Koniec wsi za zakrętem (opowiadanie)
04/01/2012
526 Wyświetlenia
0 Komentarze
22 minut czytania
Koniec wsi za zakrętem drogi – rzecz o polskiej współczesnej wsi, a może o Polsce, a najbardziej o przemijaniu, którego nie dostrzegamy
Dwie kobiety spędzają wczasy w pensjonacie.
Jedna mówi: „Jakie tu mają niedobre jedzenie”,
a druga dodaje: „No i w dodatku takie małe porcje.”
Woody Allen
Na pomoście biegnącym za wielkim stuletnim młynem słychać łomot samochodowych kół. Zbliża się pora obiadu, do agroturystycznego gospodarstwa Andrzeja zjeżdżają się wygłodniałe żołądki. Stali bywalcy – letnicy i lokalsi, bo tu i zjeść i wypić i przede wszystkim pogadać można. Jasny punkt na mapie ziemi niczyjej między Łodzią a Kielcami, wyspa na morzu beznadziei, z przystanią i tawerną. Kamienny dworkowawy dom, cieniste stare drzewa, weranda, na której Andrzej poustawiał głębokie kanapy i fotele co okazało się strzałem w dziesiątkę: dorośli, dzieci, psy, muchy – kłębi się to wszystko, nad wiecznie niedopitymi kawami, puszkami piwa, gazetami, przysypia, je i dyskutuje, dzień po dniu, stałym rytmem, a gorące lato sunie ospale po niezaoranych polach.
Ciężki Nissan pick-up 4×4 hamuje wzbijając podwórzowy kurz. Dwa kudłate kundle nawet nie podnoszą łbów, samochód Henryka jest tu prawie codziennie. Kilometr dalej ciągnie się jego królestwo, gospodarstwo rybne, które Henryk prowadzi na terenach kupionych od gminy. Labirynt długich wąskich stawów, o piaszczystych, wysokich brzegach porośniętych jeżynami. Stawy zaczynają się tam gdzie na zakręcie urywa się wieś, Grudzisko, i biegną aż do końca świata, czyli do rzeki Grabarki, bo odkąd dziesięć lat temu pożar strawił most, rzeka jest końcem tego mikrokosmosu. Gminy nie stać na odbudowę, a zresztą, na co komu most, którym niedługo nikt by już nie jeździł?
Piach i gorąc, zapach uwarzonych w słońcu traw i muchy, jedyny ruchliwy element krajobrazu, bo tu nawet powietrze stoi i czeka wieczoru. Wśród piaszczystych wydm, jak ogromne figury dinozaurów w jurajskich parkach, czają się nieruchomo szare, pordzewiałe koparki, któregoś dnia drobną awarią bądź fajrantem zatrzymane tylko na moment, a potem okazało się, że to już będzie na wieczność. Bo koniec zawsze przychodzi wcześniej niż wtedy, gdy już go potrafimy nazwać. Niejednej gwiazdy, którą podziwiamy na nocnym niebie, już dawno nie ma, ale nigdy nie wiemy której, bo jej światło jeszcze długi czas, z czarnych głębin kosmosu, lecieć do nas będzie.
Koniec doczłapał tu zapewne około roku 2000, i na tym cmentarzysku żelaznych machin, obok poczerniałych kikutów mostu i na zarastającej samosiejkami drodze zrobił sobie bazę wypadową, stąd podjazdową wojnę z okolicznymi wsiami i przysiółkami toczyć zaczął. Szło mu dobrze, póki Henryk stawów nie odkupił i zarybiać nie zaczął. Wzięli się za bary – Henryk i ten koniec, i tak trzymają się w uścisku mocarnym, będzie już piąty rok.
Kawałek wcześniej, w Grudzisku, jeszcze tego końca nie widać wyraźnie. Asfaltówka połatana, płoty proste, niektóre odmalowane, w ogródkach malwy, peonie, łubiny, a pod sklepem kawalerka. Chłopska natura uparta, ostrożna i ciekawska więc wieś gra na zwłokę.Wszyscy na andrzejową agroturystykę i henrykowe stawy patrzą i kibicują, szepczą, zmawiają się, czasem ktoś splunie, zaklęcie jakie wypowie, plotką rzuci, skomentuje. Każdy zaraz ciekaw, bo wieś podświadomie wyczuwa, że już nie będzie tak jak zawsze, że albo po nowemu albo wcale nie będzie. Wzięli na przeczekanie i zamarli pod sklepem, bo kiedy nie od nas zależy nasza przyszłość, to najlepsze, co można zrobić to czekać cierpliwie. I wieś czeka nasłuchując, co z tej walki wyniknie.
– Ta okolica? W trzech słowach panu opiszę: starość, wódka i złodziejstwo. A w którym gospodarstwie w jakich proporcjach to ja już palcem pokazywać nie będę, bo, nie powiem, są i porządni, co pracują ciężko. Starość, wódka i złodziejstwo, chociaż bardziej może z biedy niż złego serca. – łagodzi ostrość oceny Henryk.
Nie zdaje sobie sprawy, a już na pewno sam tak by tego nie określił, ale jest zalążkiem tutejszej agrarnej klasy średniej, wiejskiej odmiany polskiego small biznesu, którego cieniuchna warstewka z uporem usiłuje ukorzenić się na tych nieprzyjaznych piaskach. Na przekór światu.
– Wszystkie papiery mam w porządku, ale i tak jak będą chcieli to się przyczepią. Ale ja im zapowiedziałem kiedyś: a czepiajcie się, czepiajcie. Jak ja stąd się zabiorę, to już nikt tu nie przyjdzie inwestować. Odpuścili. Co tam urzędasy zresztą, ja nie mam kim robić, to jest dopiero dramat, panie. Nie ma ludzi. Jest praca, płacić mogę, tylko żeby chcieli pracować. Nie ma takich. Stać po sklepem, to tak. Ale przyjść zarobić? Co ja się zawsze naszukam, nagadam, nasprowadzam. To potem wypłatę wydzielać muszę po kawałeczku, jak dzieciom, panie, jak dzieciom. A i tak, weźmie taki parędziesiąt złotych i już leci kupować wódkę. Ja zatrudniam tak do dwunastu robotników. Jest wypłata, następnego dnia połowa nie przychodzi. Później jak już wytrzeźwieją, część się pojawia, prosi, przeprasza. Znam te tłumaczenia na pamięć, no ale co mam zrobić.
Henryk obraca w mięsistych palcach paczkę papierosów i zamyśla się. Przelicza w głowie jakieś hektary stawów, tony narybku, palety worków paszy dla ryb. Wykonuje telefon, coś sprawdza, znów przelicza.
Ma szerokie plecy, wielkie silne dłonie, paznokcie jak-na-wsi i dobre oczy. A jak oczy to i serce. Jest łagodny i jak zepsuta stara szafa grająca, po wrzuceniu jednej monety puszcza po kolei całą zawartość. Lubi tak letnikom opowiadać, jakby wtedy nadawał sens tej swojej upartej walce, albo może samego siebie do jej słuszności przekonywał. Wzorów nie ma skąd czerpać, idzie w forpoczcie.
– Starość, wódka … O wódce już mówiłem.
Mówił, mówili też inni, w zasadzie każdy potwierdza. To się tak tu powtarza, zmieniają się osoby, sytuacje, ale wszystko w ten sam deseń, po chłopsku. Miejskie picie udaje lepsze, kozaczy z fantazją, ukrywa się za legendami, barwnymi opowieściami. Wiejskie pijaństwo to historie urwane, bez puenty. Po prostu. Wódka. Gorąc, południca krąży wśród warzonych w słońcu traw i ofiary swe ucapia, muchy, jako jedyny żywy element tego obrazka. Unoszą się chmarami nad nogami w gumiakach wystającymi spod wielkich liści łopianu.
Henryk dopytuje się o obiad, niecierpliwy jest dziś. Stołuje się u Andrzeja, bo tu wygodnie, po sąsiedzku, a i towarzystwo ciekawe, letnicy, czasem aż z samej Warszawy. Ale dziś odbiera dostawę paszy i na potężny zegarek wciąż spogląda. A obiad jest opóźniony, bo Marysia, ta co przychodzi tu gotować i sprzątać, drobna, zasuszona, rezolutna i wyglądająca na więcej niż swoje czterdzieści, dziś nie przyszła i już nie przyjdzie. Bez puenty. Po prostu. Jutro będzie przepraszać i zarzekać się, ale to dopiero jutro.
– Żeby tylko – Andrzej w zamyśleniu rozważa, czy na jednym dniu absencji się zakończy.- Może mieć trzydniówkę, no może… – nie wiadomo czy łudzi się czy już się pogodził z czarnym scenariuszem. Specjalnych pretensji w głosie nie słychać. Nikt się na słońce nie wścieka, że praży, taka jego natura.
– O! i taki narodek, panie – płyta Henryka znów się odzywa, igła odnalazła rowek i gawęda może płynąć dalej. – Starość, widzi pan – mieliśmy tu szkołę – ręka Henryka wykonuje gest w stronę drogi na Gałków. Freudowska pomyłka z tym czasem przeszły mu się przydarzyła. – Jak ja do niej uczęszczałem, to czterdziestka nas z tej wsi się uczyła. Teraz szkoła ma tylko ostatnie dwie klasy. Nie ma we wsi już ani jednego dziecka w młodszych rocznikach. I już nie będzie. Część gospodarstw stoi pustych, jak kto młodszy to do Irlandii uciekł. Starzy żyją, żyją, no ale już dzieci nie będzie, szkołę zamkną. A z czego żyją? Czy z gospodarki? – Henryk zamyśla się coś licząc w pamięci – Czterech. We wsi czterech gospodarzy ma jeszcze krowy, coś jeszcze robi, coś sieje i zbiera. No i jest Andrzej z tą swoją agroturystyką, ja na stawach siedzę. Reszta renta lub Irlandia. A tej renty to, panie, cztery stówy, ale jak kto ma swój dom, stadko kur i marchewkę pod oknem – wyżyje, na picie mu nie zabraknie – wykłada tutejszą ekonomikę. – Parę lat temu to jeszcze sklepy niektórzy pootwierali – wraca do tematu – ze trzy, został jeden, ten co był zawsze, przed krzyżówką. No tak, to jeszcze sklep dochodzi, ale jak ludzi nie będzie to i sklepu nie będzie – kwituje ponuro.
Przy krzyżówce, w cieniu przystankowej wiaty z obskurnego, poobtłukiwanego betonu, dwie kobiety czekają na pekaes. Wiek trudny do określenia, w chustach, mogą być stare lub bardzo stare. Każda koszyki i torby postawiła wokół nóg i z ulgą umęczone ciało na ławce złożyła. Dzień będzie długi, na targ jadą, trzeba oszczędnie gospodarować siłami. Cisza. Mijają milcząco minuty. Czas zwolnił, jego upływ mierzą teraz ich ciężkie oddechy. Powietrze w nozdrzach gorące, odbiera ciałom to, co dał cień. Spod półprzymkniętych pomarszczonych powiek spoglądają na drgający od upału pszeniczno-żółty horyzont. Jedna z kobiet wydobywa się na moment z letargu by poprawić odrętwiałe ciało.
– No………………………………….i taka robota,no……………………………………….
Bezruch powraca pod wiatę.
Andrzej z Henrykiem przez moment rozprawiają o rocznicy bitwy na Czarciej Górze. Wzgórze majaczy na horyzoncie tak samo jak w czterdziestym czwartym, udaje że śpi, ale i tak wszystko słyszy. Co roku patrzy na ludzką krzątaninę – sztandary, księdza, orkiestrę, wójta, kombatantów. Henryk zna temat, bywał na obchodach. Ojciec walczył. Druga wojna, partyzancka dola, zasadzka na Wehrmacht.
Andrzej dopytuje ciekawie, bo sam ani razu tam nie był, ale on nie stąd, jedenaście lat temu przyjechał ze Śląska. Gdy agroturystyka stała się modna, perspektywy były: kupił ten stary młyn, dom postawił ,dla turystów pokoje rychtować zaczął. Rzeczka malowniczo rozlewa się tu w romantyczny staw, nenufary, cisza, pomost, łódka no i ten młyn. Na koniec piec chlebowy zbudował, żonę z córkami ściągnął, starsza w pobliskim miasteczku lokal otworzyła – perełka, kawiarnia i salonik literacki w jednym, niby nie wiadomo dla kogo, ale jak mieli zamykać to ludzie płakali, do burmistrza pisali, bo bez tej kawiarni to już pustynia kompletna. Klientela taka, że zarobek żaden. Jakieś starsze małżeństwo, stać ich by raz w miesiącu na herbatę przyjść. Posiedzą, potrzymają się za ręce, dopijają i znikają na miesiąc. Żal jakoś było zamykać, córka ciągnie więc dalej, po kosztach, ciasta sama w domu piecze i za kontuarem jak trzeba staje. Wnuk już tu urodzony, bez pieluchy z gołą pupą po wiejsku z dzieciakami lata, bez respektu i litości dla zdychających od upału psów, patykiem dłuższym od siebie dźga, przegania – taka brutalność wiejskiej prozy, natura nie maskowana kulturą. Stronę WWW przez jakiś czas mieli, ale już nie mają, zmarniała po pierwszym entuzjazmie. Chleb w piecu także już przestali wypiekać. Pokoje dla turystów częściowo niepokończone. Wciąż jednak noszą się z szykiem, a gościny, serdeczności można się od nich uczyć. Wieś kibicuje w bezruchu, ciekawa wyniku tego meczu: kto kogo bardziej zmieni – oni okolicę czy okolica ich.
Andrzej z Henrykiem wciąż o drugiej wojnie. Stuletni młyn, jeden z dwóch ostatnich w okolicy, pamięta te walki, broń nawet przechowywał, teraz nachyla się ku nim nasłuchując ciekawie. Stoi już mocno przekrzywiony, w każdej chwili może się rozpaść .Ktoś z letników to dostrzegł, zapytał Andrzeja. – Trzeba by rozebrać, deska po desce zdjąć poszycie, belki i stropy powymieniać, w zasadzie od nowa całość postawić. – Andrzej podejmował próby ratowania, fachowców znalazł, przyjechali, pomierzyli, policzyli i wie, że nie stać go. – Pomysł nierealny.
-Czyli co, kiedyś runie?
-No kiedyś runie.
Jego koniec też już przyszedł mimo, że młyn wciąż malowniczo odcina się brązem desek na tle bezchmurnego błękitu nieba. Nikt go już nawet nie odwiedza, pająk zacerował dziurę po drzwiach wejściowych, Trochę głupio patrzeć, jak tego wszystkiego słucha przechylony, zamyślony.
– No i złodziejstwo, kłusownictwo – znów się ożywia Henryk. – Mam psy, mam dubeltówkę, w dzień robota, w nocy czasem jeżdżę , bo nocami podchodzą. Rano widzę ich ślady na piasku. Nie idzie upilnować.
Dwa dni później obiad punktualnie. Nie było trzydniówki. Marysia ruchliwa, oczy znów bystre, elokwencja ta sama co zawsze, sprawnie do stołu podaje. Krupnik, a na drugie kaczka z ziemniakami, mizeria i kompot. Po posiłku krótka sjesta na ocienionej werandzie. Słońce skwapliwie wypala wszystko dookoła, tych spod sklepu trzyma w szachu uwięzionych na topniejącym skrawku cienia.
– Wczoraj żem złodziei złapał– Henryk zwilża językiem wargi i skinieniem głowy dziękuje Andrzejowi za przyniesioną szklankę mineralnej.
Andrzej przysuwa się zaciekawiony, zapala LMa, coś w końcu zmarszczyło monotonię krajobrazu.
– Którzy?
– A daj spokój, gdzieś tam z tych – głowa Henryka wykonuje nieokreślony bliżej ruch w kierunku Czarciej Góry, jakby tam pod lasem leżały całe złodziejskie osady. Góra słucha i niczemu się nie dziwi, swoje wie. Zna tu każdego i każdą biedę.
– Wracałem z Końskich to pomyślałem, że zajadę, już po północy było. W magazynie trochę posprzątałem, pokręciłem się autem i coś mi w krzakach zamajaczyło. Schowali się, ale ich wypatrzyłem. Wiesz, po drugiej stronie tego ostatniego stawu kucnęli. Ruszyłem, jeszcze halogeny zapaliłem, patrzę – są, wysiadam. Matka z synem. I rower mieli. Chyba z dziesięć kilometrów musieli iść po piachu z tym rowerem, bo od strony rzeki przyszli, na około. I na ten rower, rozumiesz, jeden taki worek dwudziestokilowy paszy dla ryb wsadzili i tak z nim szli, o. A ten worek, to on kosztuje coś, żeby ci nie skłamać, ze 23 złote. Rozumiesz?
Andrzej tylko kiwa głową, więcej w tym żalu i współczucia niż czegokolwiek innego. Też dobry jest. Trochę sprytny, ale bardziej dobry niż sprytny.
– To tylko im powiedziałem, żeby spierdalali. Matka nawet się nie odwróciła, syn przyniósł mi worek, odłożył, wziął rower i poszli.
Poszli z powrotem dziesięć kilometrów, przez stygnące nocą piaski. Ze strażniczej wieży księżyc odprowadzał ich srebrnym światłem, a miriady istniejących i zupełnie nieistniejących gwiazd migotały z chłodnym dystansem. W oddali wyły dzikie psy. Granatowy koniec nocy już się od wschodu zakradał, tyle, że przyczajony za rzeką pełzł, więc go jeszcze nie dostrzegali.