpierw oceniają dyskurs nt. ekonomii jako dychotomiczny spór „wolnorynkowców” z „socjalistami”, by, oczywiście w roli krytycznego obserwatora, sprowadzić obie grupy (i popierane przez nich idee czy rozwiązania) do tego samego mianownika, najczęściej słynnego „materializmu”. Po „zdemaskowaniu” tegoż, przechodzą do szantażu emocjonalnego i moralnego, pokazując „właściwe drogi postępowania”, nierzadko z bluźnierczym wręcz „tak by zrobił Chrystus” i aroganckim „tak rzekł Papież”. Ten sposób argumentacji stał się w zasadzie najbardziej przewidywalnym schematem działania dyletantów ekonomicznych proweniencji konserwatywnej/prawicowej.

Powiem tak, gospodarka wolnorynkowa nie musi być interpretowana jako egoizm ale także jako ​obustronny altruizm (mówił o tym bodaj x. Sirocco). Po prostu każda ze stron transakcji musi spełnić życzenie drugiej, czyli na chwilę zanegować swoje ego. Przecież ja jako np. producent żarówek nie wytwarzam ich, bo taka jest moja zachcianka. Mogę oczywiście robić to dla hobby, bądź z przekonania, że ludzie powinni moje żarówki produkować (i uzasadniać to teologicznie…), ale właśnie wtedy moja działalność jest skrajnym egoizmem, kultywowaniem swojego ego. Tymczasem spełniając potrzeby konsumentów sprawiamy, że to on – zawsze on – decyduje o tym, co chce kupić. To działa w drugą stronę, bo ja jako producent żarówek chętnie zjadłbym po  pracy coś, ale w ekonomii bardziej skomplikowanej od tej na poziomie wymiany naturalnej, potrzeba mi od drugiej strony transakcji czegoś, co na jakiś czas „zapamięta mi” wartość posiłku. Tym „przechowalnikiem” jest oczywiście pieniądz. Pieniądz, o niezmanipulowanej przez rząd wartości (co Pan Kędzierski ŁASKAWIE zauważa, szkoda tylko, że to z ekonomią wolnorynkową, w jego mniemaniu „liberalną”, ma niewiele wspólnego), to coś na wzór miernika, podobnego do jednostki wagi czy długości. Pozwala on na przechowanie wartości na dłuższe okresy czasu (np. jeśli zamiast rzeczonej kolacji wolę zjeść na mieście śniadanie) i co ważniejsze, jest bardzo łatwo podzielny. Ale co ważniejsze, ten miernik wykazuje, jak społeczeństwo wycenia ważność i wartość rzadkich zasobów (Alfred Müller-Armack). Ceny są w ten sposób odbiciem społecznych preferencji.

No, chyba, że jakiś inżynier społeczny z mandatem moralnym zechce „pogrzebować” i „naprawić” tę wycenę, opierając się na pełnym pychy „ja wiem lepiej, szaraczki”. Fakt jest jednak taki, że ten, kto się zżyma na niesprawieliwe ceny, na zbyt niskie płace dla tej i takowej branży, sam  w tym procederze współuczestniczy! To jest też odpowiedź na poniższy fragment:

„Zachodzące w globalnej gospodarce zmiany widać bardzo wyraźnie nawet w warstwie językowej. Powiada się, że globalizacja, liberalizacja i delokalizacja mają prowadzić do redukcji kosztów pracy/kapitału ludzkiego, czyli "de facto" do redukcji człowieka.” (Marcin Kędzierski – notabene, globalny fundusz płac wzrasta nieprzerwanie od II WŚ, globalizacja pozwoliła już np. miliardowi Chińczyków na wyjście z nędzy, a chyba p. MK jako dobry katolik nie robi różnicy między Polakiem a Chińczykiem?)

Dlatego podsumowując tą część, można stwierdzić, że społeczne preferencje, mające swe odbicie w cenach, wymusza na nas myślenie o innych. Producent ma tak naprawdę niewielki wpływ na cenę – ile konsumenci są gotów zapłacić za jego wytwory, to sprawa wybitnie „społeczna”. ​Formułując jeszcze bardziej zwięźle i dobitnie: Ceny są społeczne.Pomijamy póki co tematykę karteli i monopoli, tu można się spierać, ale mimo wszystko to są też wyjątki od reguły. Tak więc ekonomia trynitarna doskonale wpisuje się w normalną ekonomię, a stosując brzytwę Ockhama, po co wymyślać nowe określenia bez potrzeby?

Wreszcie z wzajemnością negatywną mamy do czynienia na przykład w sytuacji, gdy nasz sąsiad wyprowadza się za granicę i musi szybko sprzedać samochód wart dwadzieścia tysięcy złotych, a my − korzystając z jego trudnej sytuacji − kupujemy go za dziesięć tysięcy.(Marcin Kędzierski)

Ton tego kuriozalnego akapitu wręcz obnaża tani moralizatorski charakter całego artykułu. Panie Marcinie, a dlaczego nie zapłacić sąsiadowi od razu trzydziestu tysięcy? Albo miliona? Byłaby to taka wspaniałomyślność z Pana strony! Ale serio: Nie wierzę własnym oczom, że człowiek wypowiadający się na temat ekonomii i nie będący marksistą lub komunistą, mógł napisać coś tak dyletanckiego.

Trudno, podyskutujmy. Na początku pytanie: Jeśli nie znalazł się żaden oferent, który chciałby kupić auto sąsiada za więcej, niż oferowane przez nas dziesięć tysięcy, dlaczego miałoby ono być więcej warte? W dodatku inni oferenci wcale nie musieliby wiedzieć, że sąsiad wybiera się za morze i dokonaliby przecież „uczciwej” wyceny, np. na drodze aukcyjnej. Czy naprawdę „logika rynkowa” (notabene, logika jest jedna, Panie Kędzierski…) jest tutaj aż tak zła? A może np. ja „zaoszczędzone” przeze mnie dziesięć tysięcy wykorzystałbym np. do wpłaty na konto fundacji charytatywnej? A może kupiłbym od drugiego sąsiada jego przyczepę kempingową, dzięki czemu ten z kolei spłaciłby kredyt na swój warsztat, który dajmy na to, zaciągnął u pierwszego sąsiada!? A może, a może… A może miałbym po prostu na czesne moich dzieci? Albo na ich zainteresowania?

To jest właśnie tanie moralizatorstwo…

Przecież ostatecznie i tak leży w naszej gestii dokonanie wyboru, czy zapłacimy sąsiadowi 10, 20 czy 50 tysięcy. Nie rozumiem, dlaczego pan Kędzierski z pełną powagą normuje wszystkich ludzi do homo oeconomicusa, chociaż nie ma do tego żadnej podstawy, jedynie czyjaś pycha? Że jeśli pan Kędzierski wykorzystałby sąsiada, to powinien odpowiedzieć za ów czyn przed własnym sumieniem, a nie implikować tego całej ludzkości, bo skąd reszta ludzi miałaby wiedzieć, że auto jest warte akurat 20 tysięcy? Na podstawie jakich sygnałów?

Jeśli kawa w dworcowej kafejce kosztowałaby np. 10 zł, to chyba wolałbym kupić termos i przygotowywać ją w domu. Chyba, że płaciłbym 10 zł za sam uśmiech sprzedawczyni, ale wtedy także mam inną motywację. Jeśli chodzi o dobrobyt, to pochodzi on z optymalnego wykorzystania rzadkich zasobów. A jakie jest optymalne? O tym powiedzą mi tylko ceny. Jeśli mam płacić 10 zł za kubeczek kawy i w miesiącu oznaczałoby to dla mnie wydatek rzędu 200 zł (20 dni roboczych), to wolę kupić dwie sieciowe kawy i termos (razem ok. 100 zł). Wtedy oszczędzam i mogę np. w pobliskiej cukierni kupić coś do jedzenia, czyli na śniadanie mam np. kawę i ciastka zamiast np. samej kawy. Panu Kędzierskiemu polecam przeczytać Bastiata i „to, czego nie widać”. Wiem, że B. przez 99% życia był deistą, a lepiej powoływać się na teologów, no ale…

Przepraszam, jeśli ktoś poczuł się urażony prawieniem banałów z mojej strony, ale widać pewne podstawy trzeba przerabiać wciąż na nowo.

„Rozważając problem teorii potrzeb oraz konsumpcjonizmu, warto też przyjrzeć się bliżej innemu klasycznemu problemowi ekonomicznemu, jakim jest pojęcie dóbr ekonomicznych oraz związane z nim zagadnienie ograniczoności zasobów. Od połowy lat pięćdziesiątych XX wieku za sprawą Paula Samuelsona ekonomiści dzielą dobra na publiczne i prywatne w oparciu o dwa kryteria. Dobra publiczne muszą cechować się nierywalizacyjnym charakterem (korzystanie z danego dobra przez jednostkę nie zmniejsza jego zasobu) oraz nie mogą nikogo wykluczać z konsumpcji. Jeśli któryś z tych warunków nie jest spełniony, mówimy o dobru prywatnym. Przy analizie ekonomii realizującej relacyjny wymiar człowieka, poza dobrami publicznymi i prywatnymi, należy pod uwagę wziąć także dobra relacyjne (Graasl 2012). Różnią się one od dóbr prywatnych i publicznych antyrywalizacyjnym charakterem konsumpcji. Polega ona na tym, że ich konsumpcja generuje pozytywne efekty zewnętrzne w postaci zwiększonej produkcji dóbr. Miłość − w szerokim rozumieniu − jest jedynym dobrem, które mnożymy, dzieląc się z innymi.

Cechą dystynktywną dóbr relacyjnych jest także niemożność ich gromadzenia oraz konsumpcji indywidualnej. Zarówno ich produkcja, jak i konsumpcja, dokonują się w relacji, hic et nunc. W tym wymiarze również można dostrzec podobieństwo do teologii, gdzie miłość, czylirelacja między osobami boskimi, jak również relacja między Bogiem a człowiekiem, ma zawsze charakter teraźniejszy i konkretny, realizuje się zawsze hic et nunc. Łaska jest zawsze osadzona w teraźniejszości.“

To już jest zjadanie własnego ogona. „Produkcja, konsumpcja” miłości, określanie jej jako „dobro” i na domiar wszystkiego, imputowanie jej „pozytywnych efektów zewnętrznych w postaci zwiększonej produkcji [innych] dóbr” to nic innego jak racjonalizacja w najgorszym, bo scjentystycznym wydaniu, w dodatku ufundowana na utylitarystycznym gruncie. Chyba nie takie było założenie, ale tak wychodzi, kiedy jakiś konserwatywny dyletant próbuje zająć „trzecią pozycję” i wypowiada się tak arbitralnie na tematy ekonomiczne. Dobrze, że pan Kędzierski nie popełnił bluźnierstwa i nie nazwał dobrem relacji Boga z człowiekiem mającym „pozytywne efekty zewnętrzne”. Chociaż każdy czytając powyższy fragment miałby pełne prawo tak sądzić.

Chciałbym tutaj jednak wspaniałomyślnie usprawiedliwić autora. Po prostu dokonał on semantycznego poplątania dwóch różnych pojęć. Dobro w znaczeniu ekonomicznym jest czymś innym niż dobro w znaczeniu teologicznym czy filozoficznym. Oczywiście, jedno może wypływać z drugiego, część cech może być wspólna („użyteczność”), definicje do pewnego stopnia zbieżne. Np. uwarunkowania żadnego systemu ekonomicznego, wydajnego czy nie, nie powinien być usprawiedliwiony do porzucenia „dóbr relacyjnych”, jak miłość, przyjaźń, honor, uczciwość. Tylko, że to nie jest negowane przez nikogo. Dlaczego dobra relacyjne miałyby nie mieć tak dużego znaczenia w anarchokapitalizmie bądź komunizmie?

Rozumiem POTRZEBĘ fundowania „nowej, moralnej ekonomii”, ale to jeszcze nie usprawiedliwia mieszania dwóch różnych spraw (choć w jakiś sposób się warunkujących). Fakt, że pan Kędzierski niewiele rozumie z materii jest fakt, że bierze schematyczny podział dóbr, który ma charakter służący orientacji, tak jak każde dobro ma jakiś leżący blisko substytut, za „przestarzały”. Tak samo kiedy mówimy o monopolu i perfekcyjnej konkurencji to mamy na myśli, że są to tylko teoretyczne „typy idealne”, a pomiędzy nimi jest wiele form „przejściowych”, jak kartel (quasi monopol), oligarchię rynkową, oligopol itp. itd.

Cały powyższy akapit jest zatem mieszaniem oleju z wodą. W wodzie się gotuje, dzięki olejowi można smażyć na patelni. Nie można jednak od tak sobie ich wymieszać, gdyż krople oleju w wodzie się nie rozpuszczą, choćbyśmy wygłosili płomienne kazanie na ten temat.

Pod dyskusję można by też poddać definicje dóbr rywalizacyjnych i nierywalizacyjnych. Np. taki chleb i woda są bardziej potrzebne do życia niż autostrady, a jednak są dostarczane przez komercyjnych producentów i dystrybutorów, tymczasem autostrady buduje państwo. Nikt przy zdrowych zmysłach nie neguje, że bez jedzenia i picia człowiek nie przeżyłby, a jednak pokładamy nasze zaufanie w prywatnych dostawcach – mimo, że w zasadzie powinny one mieć charakter dóbr nierywalizacyjnych, bo przecież nikogo nie chcemy skazać na śmierć z głodu lub pragnienia.

Wracając do tematu, w tym akapicie najbardziej zdumiewające jest to, że pan Kędzierski obwinia liberalizm i racjonalizm, a jednocześnie chwyta się racjonalnych i arbitralnych definicji. Każdemu, co mu pasuje do kramu, cóż. Tylko wypadałoby wykazać się intelektualną uczciwością. Do tego za chwilę zresztą wrócimy.

W obliczu obecnego kryzysu nie sposób dłużej upierać się przy stosowaniu jednowymiarowej logiki racjonalnego homo economicus. Rozwiązaniem może być zwrócenie się w kierunku trynitarnej wizji homo reciprocans. (Marcin Kędzierski)

I co z tego? Nazwy to tylko nazwy. Co kryje się za homo economicusem? I czy ten termin, wyśmiany nawet (i zwłaszcza) przez liberałów, to nie forma ideologicznej pałki? Czy to nie zwykła demagogia? Wiadomo, że homo economicus źle się kojarzy większości ludzi, dlatego możemy mu przeciwstawić naszą humanitarną wizję człowieka, a słabe umysły nam przyklasną.

Dla mnie jednak drodzy Panowie, człowiek to przede wszystkim istota działająca. Aby wejść w jakąkolwiek relację, trzeba zadziałać. To, że nie możemy żyć bez innych ludzi, jest właśnie wynikiem podziału pracy i ról w społeczeństwie, wyrazem „usieciowienia” (Alexander Rüstow, Wilhelm Röpke) relacji międzyludzkich i ich wielopiętrowej, organicznej struktury. Cywilizacja w ten sposób zbliża do siebie ludzi i warunkuje to, że stają się one bardziej społeczne. Tylko że ilość, jakość oraz intensywność tych relacji zmienia się, a zmienia tylko dzięki naszej wolnej woli. To my wybieramy, w jakich relacjach uczestniczymy (przynajmniej znaczną większość), nawet jeśli czujemy przymus obowiązków i niemożność czy niesłuszność ich nienawiązywania. „Trynitarne wizje” to odpryski jakieś „logiki sakralnej”, intelektualna tragedia.

I najważniejsze – sumienie jest zawsze indywidualne, personalistyczne! Nie ma czegoś takiego jak „trynitarne” sumienia, bo to zakrawa raz o schizofrenię, dwa o bluźnierstwo i małostkowość.

Tak samo, jak istnieje chrześcijańskie politykowanie i gospodarowanie, tak też powinno istnieć chrześcijańskie teoretyzowanie o polityce i gospodarce.(Paweł Rojek)

Chrześcijańskie matematyzowanie i fizykowanie też. Niestety. Ten fragment zdradza, że autor skażony jest myśleniem typowo rewolucyjno-oświeceniowym, wiarą w możliwość społecznej inżynierii za pomocą odgórnych idei (przyporządkowanie ekonomii do nauk humanistycznych jest wielce wymowne). Jest to wręcz niewiara pod płaszczykiem wiary. Po prostu konserwatyści polegli na polu kulturowym i społecznym w walce z lewicą od mniej więcej lat 60 i szukają winnych. Zadziwiające jest to, że to właśnie w połowie lat 60.  tempo etatyzacji, biurokratyzacji i zwiększania redystrybucji gospodarki mieszanej, wyraźnie przyspieszyło. Podkreślmy, nie trzeba być ideologiem żadnej strony, żeby być uczciwym wobec oponentów, jakimi są tutaj zwolennicy wolnorynkowej ekonomii. Ja mogę nim nie być, ale należy jednak być przyzwoitym i nie paplać bzdur po prostu dla taniego poklasku. Wykorzystywanie do tego autorytetu Boga, Papieży i teologów też chwały nie przynosi, moim zdaniem, wręcz przeciwnie…

„Co więcej, wyłączenie jakiejś dziedziny wiedzy z tego trynitarnego promieniowania podważyłoby status samej teologii. Religia, jeśli nie będzie wszystkim, będzie niczym. (…) Nie może być żadnej sfery życia i żadnej dyscypliny naukowej, która by była wyłączona z religijnego i teologicznego kontekstu. Prawda ta, oczywista dla Ojców Kościoła i średniowiecznych myślicieli chrześcijańskich, została zagubiona u progu nowożytności. Dopiero stosunkowo niedawno na Zachodzie filozofowie i teologowie zaczęli dostrzegać skutki sekularyzacji nie tylko rozumu, ale i samej wiary, która rezygnuje z obejmowania wszystkiego.”(Paweł Rojek)

To już oddzielenie porządku ziemskiego i niebiańskiego jest nieaktualne? Budujemy raj na ziemi? Co w ogóle kryje się za tymi stwierdzeniami? Dlaczego nie ma tu absolutnie żadnego konkretu odnoszącego się do tytułowej „ekonomii trynitarnej”? Ja rozumiem, że każdy szewc i każda barmanka mogą wykonywać pracę na chwałę Boga i im też byłaby za to wielka chwała, ale jak to się ma do proponowanego ustroju społecznego? Wiemy tylko tyle, że ludzie muszą wrócić do Kościołów i że religia powinna być wszędzie. Ale czy sama modlitwa na wzór Szymona Słupnika wystarczy do odbudowania porządku społecznego? Tu przecież trzeba samemu zakasać rękawy i wybrać najlepszy sposób. Ale jaki sposób? Panowie w ogóle nie odpowiedzieli…

„Drugi model wydaje się nieco bardziej wysublimowany. Bardziej istotna niż analogia członów jest tu analogia samych relacji. Punktem wyjścia budowy trynitarnych nauk społecznych mogą być ogólne tezy antropologiczne, jakie wyłaniają się z wiary w Trójcę Świętą. Dogmat trynitarny wskazuje, że człowiek jest sobą tylko wtedy, gdy nawiązuje relacje z innymi i udziela się w bezinteresownym darze (Przanowski 2012a). Te intuicje można próbować przenieść na grunt na przykład ekonomii. W języku ekonomicznym wymiar relacyjny człowieka i logikę daru można wyrazić w terminach dóbr relacyjnych i wzajemności uogólnionej (Kędzierski 2012). Taki przekład pojęć teologicznych na pojęcia ekonomiczne pozwala na rozwinięcie inspirowanej chrześcijaństwem teorii ekonomicznej (Kędzierski 2012; Grassl 2011b, 2012). Co ciekawe, wśród alternatywnych wobec ekonomii głównego nurtu ujęć teoretycznych można znaleźć takie, które choć nie są inspirowane teologicznie, odpowiadają niektórym założeniom ekonomii trynitarnej (Janus 2012).”(Paweł Rojek)

Dochodzimy do kulminacyjnego momentu tej intelektualnej żenady (proszę mi wybaczyć ostre słowa, ale z uwagi na ilość kuriozów ręce opadają). Jak wygląda ekonomia, której uczestnicy „udzielają się w bezinteresownym darze”? Co to jest „wzajemność uogólniona” i dlaczego obaj autorzy z łaski swojej nie tłumaczą wymyślonych i przytaczanych terminów, zdając się na tani poklask „krytycznych obserwatorów sporu materialistów, tj. socjalistów vs liberałów”, oraz tych, co na termin „altruizm” w prymitywny sposób przeciwstawiają zyskowi?

Czy ogółem chodzi o to, by każdy robił to, co umie, wyłącznie z dobroci serca i nie pobierał za to wynagrodzenia? Czy może jednak jakieś wynagrodzenie mu się należy, ale o tym będzie decydować urząd ds. moralności. Ewentualnie może zadecyduje o tym kolegium „trynitarnych ekonomów” lub coroczna konferencja Episkopatu Polski, a może to jakieś komisje teologiczne będą badać, jakie są uczciwe ceny i płace? (późnoscholastycy z Salamanki tak zrobili i doszli do bardzo wolnorynkowych wniosków! Czy też producenci będą mogli, na podstawie intuicyjnego badania życzeń konsumentów (a także odkrywania ich potrzeb), ustalać cenę jak chcą? Czy chodzi wreszcie o kształtowanie postaw moralnych, tzw. „chrześcijańskiego konsumenta” i krytyka kiepskich wykwitów kultury?

I co to jest ekonomia głównego nurtu? To przecież Pareto, Keynes, Samuelson i Walras, na których się autorzy powołują! Ładne to mi odejście od tego mainstreamowego racjonalizmu, skoro Panowie wybieracie najbardziej racjonalny, bo stricte matematyczny model głównego nurtu!

Zmiany muszą dotyczyć nie tylko teorii ekonomicznej, ale także otaczającej nas rzeczywistości gospodarczej. Rewolucja informacyjna, a zwłaszcza pojawienie się w ostatnich latach portali społecznościowych i przeniesienie ogromnej części działalności gospodarczej do sieci, jest najlepszym przykładem wzrostu znaczenia dóbr relacyjnych w życiu człowieka. Obraz ten nie jest jednak jednoznacznie optymistyczny – mimo wchodzenia w relacje interaktywne, poziom indywidualizmu wcale się nie zmniejsza. W rezultacie wykorzystanie analogii trynitarnej do opisu nowej ekonomii nie jest tylko próbą zrozumienia przemian, ale także wskazania możliwości wykorzystania szansy, jaką przyniósł ze sobą kryzys.Jak wskazuje Benedykt XVI, człowiek XXI wieku powołany jest do działania na trzech płaszczyznach – rozumu, kultury oraz wiary.(Marcin Kędzierski)

I tak zatoczyliśmy koło. Rozmyślnie zacząłem od decydującego fragmentu pana Kędzierskiego by skończyć wprowadzeniem do niego – ot, aby pokazać chaos, bełkot i intelektualną pustkę. Nie wystarczy sklejać artykuł z losowych intelektualizmów, nie wystarczy obok siebie wypisać Walrasa i Chestertona, nie wystarczy opieczętować tego zawsze nośną krytyką „kapitalizmu, liberalizmu, indywidualizmu” i wyśpiewywać sekularne kazania.

Jednocześnie ważne jest dla pp. Rojka i Kędzierskiego, by nie wyjaśniać pojęć, których się używa. Kiedy poziom indywidualizmu osiąga stan krytyczny? Wiemy, że ten stan mamy obecnie, ale czym się on objawia? Wchodzeniem na facebooka? Tym, że płacę sprzedawczyni w kafejce za kawę? Tym, że producent żarówek musi uważać na społeczną wycenę kosztów produkcji? Tym, że miłość i przyjaźń zawsze są najważniejsze, bo tak stworzył nas Bóg i wzajemnie się szanując po prostu żyje się lepiej? Że Bóg nie nakazałby nam kochać się wzajemnie, jeśli nie byłaby to część Jego mądrości, Jego planu, aby ziemska Civitas Humanacieszyła się pomyślnością, nawet niekoniecznie materialną?

Wnioski nasuwają się same. Panowie Rojek i Kędzierski czują się w powinności stworzyć „nową, chrześcijańską ekonomię”. Ta potrzeba tak im daje w kość, że muszą to zrobić i nie wystarczy im poczet niewykorzystanych czy skompromitowanych koncepcji ekonomicznych, które nie dotrwały w swojej wędrówce na śmietnik historii nawet do wytworzenia własnej metodologii. Że korporacjonizm, dystrybutyzm, neomerkantylizm, kooperacjonizm, solidaryzm upodobniły się raczej do lewicowej inżynierii społecznej lub raczej zostały przez nią połknięte, wyżute i skonsumowane?

Czy efekciarstwo, moralizatorstwo i pionierstwo „na siłę” to jedyne cele pp. Kędzierskiego i Rojka, tego nie wiem. Pewnie są ludźmi dobrej woli i przyświeca im cel przychylenia niebu ludzkości. Ale ja, mając zupełnie inne poglądy, też uważam się za człowieka dobrej woli i też chcę zasłużyć się innym ludziom i Bogu. Może i lewica nie uznaje Boga, ale ona też uważa też przejawia same dobre chęci, ale ponoć to dnimi wybrukowane jest piekło. Dlatego czekam na materializację i systematyzację „ekonomii trynitarnej”, zanim trafi ona na wspomniany cmentarz prawicowych koncepcji ekonomicznych…

Żeby nie było płaczu po kolejnej porażce „romantycznej ekonomii”!

Kamil Kisiel

0

Karzel Reakcji

Civitas humana - dopóki Bóg nie powita nas w niebie, trzeba zajac sie sprawami przyziemnymi. Madrze. I za najmadrzejsze polaczenie uznaje polaczenie wolnej gospodarki z gleboko moralnym spoleczenstwem.

39 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758