Europejski kolonializm sięga wstecz do przełomu XV i XVI w., kiedy to na podbój dalekich ziem ruszyli Portugalczycy, a zaraz po nich Hiszpanie. Jak każdemu wiadomo, kiedyś niektóre kraje Europy miały swoje kolonie rozsiane w różnych zakątkach globu. Wśród państw kolonialnych były nie tylko potęgi jak Wielka Brytania czy Francja, ale i kraje dużo mniejsze, np. Belgia czy Portugalia. Ktoś może zapyta: Dlaczego do państw tych nie należała Polska, która niegdyś była europejskim mocarstwem? Zaważyło tu w dużym stopniu intensywne zaangażowanie polskich i litewskich możnowładców na Wschodzie, zwłaszcza na Ukrainie, a także ustawiczne konflikty Rzeczypospolitej z Rosją, Szwecją, Turcją, Chanatem Krymskim oraz Kozakami Zaporoskimi. Zwłaszcza wojny nadwyrężały finanse i nie pozwalały na zaangażowanie militarne Polski w dalekich krajach. Przeszkodą był też sposób myślenia polskiej szlachty. Jednak pomimo tego w I Rzeczypospolitej podejmowano pewne działania w celu zdobycia posiadłości zamorskich. I o tym przede wszystkim będzie traktował niniejszy tekst.
Pierwsza możliwość zaistnienia Polski na kolonialnej arenie pojawiła w drugiej połowie XVI w., gdy na tronie Rzeczypospolitej zasiadł Francuz – Henryk Walezy. W tekście pacta conventa z 1573 r. przygotowanych dla tegoż króla znalazł się m.in. zapis, że polska szlachta może osiedlać się, zakładać majątki i mięć prawo do handlu na terytoriach zamorskich należących do Francji. Niewiele jednak z tego zapisu wynikło, bo – jak wiemy – Henryk po roku panowania zatęsknił do swojej ojczyzny i cichaczem uciekł.
Egzotyczne wojaże wówczas mało kogo w Polsce interesowały, toteż Rzeczpospolita nie wysuwała pretensji kolonialnych, natomiast nie przeszkadzała tego robić swoim lennikom. I tak Jakub Kettler, książę Kurlandii i Semigalii (dziś zachodnia i środkowa Łotwa), rozpoczął energiczne kroki w celu zamorskiej ekspansji. W 1647 r. zwrócił się do króla Władysława IV, proponując mu zawiązanie spółki handlowej i skierowanie działań ku Indiom. Jednak król Władysław ciężko chorował i projekt w końcu upadł. Kto wie, gdyby wtedy sprawy potoczyły się inaczej, być może Hindusi mówili by dziś po polsku, nie po angielsku… No, ale zostawmy „gdybanie” i przyjrzyjmy się dalszym poczynaniom kurlandzkiego księcia. Ten bowiem nie dał za wygraną i w międzyczasie postanowił coś osiągnąć własnym sumptem. W 1651 r. jego statek dobił do brzegu w okolicach dzisiejszego miasta Banjul (stolica Gambii), gdzie nabył posiadłości. Po śmierci Władysława IV w Polsce królem został Jan Kazimierz. Kettler ponownie „uderzył” na dwór w Warszawie, oferując suwerenowi udział w spółce handlowej, a równocześnie wspólne rozszerzenie dotychczasowych posiadłości afrykańskich i zbadanie możliwości kolonizacji. Ambitny kurlandzki książę zamierzał także przy poparciu polskiego monarchy i papieża Innocentego X zorganizować flotyllę złożoną z 40 okrętów celem uzyskania terenów w Ameryce.
Założenia planów ekspansji w Nowym Świecie były takie, że Rzeczpospolita otrzyma tereny bezpośrednio na północ od równika, czyli z grubsza obszar dzisiejszej Gujany, Surinamu i północnej Brazylii, a Kurlandia uzyska tereny bardziej na zachód (obszary dzisiejszej Wenezueli i może północno-wschodniej Kolumbii). Pod bezpośrednią władzą papiestwa miały znaleźć się tereny na północ od polskich kolonii, a więc na Karaibach. Jak wiadomo, nic z tych ambitnych projektów nie wyszło. Dlaczego? Otóż Polska była uwikłana w wyczerpującą wojnę z Kozakami Bohdana Chmielnickiego, a niedługo potem rozpoczął się „potop” szwedzki. Król Jan Kazimierz nie miał więc możliwości realizacji zamorskich podbojów. Co nie znaczy, że zainteresowanie dalekimi krajami odeszło ad acta. W 1671 r. małopolski szlachcic, a zarazem światły umysł epoki i działacz ariański, Zbigniew Morsztyn, zaczął badać możliwości osiedlenia na Cejlonie (dzisiejsza Sri Lanka) polskich arian. Ten pomysł również nie wyszedł ze sfery projektu.
Niebawem na arenę wkroczyły Prusy Książęce. Wielki elektor Fryderyk Wilhelm Hohenzollern zaoferował Polsce powołanie kompanii handlowej, w której udziały miałyby także Gdańsk, Elbląg i Toruń. Patronem przedsięwzięcia miał być Jan III Sobieski. Ten jednak pomysłu nie podchwycił. Być może był zbyt skupiony na zagrożeniu ze strony Turcji. Niewykluczone też, że nie ufał Hohenzollernowi. Wiadomo również, że przymierzał się do zrzucenia Niemca z tronu wielkiego elektora Prus.
Królowie Polski do końca XVII w. otrzymywali propozycje kolonialne, gdyż Rzeczpospolita była mocarstwem. Ale mimo że kolonie dodawały prestiżu i znaczenia, żaden z projektów nie znalazł uznania. A to dlatego, że siły potrzebne były w Europie. I to coraz bardziej, w miarę wzrostu potęgi sąsiadów: Rosji, Prus i Austrii. Poza tym jak dużo wcześniej powiedział Stefan Batory, „nie zazdrośćcie Portugalczykom czy Hiszpanom obcych w Azji i Ameryce światów, są tu w pobliżu Indie i Japony w narodzie ruskim”. Ekspansja na południowy wschód była więc polskim substytutem kolonializmu. Nie wymagała tak dużych środków jak wyprawa na „drugi koniec świata”, a zyski były przyzwoite, czego ilustracją były zresztą zawrotne majątki kresowych magnatów, będących właścicielami setek wsi oraz panami życia i śmierci ich mieszkańców – zupełnie jak Anglicy, Francuzi, Hiszpanie, Portugalczycy i Holendrzy w zamorskich koloniach. Tak więc zachodnie państwa ruszyły za ocean, bowiem w ich krajach brakowało miejsca dla demograficznej nadwyżki arystokracji. Polska szlachta kierowała się natomiast na ukraińskie Dzikie Pola. Ponadto w Rzeczypospolitej uważano, że dalekie terytoria bez styczności z macierzą osłabią państwo, którego siła tkwi w liczebności obywateli, a zasiedlanie kolonii powodowało przecież odpływ ludności. Same łupy miały rzekomo przynosić jedynie rozleniwienie narodu i marnowanie bogactw. Polska szlachta wyciągała ten wniosek głównie na podstawie obserwacji Hiszpanii i Portugalii, których handel, rzemiosło i rolnictwo podupadały, a spore obszary uległy wyludnieniu na skutek emigracji za Atlantyk. Przeoczano jednak przykłady odmienne – Anglii i Holandii, których ekspansja kolonialna przyczyniła się do niebywałego wzrostu gospodarczego.
Celem niniejszego artykułu było przede wszystkim pokazanie działań w kierunku ekspansji kolonialnej w czasach I Rzeczypospolitej. Jej upadek i rozbiory pod koniec XVIII w. uniemożliwiły Polsce przyłączenie się do wyścigu kolonialnego w kolejnym stuleciu. Jednak po utracie niepodległości z inicjatywami kolonialnymi występowały ambitne jednostki. Zamorskie terytoria miały pomóc w odtworzeniu państwowości poprzez swobodne organizowanie się oraz zapewnienie miejsca dla kultywowania polskiej tradycji, historii i ewentualnego odbicia ojczyzny. Inicjatorami takich idei byli m.in. Piotr Aleksander Wereszczyński i Stefan Szolc-Rogoziński. Pierwszy planował osadnictwo polskie w rejonie Papui i dzisiejszych Wysp Salomona, drugi zaś – w Kamerunie. O ile Wereszczyński nie miał specjalnego posłuchu, o tyle przychylni idei Szolc-Rogozińskiego okazali się m.in. Bolesław Prus i Henryk Sienkiewicz. Młody, bo zaledwie 21-letni Szolc-Rogoziński zakupił spory obszar ziemi w Kamerunie i zorganizował tam polską kolonię. Był to rok 1882. Ale pojawili się tam również Brytyjczycy i Niemcy. Ostatecznie tereny, na których działał Szolc-Rogoziński przypadły w udziale Niemcom – jednemu z zaborców. Tym samym ambitny plan Polaka rozwiał się jak tropikalna mgła. On sam zginął tragicznie w 1896 r. w Paryżu, wpadając pod koła omnibusa.
Działania zmierzające do pozyskania kolonii podejmowano także w II Rzeczypospolitej. Kroki w tym kierunku podejmowała przede wszystkim Liga Morska i Kolonialna. W tym czasie kierowano uwagę m.in. na południe Brazylii, Madagaskar, Gambię, Kamerun, Liberię. Jak wiemy, niewiele z tego wyszło. Priorytetem władz międzywojennej Polski był rozwój gospodarczy i walka z zacofaniem, przede wszystkim na ziemiach dawnego zaboru austriackiego i rosyjskiego. Poza tym klimat dla kolonializmu stawał się coraz bardziej niekorzystny i – jak niebawem czas miał pokazać – kolejne mocarstwa decydowały się przyznać swoim koloniom niepodległość. Te zaś najczęściej zachowywały język dawnej metropolii jako jedyny lub jako jeden z wielu języków urzędowych. W obliczu zmieniającej się sytuacji światowej i wzrostu dążeń niepodległościowych zabieganie o kolonie łatwo mogło przynieść więcej złego niż dobrego. Z drugiej strony zapewne krzepiłaby serce świadomość, że jest w świecie jakiś drugi kraj, którego mieszkańcy mówią tym samym językiem co my.
3 komentarz