Legenda głosi, że krakowski Kazimierz począł się z miłości – i choć nie zawsze była tu ona obecna, bo w latach wojny zniszczyła ją nienawiść – to dzisiaj wraca. W każdym razie zakochani znów snują się po Kazimierzu, jak przed… sześćset siedemdziesięciu laty. A kto wtedy tam spacerował? Król Kazimierz Wielki, który tak zakochał się w ślicznej Esterze, że 17 lutego 1335 r., specjalnie dla niej i jej pobratymców, utworzył pod krakowskim grodem osobne miasto, nadając mu swoje imię. Piękna Żydówka urodziła królowi córki i zamieszkała, wedle tradycji, w domu przy dzisiejszej ul. Krakowskiej, który na jej cześć nosi miano „Domu Esterki”. Dziś krakowski Kazimierz nazywany jest polskim Soho, a dawna dzielnica żydowska – pozbawiona po wojnie prawowitych właścicieli, […]
Legenda głosi, że krakowski Kazimierz począł się z miłości – i choć nie zawsze była tu ona obecna, bo w latach wojny zniszczyła ją nienawiść – to dzisiaj wraca. W każdym razie zakochani znów snują się po Kazimierzu, jak przed… sześćset siedemdziesięciu laty. A kto wtedy tam spacerował? Król Kazimierz Wielki, który tak zakochał się w ślicznej Esterze, że 17 lutego 1335 r., specjalnie dla niej i jej pobratymców, utworzył pod krakowskim grodem osobne miasto, nadając mu swoje imię. Piękna Żydówka urodziła królowi córki i zamieszkała, wedle tradycji, w domu przy dzisiejszej ul. Krakowskiej, który na jej cześć nosi miano „Domu Esterki”.
Dziś krakowski Kazimierz nazywany jest polskim Soho, a dawna dzielnica żydowska – pozbawiona po wojnie prawowitych właścicieli, za PRL-u zrujnowana, mroczna i pełna melin –przeradza się w artystyczne centrum Krakowa. Artyści otwierają tu pracownie i galerie, biznesmeni (z duszą romantyków) tworzą nietypowe kawiarnie, restauracje i puby, jakich nie sposób znaleźć w Polsce, a krakowianie tak się pchają do kupowania mieszkań i domów, że – mimo zastoju w cenach nieruchomości –ceny wciąż tutaj idą w górę. Adres na Kazimierzu to bowiem najciekawszy adres.
Te trzy kobiety już wcześniej postanowiły związać się z magicznym i pełnym tajemnic Kazimierzem, a dziś współtworzą klimat tej dzielnicy: Ewa Mańkowska – która uwierzyła, że tutaj warto malować portrety; Małgorzata Zwolińska – scenografka i właścicielka „Starego Sklepu”, która odnalazła tu styl życia i Ewa Mruk – aktorka i założycielka kawiarni „Mleczarnia”, która odkryła tu klucz do wyniosłego Krakowa.
Ewa Mańkowska – 38 letnia malarka, przeprowadziła się na Kazimierz osiem lat temu. „To jest miejsce z duszą”, mówi. Zamieszkanie tutaj było jej marzeniem. Szczęśliwym trafem krewni Ewy chcieli odstąpić komuś mieszkanie przy ulicy Miodowej: duże i jasne, idealnie nadawało się na pracownię. Wystarczyło odmalować.
– Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Kazimierz jest tak fantastyczny. Wciąż miał reputację dzielnicy brzydkiej i strach było zapuścić się po zmroku w te wąziutkie uliczki. W ciągu ostatnich lat przeobraził się nie do poznania.– mówi Ewa. – Na szczęście wiele kamienic trwało w stanie nienaruszonym. Niemcy zabili ludzi, zostawili domy.
Trzeba było ratować to, co ostatecznie zniszczył PRL, nie remontując żadnego z historycznych budynków, żadnej z krętych, niepowtarzalnych uliczek. Na szczęście nowi właściciele zaczynali właśnie od remontów, choć nie zawsze szczęśliwie.
– W większości kamienic wszystkie drzwi nosiły ślady po mezuzach, pojemniczkach na modlitwę, które były zawieszane w każdym religijnym domu, po prawej stronie u wejścia. Niestety, w wielu miejscach przykryły je domofony, podobnie jak nowe tynki zakrywają stare szyldy i napisy – mówi Ewa.
Jednak nowi właściciele na ogół usiłują ocalić i zachować niepowtarzalny kazimierski styl. Zniszczone okna z powrotem zaczęły przysłaniać kolorowe okiennice, powróciły ozdobne, kute lub drewniane bramy, dachy rozbłysły czerwienią dachówek, a fasady wybielały. Nagle, i to gęsto, pojawiły się szyldy HOTEL – ale są to niewielkie pensjonaty, jak z filmu „Hotel Zacisze”, gdzie w recepcji czuwa senna lub pełna fantazji właścicielka.
Niektórzy twierdzą, że reanimacja Kazimierza poczęła się od Festiwalu Kultury Żydowskiej, stworzonego przez dwóch zapaleńców, Janusza Makucha i Krzysztofa Gierata z Krakowa. Najpierw raz w roku, latem, ożywała ulica Szeroka i przyległe ulice. Potem okazało się, że wielbiciele Festiwalu chcą tu przychodzić częściej, więc powstały dwie pierwsze knajpki – dwa „Ariele”, które rychło pokłóciły się o prawo do nazwy, wiec jedna jest nadal „Arielem”, ale druga „Alefem”. Dziś knajpek są dziesiątki, a pomysłów na nazwy dwa razy tyle („Singer”, „Mykwa”, „Alchemia”, „Klezmer-Hois” i wiele innych). Dzisiejszy Kazimierz to znowu pełne uroku, odrębne miasteczko w nowoczesnym mieście. Można tu żyć, nie opuszczając jego granic, wytyczonych niepowtarzalną architekturą. Wprawdzie nie ma tu opery czy teatru (choć w sezonie letnim są różne, eksperymentalne sceny), to poza tym jest wszystko: nie tylko kawiarnie, restauracje, puby, ale i galerie ze sztuką nowoczesną i starociami, przedziwne magazyny z oryginalnymi, starymi meblami, księgarnie, sklepiki spożywcze. Każdy indywidualny i swojski.
– Człowiek nie czuje się w nich tak anonimowo, jak w hipermarkecie – mówi Ewa. – Ich właściciele już znają nasze przyzwyczajenia i gusty.
Największe wrażenie Kazimierz robi po zmierzchu, gdy zapadnie typowo krakowska mgła i ma się uczucie, że lada moment, jak przed siedemdziesięciu laty, zza rogu ulicy Kupa czy Estery wychynie grupa chasydów w charakterystycznych chałatach i kapeluszach. I rzeczywiście. Są. Idą…. Idą, bowiem dzisiejszy Kazimierz niemal co dnia gości wycieczki Żydów z całego świata, tropiących ślady życia pradziadów po starych kamieniczkach i tajemniczych podwórkach z drewnianymi balkonami, poszukujących rodzinnych macew – tablic nagrobnych na odnowionym cmentarzu Remuh, odmawiających modlitwy i śpiewających w odnowionych synagogach, a potem spożywających posiłek w jednej z tutejszych knajpek. Mieszkańcy i stali bywalcy Kazimierza doskonale się znają, pozdrawiają na wąskich uliczkach, machają do siebie rękami na rozłożystej ulicy Szerokiej, piją kawę w tych samych kawiarniach, chodzą do tych samych pubów, robią zakupy w tych samych sklepach. Łączy ich zażyłość, niemożliwa w dużych miastach. Pewnego dnia Ewa postanowiła ich sportretować. I tak powstała galeria kazimierskich przyjaciół i znajomych: Leopolda Kozłowskiego, nazywanego Ostatnim Klezmerem Rzeczypospolitej, Ewy Mruk, właścicielki kawiarni „Mleczarnia”, Henryka Halkowskiego, tłumacza i przewodnika po Kazimierzu, jednego z ostatnich, wciąż mieszkających tu Żydów, stałego bywalca restauracji „Klezmer Hois”. I wreszcie Irka Grina, pisarza („Szerokiej drogi, Anat”, „Ze złości”), a dziś męża Ewy.
– Poznaliśmy się dwa lata temu, w „Alchemii”, bodaj najsłynniejszym kazimierskim pubie. Najsłynniejszym, bo jego ciemności i niezwyczajny klimat upodobali sobie krakowscy malarze, pisarze, poeci, aktorzy, a także warszawscy filmowcy. Siadają na kiwających się krzesłach i do oporu piją piwo przy ledwie żarzącym się świetle świec. Irek spytał, czy nie namalowałabym jego portretu. Zgodziłam się, choć nie wierzyłam, że się odezwie. Po kilku dniach zadzwonił – uśmiecha się Ewa, bo dziś już nie musi dzwonić.
Zanim znalazła się na Kazimierzu, Ewa mieszkała w Krakowie z rodzicami – architektami. Oboje marzyli, by Ewa również została architektem.
– Ten zawód wydawał mi się zbyt zniewolony, w gruncie rzeczy służysz w nim innym. Chciałam czegoś, co dałoby mi wolność. Architekt potrzebuje zgody różnych instytucji, a malarz bierze pędzel i maluje. A w rodzinie było kilka malarek. Pierwszy poważny portret, jaki namalowałam, to była moja babcia, miałam wtedy 17 lat. Sportretowałam też jej koleżankę, starszą, niewidomą panią. Miałam wtedy takie ciężkie, rozjeżdżające się sztalugi. Ona mi pozowała, ale gdy sztalugi z hukiem się rozjeżdżały, ze strachu podskakiwała na fotelu. Może dlatego portret jest…hm…dynamiczny? Malowałam też pejzaże, głównie z okna, z którego było widać podkrakowskie pola – wspomina Ewa.
Kazimierz dał jej pierwsze samodzielne mieszkanie i niezależność. Sprowadziła się z sofą, stolikiem, sztalugami, jednym krzesłem, łóżkiem, dwoma widelcami i łyżeczką. Właściwie niewiele się zmieniło, doszło tylko więcej widelców i krzeseł.
– Nigdy nie zależało mi na eleganckich meblach – przyznaje. – Mam cygańską naturę. Byle było na czym spać, jeść i siedzieć.
Za to wszystkie ściany pokrywają obrazy, kolorowe jak ptaki. To pobytowi w Japonii Ewa zawdzięcza inne, nowe spojrzenie na kolor.
– Pierwszy raz pojechałam do Japonii na studiach, odwiedzić ojca, który pracował tam jako profesor. Po dyplomie dostałam tam stypendium. I wtedy odkryłam tamte kolory: zieleń latem była tak zielona, że aż granatowa i nawet słońce inaczej świeciło! Przeniosłam ten kolor na obrazy. Powstał cykl portretów „parawanowych” i „wachlarzowych”.
Duży wpływ na jej malarstwo miały też inne podróże, bo zanim osiadła na Kazimierzu, odwiedziła Gwatemalę, Borneo, Trinidad….
– Gwatemala mnie zachwyciła, ludzie chodzili po ulicach w zwariowanych kapeluszach, na których siedziała małpka lub spoczywał bukiet kwiatów. Po powrocie namalowałam „kapeluszową” serię portretów kobiecych– opowiada Ewa.
Nie myślała o małżeństwie, najważniejsze było malowanie i …ornitologia: druga pasja Ewy. „Ptaki też są kolorowe”, wyjaśnia.
– Irek był pierwszym mężczyzną, z którym chciałam się związać – zwierza się. Gdy brali ślub, Ewa namalowała ich małżeński portret: ona w białej sukni, z pędzlem w dłoni i siedzący w zielonym fotelu Irek, w fioletowej koszuli. Irek ma jeszcze jeden portret, który wisi dziś w kazimierskiej kawiarni „Mleczarnia”.
– Pozowanie Ewie to sesja u psychoterapeuty – mówi. – Ona zagląda człowiekowi w duszę i patrzy tak długo, aż w jego oczach pojawi się coś niezwykłego.
Jej portrety zajmują nie tylko wszystkie ściany mieszkania, wiszą też w galerii „Olimpia”, żydowskiej restauracji „Klezmer Hois”, i w modnej francuskiej restauracji „La Carte”. (Ewa sportretowała jej właściciela, Oliviera, niegdysiejszego kuchmistrza Madonny, a dziś jednego z króli kazimierskich kuchmistrzów). Bowiem obok koszernej kuchni żydowskiej, na Kazimierzu są już obecne wszystkie kuchnie świata, jak choćby „Kuchnia i wino” Izabeli Różyckiej, – czyli najświeższe owoce morza, przyrządzone w wyrafinowany sposób (zawsze w czwartki i piątki, rezerwacja na telefon, bo do tej skromnej knajpki z podłogą z surowych, długich desek i ścianami pomalowanymi na ciemnoczerwony kolor, ciągną wtedy tłumy smakoszy).
Każdy z kazimierzan, uwiecznionych na portrecie Ewy, był zadowolony ze swego wizerunku, poza panią, której artystka domalowała… białą torebkę.
– …i ona tak się zdenerwowała, że rzuciła się całym ciałem na obraz. Nie wiedziałam, że nosi tylko i wyłącznie czarne torebki, i że to jest dla niej aż tak ważne. Doszło do prawdziwej walki i sporo wysiłku włożyłam w ratowanie obrazu, choć pewnie nosi ślady tego starcia. Teraz wisi u Oliviera.
Niezadowolony był też Henryk Halkowski, który na widok swojego portretu wykrzyknął ze zgrozą: „Ależ jestem gruby!”
– …a dziś, gdy jeszcze przytył, siedzi zadowolony pod swoim „szczupłym” portretem w „Klezmer Hois” – śmieje się Ewa. – O! A ta pani… – Ewa wskazuje portret – …to żona weterynarza naszej kawki, też z Kazimierza..
Kawka, o imieniu Sznabel, która mieszka z Ewą i Irkiem, także jest urodzona w tej dzielnicy. Ewa znalazła ją, gdy wypadła z gniazda. Była mała i łysa.
– Kawki mają tu gniazda w gzymsach kamienic – tłumaczy Ewa – Te, które wylecą za wcześnie, giną pod kołami samochodów. Postanowiłam, że jak znowu jakąś znajdę, to ją także zabiorę.
Sznabel mieszka w klatce, tzw. wolierze, zajmującej jedną czwartą pokoju, i w klatce nie ma nic, poza kawką, dywanem na ścianie i portrecie kolejnej znajomej.
– Nie powiem kto to, bo nikt z portretowanych nie chce wisieć w klatce – oznajmia tajemniczo Ewa. – A przecież Sznabel jest taki miły! Gdy goście wychodzą, mówi im nawet „pa”!
Ewa dziwi się, gdy nieliczni znajomi z centrum Krakowa, pytają, czy nie boi się tutaj mieszkać.
– Czego tu się można bać? Tu nawet „menele” są starej, dobrej daty. Powiedzą „dzień dobry” i „do widzenia”, spytają o zdrowie, uprzejmie poproszą o dwa złote na wino – uśmiecha się. – Nigdy nie zamieniłabym tego miejsca na inne. Przecież gdyby nie Kazimierz, pewnie nie poznałabym Irka, nie zrobiłabym wystawy portretów mieszkających tu ludzi, a może nawet nie miałabym własnej kawki…? Tak, Kazimierz ma w sobie magię, bo spełnia marzenia.
Tu wszyscy się znają jak brat z bratem: właściciel „warzywniaka” z „galernikiem”, pani ze spożywczego z właścicielką kawiarni. Jak tylko robi się ciepło, zasiadają na progach swoich sklepów i rozmawiają. Niekiedy do rozmowy włączają się, wychyleni przez okna i rozparci na parapetach, mieszkańcy kamienic. Gdyby ktoś ich sfotografował, trudno byłoby wskazać jaki to wiek, ale na pewno nie XXI.
Koło mieszkańców – w bramach, przed domami, na parapetach okien, w galeriach, sklepikach i na starych podwórkach łażą tłuste, kolorowe, pogodne koty. Niektórzy mają ich kilka i nikogo nie dziwi, gdy rozwalają się na starych kanapach, oferowanych do sprzedaży. Kto wie, czy one nie były tu najpierwsze, więc czują się bezpieczne – i ważne.
– Kolejny kot nikogo nie dziwi, ale kiedy na Kazimierz sprowadza się ktoś nowy, długo jest obserwowany: „nasz” czy nie „nasz”, snob czy prawdziwy wielbiciel niezwykłości, zaprzyjaźnić się z nim, czy nie? I to się sprawdza, rzadko się mylimy – stwierdza Małgorzata Zwolińska, która na Kazimierzu pojawiła się jako jedna z pierwszych. Kiedy otwierała „Stary Sklep”, Kazimierz był jeszcze dziką dzielnicą, pełną ruder, melin i podejrzanych osobników. Sklep Małgorzaty przypomina niegdysiejsze strychy z dzieciństwa, pełne trudnych do zdobycia skarbów: przedwojenne, wciąż w dobrym stanie sukienki z jedwabiu lub żorżety, skórzane torebki w niezwykłych fasonach, oryginalne fraki, porcelanowe talerze, srebrne łyżeczki, oprawione w ramki hafty, ręcznie dziergane, koronkowe obrusy. Sama Małgorzata nosi się w podobnym stylu i w niczym nie przypomina współczesnych bizneswomen w obowiązkowych garniturach, wygląda raczej na artystkę z dziewiętnastowiecznych portretów – i też nią jest.
– Gdy w latach 70 chodziłam po ulicy w tych długich spódnicach i starych kapelusikach, ludzie brali mnie za niespełna rozumu i wytykali palcami. Sama szyłam te stroje. Przerabiałam stare koszule albo piżamy dziadka. I szlafroki mamy, które rodzina przysłała jej z Ameryki – śmieje się Małgorzata, filozof z wykształcenia, a scenograf z fachu (współpracuje z Teatrem Groteska, ze STU, z Krystianem Lupą, z Teatrem Ludowym). Wprawdzie nie mieszka na Kazimierzu, ale niedaleko, zaledwie jedną ulicę dalej, tuż obok Wawelu, z sześcioletnią córką Esterą, najważniejszą osobą w jej życiu.
– Mój „Stary Sklep” to świat marzeń z mojego dzieciństwa, świat strychu – zdradza z uśmiechem. – Pudła pełne tajemniczych różności, dziwne ubrania nie z tej epoki, przedmioty które kryją w sobie pamięć. Strych był prawdziwy, w domu rodziców i to na nim Małgosia chowała się przed światem.
– Byłam samotnicą – wspomina – Wolałam siedzieć na strychu niż z rówieśnikami, z którymi jakoś nie czułam kontaktu.
A był to nie byle jaki, PRAWDZIWY strych… Stały tam szafy ze starymi ubraniami, sukniami mamy i babci, także ślubnymi, z koszulami dziadka. Pudła z popsutymi zabawkami. Dziwne maleńkie szafki z mnóstwem szufladek, stare książki, zapisane zeszyty i pamiętniki, patefon na korbkę i płyty.
– W tej rupieciarni zrobiłam swój pokój. Jakiś czas mieszkał ze mną gawron, którego znalazłam na ulicy z przestrzelonym skrzydłem. Gawron tak się oswoił, że gdy zabierałam go na spacery, chodził za mną jak pies.
Małgorzata na przekór rodzicom, którzy chcieli, by miała „konkretny” zawód, wybrała studia filozoficzne na KUL-u, a potem niepewną drogę artysty.
– Mama była nauczycielką, nasz dom był raczej ubogi. Do dziś pamiętam, jak w drugiej klasie szkoły podstawowej zazdrościłam koleżankom, które przynosiły do szkoły kanapki z kiełbasą. Bo moje były z dżemem – mówi Małgosia. – Marzyłam o grze na pianinie, ale na pianino nie było pieniędzy.
Ale i w jej ojcu drzemała artystyczna natura: w szarej peerelowskiej Polsce zaczął sprowadzać z Holandii kwiaty, o jakich tu – w kraju goździków – można było marzyć. To głównie z kwiatów – poza tym, że ozdabiały dom – utrzymywała się rodzina i dzięki kwiatom Małgosia mogła wyjechać na pierwsze zagraniczne podróże: do Niemiec, do Holandii. W Amsterdamie pełno było małych, dziwacznych, przypominających jej strychową rupieciarnię sklepików, w których 17-letnia Małgorzata ginęła na wiele godzin. Wtedy pokochała też teatr z jego scenografią i kostiumami. Wygrywała konkursy recytatorskie, ale by zostać profesjonalną aktorką, zabrakło jej odwagi.
Gdy rodzicom zaczęło lepiej się powodzić, przerobili strych na poddasze z pokojami, a Małgosia doczekała się fortepianu i choć było za późno, by zostać pianistką, wciąż lubi na nim zagrać, chociażby gamę lub stare tango.
Po KUL-u przyszło pierwsze samodzielne mieszkanie pod Wawelem – i pierwszy nieudany związek miłosny. Potem kolejny, jeszcze bardziej nieudany. I już nie było strychu, na którym można byłoby się schować. Ale był „Stary Sklep” – który, tak jak strych ,dawał poczucie bezpieczeństwa.
Pierwszy „Stary Sklep” Małgorzata otworzyła przy ulicy Starowiślnej, a jego wnętrze było szokujące nawet jak na lata 90: manekiny ze słomy, przymierzalnie ciuchów w stogu siana, wyciągnięte z piwnicy półki, a na nich stare listy, pamiętniki i konfitury tajemniczego pochodzenia. Świnka morska, spacerująca sobie w dowolnych kierunkach (niekiedy podgryzała jakiś przedmiot, ale już niewiele mogło mu zaszkodzić). Kiedyś do sklepu weszła jakaś starsza pani – i rozpłakała się. „Jakbym znowu była u siebie”, powiedziała ze wzruszeniem.
Małgorzata szyła też piękne sukienki, przypominające kostiumy teatralne i ubierala je na stare manekiny. To dzięki nim została stenografką, gdy ktoś – a wielu artystów wpadało do Starego Sklepu po rekwizyty do spektakli – odkrył jej talent.
– Pracowałam więc w teatrze i jednocześnie prowadziłam sklep. Byłam tak zmęczona, że pewnego dnia zasnęłam i śniło mi się, że w moim domu są goście, a ja mówię: „proszę się częstować”. Jak się okazało, w sklepie byli klienci, ja powiedziałam to na głos, tymczasem do konsumpcji były najwyżej wspomnienia – wspomina Małgosia Zwolińska.
Jednak handlowanie wspomnieniami to zajęcie magiczne, a stary Kazimierz kryje w sobie wspomnienia, które mają najwięcej smaków. Więc kiedy okazało się, że właścicielka galerii „Szalom” przy ul. Józefa, Anna Stein, szuka kogoś do zagospodarowania pustego, niewykorzystanego wnętrza, Małgorzata natychmiast się zgodziła.
– Ulica Józefa była wtedy pusta i dzika, życie kończyło się o zmroku, czyli na odwrót niż teraz, gdy kończy się o świcie – opowiada. – Postanowiłam zmienić charakter nowego „Starego Sklepu”, tak aby połączył współczesność z przeszłością. Dałam ogłoszenia, że poszukuję rzeczy sprzed wojny. I ludzie mi je przynosili: ubrania, talerze, sztućce, torebki, czapki, kapelusze, buty, szafeczki, sekretarzyki, obrazy…. Scenografowie i aktorzy ponownie zaczęli pożyczać ode mnie ubrania i rekwizyty na spektakle. Pewnego dnia wpadł Piotrek Skiba, aktor Teatru Starego (a mieszka nad moim sklepem), mówiąc, że potrzebuje parę starych ubrań. Przygotowałam je w siatce. Piotrek porwał ją i wypadł. W teatrze okazało się, że w siatce ma….kilogram kurczaka! Przez pomyłkę wziął własność klientki, która akurat coś u mnie kupowała. A ona miała na obiad stare garnitury…
Zdarza się, że ktoś dzwoni do Małgosi i mówi: „Mam mnóstwo starych rzeczy, ale to całe moje życie, nie chcę, żeby umarło ze szczętem. Może pani to weźmie, aby u kogoś sobie żyło?”
Dostaje listy z innych miast, zaadresowane: „Stary Sklep. Kraków. Prawdopodobnie na Kazimierzu. Pani Małgosia”. I w liście tekst: „Mam stare halki, buty bez wartości i nie mam ich komu dać. Posłać je pani?”. Wiele z tych starych przedmiotów, kryjących wciąż miłość dawnych właścicieli, Małgosia przechowuje w domu.
– …przecież dostaję nawet zdjęcia, a w nich jest pamięć ludzi. Ich tragedie i radości. One nie są na sprzedaż – tłumaczy.
Wieści o Starym Sklepie na Kazimierzu szybko się rozeszły: Nina Terentiew kupowała tu oprawione w ramki hafty. Znany prezenter prosił, by mu zostawiać przedwojenne zasłony. Ktoś inny kolekcjonował obrusy. Kiedyś o 3 nad ranem zadzwonił do Jacek Wójcicki: „Rany boskie, muszę mieć frak z epoki! Pomóż!”.
– Jackowi włamali się do samochodu i ukradli frak. Gdzie w środku nocy znalazłby inny, jak nie u mnie? – pyta retorycznie Małgosia.
W „Starym Sklepie” ubrania właścicielek mylą się kupującym z wystawionymi na sprzedaż. Gdy je odwiedzałam, na wieszaku, wśród innych rzeczy, wisiał stary płaszcz. „Oooo, jaki stylowy! Ile kosztuje?” – zawołałam z entuzjazmem. „Nic, bo to mój”, odpowiedziała Ula Stachowicz, która prowadzi sklep razem z Małgosią i obie wybuchły śmiechem, bo takich scen mają więcej. – Albo Stary Sklep się upodobnił do nas, albo my do niego – mówią z zadumą.
Małgosia Zwolińska prowadziła też kawiarnię, o nazwie „Eszeweria”, czyli Kamienna Róża. Kawiarnię sprzedała, bo…
– …znowu nie dosypiałam, a nie chciałam rezygnować ze scenografii, choć kawiarnia dałaby więcej pieniędzy – mówi. Jednak na Kazimierzu nie wszystko przelicza się na pieniądze, bo czas odmierza tu dłuższe, intensywniej wypełnione godziny życia.
– Dzisiejszy Kazimierz żyje nocą. W dzień puby są puste. Kiedyś urządziłam w kawiarni imprezę dla sąsiadów: przyszli wszyscy! I pan z warzywniaka, i pani ze spożywczego, i Ania Stein z galerii Szalom, aktorki z Domu Aktora, i wszyscy z pobliskich domów – uśmiecha się Małgosia.
Małgosia żyje na Kazimierzu i o centrum Krakowa – choć to także jej miasto – mówi:” Rynek Główny niech pozostanie dla turystów.”
– Jak mam zrobić zakupy, to panie ze sklepu podpowiadają mi co zapomniałam, a jak akurat nie mam pieniędzy, to biorę „na kartkę – stwierdza z zadowoleniem. – To taka nasza mała, własna osada, jak za czasów króla Kazimierza. Wpadają aktorki z wózkami (przy ul. Józefa jest Dom Aktora) i z pytaniem, na które nie ma przeczącej odpowiedzi: ”Popilnujesz mi dziecka?” – i wypadają. Inni zostawiają mi klucze. Wszyscy wiemy, że możemy na siebie liczyć. Jeśli ktoś zauważy, że kręci się ktoś obcy, zwracają natychmiast uwagę. A jak mi żarówka wysiądzie, to wychodzę przed sklep i wołam w przestrzeń: „Kto wpadnie z nową żarówką?!” No jasne, że wpadną, nawet z wieloma – mówi Małgosia .
27-letnia Ewa Mruk, choć z Wrocławia, dopiero na Kazimierzu znalazła swoje miejsce. Ta aktorka Teatru Groteska, dodatkowo logopeda i właścicielka firmy, organizującej imprezy artystyczne, od roku – wraz z Arturem, z którym jest od dziewięciu lat – prowadzi modną na Kazimierzu klubo – kawiarnię „Mleczarnia” (przy zabytkowej ulicy Meiselsa, ale tu wszystkie ulice są zabytkowe. To na Meiselsa przyjechał kiedyś pisarz Jerzy Kosiński z Nowego Yorku i koniecznie chciał zdobyć w USA jakieś pieniądze na jej odnowienie. Na Meiselsa powstało Centrum Kultury Żydowskiej i co jakiś czas zjeżdżają najsławniejsi krakowianie, aby obejrzeć kolejne wystawy obrazów, przypomnieć sobie klezmerską muzykę i pieśni zamordowanego przez Niemców Mordechaja Gebirtiga, posłuchać jak Miriam Akavia z Izraela -niegdyś krakowianka – czyta najnowsze opowiadanie, a Raphael Sharf z Londynu, niegdysiejszy Felek z Kazimierza, opowiada o wciąż nowym, bujnym życiu języka jidisz na świecie).
Gdy się spotykamy, Ewa z barmanami własnoręcznie plotą i ustawiają wiklinowy płot, który będzie oddzielał kawiarniany ogródek.
– ..tu będą wyłącznie plażowe fotele zamiast krzeseł, huśtawka dla dzieci i bluszcz dookoła. Na Kazimierzu brakuje zieleni – mówi stanowczo. – Jestem tu dopiero rok, a w moim życiu aż tyle się zmieniło! – dodaje ze zdziwieniem.
We Wrocławiu, już na studiach (ona na PWST, wydział lalkarski, on na medycznych) Ewa i Artur rozkręcili dobrze prosperującą firmę, która organizowała imprezy artystyczne, początkowo dla dzieci w szkołach i przedszkolach. Potem rozszerzyli działalność na dorosłych. Kiedy Ewa dostała propozycję pracy z krakowskiego Teatru Groteska, Artur powiedział: „Mamy trochę grosza, zaryzykujmy.” Zaryzykowali.
Ewa odnosi sukcesy jako aktorka „Groteski”. Jej pierwszą dużą rolą był Pies Garma w przedstawieniu „Rudy Dżil i jego pies” według Tolkiena. Potem był „Czarnoksiężnik z Archipelagu”, nagrodzony Złotą Maską, aż wreszcie za główną rolę w „Śpiącej Królewnie” dostała nominację do tytułu najpopularniejszej aktorki 2002. W czerwcu zagrała w „Golemie” według powieści Singera, historii o rabinie Levim, który ulepił człowieka z gliny.
Ale wtedy, na początku…
– Ja miałam etat, Artur pracował jako technik dentystyczny, firma działała, ale…Kraków nas nie chciał. Nie mogliśmy się zaaklimatyzować, nie mieliśmy żadnych znajomych i narastało w nas uczucie, że Kraków to zamknięte, nieprzyjazne obcym miasto. Chciałam wracać do Wrocławia. I wtedy Urząd Miasta ogłosił przetarg na lokale użytkowe – opowiada Ewa.– Tak zdobyliśmy „Mleczarnię”. Oczywiście, to jeszcze nie była TA „Mleczarnia”, w życiu by pani nie poznała tego miejsca!
Kiedy przyszli na Kazimierz, aby bliżej obejrzeć to, co wydzierżawili, stanęli w niemym przerażeniu: pomieszczenie na parterze wyglądało tak, jakby przeszło tornado, ściany były niemiłosiernie brudne, a podłoga z kafli rozbita.
– Poprzedni lokator miał tu sklep z żałobną odzieżą i antykami. Niestety, interes mu nie szedł, więc tak się wściekł, że na odchodnym wziął młot i rozwalił wszystko – mówi Ewa. – Jednak nawet to nas nie zniechęciło. Od razu wiedzieliśmy: otwieramy knajpę. Będziemy robić teatrzyki lalkowe, wieczory poezji i muzyki. I musi się udać. Wyremontowaliśmy to najtaniej jak można, pomalowaliśmy ściany na różne kolory, postawiliśmy bar, kilka stołów i krzeseł i… otwieramy.
W dniu otwarcia, 19 stycznia 2002 roku, Ewa pojechała do hurtowni i kupiła alkohol.
– Nie wiedziałam, co kupować. Na chybił trafił wybierałam wina, wódki i piwa. Nie znałam się na alkoholu – opowiada. – Przywiozłam to wszystko, razem z nowymi szklankami, kieliszkami, rozstawiliśmy je i otworzyliśmy drzwi. I stała się rzecz nieoczekiwana: przyszli ludzie!
Ewa ani Artur nie mieli pojęcia o prowadzeniu knajpy. Gdy ktoś prosił o pięćdziesiątkę wiśniówki, Ewa szeptała konspiracyjnie: „Rany boskie, ile to pięćdziesiątka? Kieliszek?!”. Nie mieli też pojęcia o cenach. Gdy gość pytał, ile płaci, Ewa mówiła: „A ile by pan dał za tę wiśniówkę?”
– Jak gość mówił, że 5 złotych, to brałam pięć złotych! – śmieje się. – Chyba właśnie dlatego, że byliśmy takimi oszołomami, knajpa była coraz bardziej popularna. Oczywiście, nie mieliśmy nazwy ani szyldu, więc nazywano ją „Bez Nazwy”. W czasie remontu drzwi, Artur odsłonił stary napis na framudze: „Mleczarnia” – i tak zostało. Przychodzili nie tylko klienci. Chcieli nas poznać okoliczni knajpiarze. I nie traktowali nas jak konkurencji! Przeciwnie, pytali w czym pomóc. Pokazywali, jak nalewa się alkohol, mówili jakie są ceny, pożyczali piwa, jak zabrakło. Nagle staliśmy się częścią wspólnoty. Dziś mamy nieformalne zrzeszenie kazimierskich właścicieli knajp, dbamy o bezpieczeństwo dzielnicy. Wspólnie wynajęliśmy firmę ochroniarską, która nocami jeździ po Kazimierzu i asystuje przy zamykaniu kawiarni i pubów.
Mieszkańcy Kazimierza już przyzwyczajeni, że tutejsi knajpiarze lubią ozdabiać lokale starymi rzeczami (jak kawiarnia „Singer”: maszynami do szycia!), zaczęli znosić Ewie krzesła, obrusy i oprawione w ramy stare fotografie. Do dziś się zdarza, że ktoś wchodzi na piwo, rozgląda się i woła: „Rany boskie, moja ciotka na ścianie?!” Czasem przychodzi jakaś staruszka z ręcznie dzierganymi obrusami i serwetkami. „Nie potrzebuje pani? Oddam za 10 zł”, pyta. Ewa nie potrzebuje, ale bierze.
Nagle okazało się, że mają wielu znajomych: cała okolica schodziła się, by porozmawiać z nowymi właścicielami, zobaczyć, jak sobie radzą, spytać, czy im czegoś nie trzeba. Ewa Mańkowska zaproponowała zdumionej Ewie, że namaluje jej portret, Irek Grin oznajmił, że napisze dla niej sztukę. Właściciel komisu ze starymi meblami pożyczył im stoliki.
– Oczywiście, samo sprzedawanie piwa to było za mało. Przecież wpadali tu muzycy, malarze, pisarze… I jakoś spontanicznie narodziły się imprezy artystyczne. Były koncerty muzyki żydowskiej. Pewnego dnia przyszła dziewczyna, która koniecznie chciała zagrać na gitarze, no to zagrała. Ktoś wpadł z trąbką, a ktoś inny z prośbą, by włączyć radio, bo w programie drugim czytają ciekawą powieść i tak powstały wieczorki literackie. Wpadają koledzy z Groteski i urządzamy przedstawienia. Robimy wernisaże. To miejsce żyje. Myślę, że taki cud możliwy jest tylko tutaj, na Kazimierzu. Tu nikt nie otwiera knajpy, żeby zrobić biznes. To sposób na życie. Zwłaszcza, że te knajpy otwierają aktorzy, fizycy, filozofowie, pasjonaci sztuki. – mówi Ewa, która przez ten rok poznała więcej ludzi, niż w ciągu minionych 20 lat. Okazało się, że krakowskie elity nie są zamknięte, trzeba tylko znaleźć do nich klucz. Ewa znalazła go na Kazimierzu.
– To moje miejsce. Tu, nawet jak się parzy kawę z ekspresu, robi się to z sercem. Mamy z Arturem swój stolik przy barze, każdy może przyjść i pogadać. Na Kazimierzu życie zwalnia bieg. Jak w takim miasteczku, w którym nie istnieją hipermarkety, wyścigi szczurów, bieg po kasę, ale wciąż spełniają się sny.
Kazimierz drzemie w dzień i budzi się nocą: zapełniają się kawiarnie i puby, przepełnione ludźmi do bladego świtu. O świcie wychodzą na ulice i tutejsi mieszkańcy już przywykli, że często czynią to ze śpiewem, tańcem, hałaśliwie żegnając ulubione miejsce do…następnego wieczoru.
I tylko wtajemniczeni, „kazimierscy”, jak dwie Ewy i Małgorzata, wiedzą, że nocą trzeba czasem podnieść głowę i zerknąć w okno przy ulicy Szerokiej 22.. Pierwsze piętro… To tam, na przełomie XVI i XVII wieku, w skupieniu pracował najsłynniejszy żydowski kabalista, Natan Spira. Pracował…? Jak to pracował! Przecież wiadomo, że gdy ktoś dostrzeże płomień świecy za szybą, to znaczy że Nataniel Spira wciąż pracuje, bo kabaliści nie umierają. A przynajmniej nie tu, na Kazimierzu.