13 grudnia (2011) okazał się pechowy dla Jaruzelskiego. NATO, które zwalczał przez aktywne życie na służbie Kremla, spłatało mu figla, odtajniając akta o sytuacji w Polsce w 1981 roku: Moskwa nie przygotowywała interwencji.
Z hukiem runęła linia obrony janczara: nie uratował on Polaków przed rosyjskimi czołgami, bo te nie miały zamiaru wyjeżdżać na polskie drogi. Jaruzelski wprowadził stan wojenny na rozkaz Moskwy, niezdolnej do operacyjnego działania na skutek klęski w Afganistanie ( o czym pisał wówczas Spiegel). To wierutne
kłamstwo
tak zwanego człowieka „honoru”, kolportowane przez czołowych „opozycjonistów”, piszących o nim „On” wielką literą na znak szacunku wobec kata, który oszczędził ofiarę, jak się okazało, ma krótsze nogi, niż zazwyczaj mają kłamstwa. Jaruzelski dokładnie zastosował manewr, jaki
NATO
wyraziło w analizie z 13 grudnia 1981 roku. Jaruzelski – utrzymuje ona „będzie musiał przekonać społeczeństwo, iż działa w dobrej wierze i po to, aby uniknąć interwencji sowieckiej”. Generałowi udało się nawet na tym koniu wjechać na zaproszenie prezydenta Komorowskiego do RBN.
Post scriptum: cała historyjka, opowiadana przez samozwańczego Wallenroda, ma haka: trzeba mieć nieziemską wyobraźnię, by przekonać ludzi o tym, że kolaboracja z wrogiem jest najlepszym środkiem obrony przed nim. Innymi słowy Quisling i Petain czekają na pomniki. Oczywiście Jaruzelski zamyka listę wielkich kolaborantów, jaką otwiera Bierut.