Z uwagą czytam teksty, w których jest to „coś”. Błyskawicznie omijam wypociny i „artykuły” naprędce splecione, niczym pierwszy koszyk nieudolnego wikliniarza, z informacji i „informacji” zamieszczonych w polskiej Wikipedii.
Rzeczy tej wagi nie zdarzają się przypadkiem.
Co zrobić gdy życie tak rozdało karty, że tylko usiąść i… opowiadać.
Z uwagą czytam teksty, w których jest to „coś”. Błyskawicznie omijam wypociny i „artykuły” naprędce splecione, niczym pierwszy koszyk nieudolnego wikliniarza, z informacji i informacji zamieszczonych w polskiej Wikipedii.
W Polsce znajduje się zaledwie kilka miejsc, w których można kupić dosłownie wszystko – nie są to galerie handlowe i pasaże, nie jest to żaden butik na Różyckiego. Owszem kiedyś tutaj na Różyckiego handel kwitł i można było tu kupić prawie wszystko, włącznie z lewymi dokumentami i lipnymi dyplomami uczelni. Tak było kiedyś. Dziś jest inaczej. Kupić wszystko, w jednym miejscu? Owszem. Jednym z takich miejsc jest niepozorna knajpa po przeciwnej stronie warszawskiej Pragi. Tutaj, oprócz możliwości kupna legitymacji prasowej, możesz kupić najcenniejszy z towarów – informację.
Knajpa, jak na warszawskie możliwości, nie wzbudza żadnych ochów i achów, ot taki sobie przytulny lokal z panującym półmrokiem. Wszystko dobrze, gustownie dobrane w subtelny sposób.
Elegancki starszy pan w szatni wziął ode mnie płaszcz i grzecznie zapytał czy jestem z kimś tutaj umówiony, odparłem zgodnie z prawdą, że tak. Uśmiechnął się i gestem ręki wskazał wejście do środka. Usiadłem przy stoliku w rogu lokalu. Od kontuaru, za którym poruszała się żwawo uśmiechnięta i pełna gracji dziewczyna, dzieliło mnie oczko wodne z mini wodospadem.
Szum wody i przyjemny zapach unoszący się w powietrzu działał kojąco. Od czasu do czasu zerkałem na drzwi. Zastanawiało mnie, czy człowiek, z którym się umówiłem przyjdzie, czy raczej już czeka na mnie i teraz spokojne obserwuje zza któregoś z weneckich luster. Ale cóż, wszak i taki wariant wchodził w rachubę.
Między kolejnym rzuceniem oka w stronę wejścia, a łykiem kawy pojawił się nagle on, rosły mężczyzna w wieku około 55 lat.
– Cześć. Nie czekając na moją odpowiedź usiał naprzeciw mnie. – Mam na imię Marek, jestem byłym oficerem Służby Bezpieczeństwa, ale pewnie już to wiesz, bo inaczej nie byłoby tego spotkania.
– Tak, wiem. Czego się napijesz? Pozwolisz, że będę dziś gospodarzem. On w odpowiedzi tylko skinął głową na znak, że się zgadza.
Jego twarz miała wyraźne, nieco kostropate, rysy. Oczy osadzone w głębokich oczodołach, niby spokojne, a jednak biła z nich dziwna, ledwo widoczna ruchliwość.
Marek wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki papierosy. Nie pytając mnie o zgodę zapalił i zaciągnął się głęboko. Zaraz widać, że czuł się jak u siebie w domu.
Podniósł dużą szklankę z piwem do ust, ale nie pił tylko zwilżał lekko brzegi warg.
– Wiesz, lubię alkohol i papierosy, lubię dobre wystawne życie i kocham dziwki. Ale mam też normalną rodzinę, żonę i dziecko. Ona, Anka, jest dużo młodsza od mnie i to dziecko jest jej, ale kocham tę dziewczynkę jak swoją. Ostatnio nie wiedzie mi się najlepiej. Mam sporo żalu do swoich kolegów za to co mi zrobili, ale o tym może powiem potem. Wiesz, u nas w firmie jedni „chodzili” w biznesie inni w turystyce i sporcie, a jeszcze inni w administracji i polityce. Zaraz po tych zmianach zrobiła się zaczęło się trochę wszystko sypać. Niektórym po prostu zaczęło odpierdalać na widok wielkiej góry prawdziwych pieniędzy i jeszcze większych pieniędzy. Zrobiła się wolna amerykanka. Powiem ci, że wiele lat trwało przywoływanie psów do nogi. No bo jak takim rozwydrzonym skurwielom nagle powiedzieć że mają przystopować i się uciszyć. Był taki jeden, zresztą mój dobry kolega, często nas mylili, tacy podobni byliśmy… Wiesz, on poszedł w biznes, dawał ochronę różnym, cwaniakom i przekrętasom, byłym sekretarzom od tego i tamtego, dyrektorkom, prezesom geesów i innych spółdzielni, których majątki dla nich kupili za bezcen ich krewni i znajomi. Wiesz jak to jest, kiedy człowiek nagle zobaczy wielką kasę – odpierdala takiemu i jest dym. No, to ten mój „brat”, wyobraź sobie, odzyskiwał długi. Rezydował w Poznaniu na ulicy Poznańskiej, nawet pamiętam numer mieszkania w bloku, a na dodatek walnął sobie nazwisko Poznaniak. Czujesz bluesa. Był skuteczny budził postrach i weź takiemu podskocz. To co robił Poznaniak i inni moi kumple zakładający te pierwsze agencje ochrony to nic innego jak czapka niewidka dla przestępczych działań. Dziś się trochę oczyściło i nabrało klasy, ale to dalej te same męty. Z psa skowronka nie zrobisz, nawet gdyś takiego w imadło wsadził.
CDN.
__________________________________________
Przypominam. Pilnie szukam pracy. Link: http://wiktor-smol.nowyekran.pl/post/52448,szukasz-rzetelnego-wykonawcy
Równie dobrze mogę być: kierowcą, ogrodnikiem lub dziennikarzem.