Z Nowym Rokiem nie zniknął problem z wynagradzaniem lekarzy; wręcz przeciwnie – ma miejsce wypowiadanie przez lekarzy rezydentów klauzul opt-out, co stwarza nowe problemy dla niedofinansowanej służbie zdrowia. Warto więc zastanowić się, co może sprawić, by lekarzy w Polsce było nieco więcej i by mogli nieco więcej zarabiać.
Nie jestem specjalistą od ochrony zdrowia, więc pozornie nie powinienem się na ten temat wypowiadać, ale ochrona zdrowia, to nie tylko specjalistyczna dziedzina nauki, której zgłębienie wymaga długoletnich studiów i specjalistycznej praktyki, ale jest to również dziedzina ludzkiej aktywności podlegająca podobnej, chociaż nie identycznej, ocenie, tak jak inne ludzkie aktywności i inne zawody.
Każdy pracownik, nie tylko lekarz, powinien godnie zarabiać, ale faktem jest, że Polska, to kraj „na dorobku” i wynagrodzenia porównywalne do zachodnich, mogą być dla polskich pracobiorców, w tym lekarzy, jeszcze przez długie lata nieosiągalne. Czy ma to jednak oznaczać, że lekarze mają mało zarabiać, wyjeżdżać za granicę, albo pracować na kilku etatach naraz, kosztem jakości pracy we wszystkich tych miejscach (jaką jakość usług medycznych świadczyła lekarka, która zmarła kilka miesięcy temu w 58 godzinie pracy?) Czy nie ma mechanizmów prawnych, by polscy lekarze pracując w Polsce godnie zarabiali w jednym miejscu pracy i byli w pełni oddani tej pracy, nie szukali okazji do dorobienia u innego pracodawcy, mogli się dokształcać, mieli czas na wypoczynek? Są, ale musimy zdecydować się, czy dążymy do zachodnich standardów (tych dobrych, bo nie wszystkie takie są), czy nadal tkwimy w socjalizmie, czyli udawaniu, że pracownik rzetelnie pracuje, a pracodawca rzetelnie płaci.
Nauka „za darmo”, to mit, bo nie ma nic za darmo, odnosi się to również do kształcenia na wyższych uczelniach. Warto jednak dyskutować, kto płaci za kształcenie polskiego studenta na uczelni medycznej i każdej innej. Szacuje się, że wykształcenie lekarza w państwowej uczelni medycznej kosztuje kilkaset tysięcy złotych, ale polski student medycyny nie płaci za swoje studia, które są finansowane z budżetu państwa. Problem w tym, że polski podatnik płaci za wykształcenie lekarza, ale nie ma gwarancji, że będzie korzystał z jego wiedzy i umiejętności nabytych podczas „darmowych” studiów.
Nasuwa się myśl, że jeśli student medycyny chce studiować „za darmo”, to powinno się to odbywać albo w ramach państwowych programów stypendialnych w zamian za ODPRACOWANIE studiów w publicznej placówce medycznej, albo pieniądze powinien wyłożyć sponsor (np. szpital czy instytut naukowy), który zrobi to dlatego, by z góry zakontraktować sobie zatrudnienie w ten sposób konkretnego absolwenta, by ten po zdobyciu wykształcenia i dyplomu ODPRACOWAŁ wyłożone na niego pieniądze na wskazanym przez sponsora stanowisku pracy. Podobnie może być (powinno?) z innymi kierunkami studiów. W ten sposób polski podatnik nie łożyłby na rzesze studentów europeistyki czy stosunków międzynarodowych, którzy prawie na pewno nie znajdą zawodu zgodnego z uzyskanym wykształceniem.
Taki system nie ma nic wspólnego z niewolnictwem czy przymusem, bo nikt nikomu nie nakazuje podpisywać takiego zobowiązania( podobnie, jak np. nikt nie każe podpisywać umowy z telefonią komórkową, zgodnie z którą za 1 zł otrzymuje się aparat telefoniczny wart wielokrotnie więcej oraz dostęp do szerokopasmowego Internetu w zamian za zobowiązanie trwania umowy przez określony w umowie czas.)
Podobnie jest z kształceniem w różnych dziedzinach i specjalnościach w wielu krajach świata. Jeżeli komercyjna firma, instytucja publiczna czy instytut naukowy chce pozyskać znakomicie wykształconego pracownika, to wyszukuje najzdolniejszych studentów, oferuje im finansowanie kształcenia na wybranych uczelniach i po uzyskaniu dyplomu zatrudnia. Taka forma umowy, na z góry określonych warunkach, do których należą warunki pracy i płacy wraz z określonym minimalnym okresem zatrudnienia, nie stwarza studentowi po zakończeniu studiów ryzyka bezrobocia, podejmowania niskopłatnej pracy, pracy kilku etatach czy konieczności szukania zatrudnienia za granicą (o ile sponsor nie jest właśnie zagranicznym podmiotem), a sponsorowi gwarantuje dopływ pracowników z pożądanym przez niego wykształceniem.
Państwo polskie gwarantując polskiemu studentowi „darmowe” kształcenie w publicznej uczelni, ma zatem pełne prawo zawrzeć z nim umowę analogiczną do tej, jaką opisałem powyżej. Ta umowa może zawierać zapisy odmienne dla różnych kierunków studiów, bo inne są koszty kształcenia lekarza, a inne historyka, ale przede wszystkim dlatego, że państwo polskie (ów sponsor) ma różne potrzeby i odmienne oczekiwania w stosunku do absolwenta medycyny, a inne w stosunku do absolwentów innych kierunków studiów.
Jeśli na polskim rynku pracy brakuje lekarzy, których wykształcenie jest kilkukrotnie wyższe niż wykształcenie historyków, a ponadto mało który historyk znajdzie pracę w zawodzie za granicą (więc raczej nie wyjedzie, by pracować poza Polską jako historyk), a zagraniczne placówki medyczne zatrudnią praktycznie każdego polskiego lekarza, to absolwent polskiej publicznej uczelni medycznej, który przez 6 czy 9 lat nie płacił z własnej kieszeni za uzyskane wykształcenie, powinien mieć obowiązek pracowania przez określony okres czasu w publicznej placówce medycznej w Polsce, nie mieć prawa w tym okresie zatrudniania się nigdzie indziej (by nie spadła jakość pracy u „państwowego” pracodawcy) lub mieć prawo pracowania dodatkowo w innym miejscu pracy, ale w na z góry określonych warunkach (chociażby po to, by w 30 czy 40 godzinie pracy nie spadała jej jakość) i w zamian otrzymywać wynagrodzenie na poziomie zdecydowanie bardziej satysfakcjonującym niż obecnie. Taki model zatrudnienia młodego lekarza po studiach byłby możliwy choćby dlatego, że zatrzymany zostałby odpływ tysięcy lekarzy „na zachód”, których koszt wykształcenia poniósł polski podatnik. Takiego absolwenta nie mógłby pozyskać, bez wcześniejszego zrefundowania kosztów poniesionych na kształcenie, niemiecki szpital czy klinika w Szwecji, co finalnie zwiększyłoby efektywność kształcenia lekarzy w Polsce.
Jeśli chcemy przerwać narzekanie na niskie zarobki w służbie zdrowia z jednoczesnym ograniczeniem drenowania Polski z najlepszych specjalistów (lekarzy, pielęgniarek itd.), to równajmy do zachodnich standardów. Pozostawanie w obecnym systemie, nie służy lekarzom, nie jest dobre dla budżetu państwa i – co najważniejsze – nie jest dobre dla podatników-pacjentów, którzy oczekują wysokich standardów opieki medycznej, dostępności do specjalistów i wszystkiego tego, co widzą w serialu o szpitalu w Leśnej Górze, a czego nie doświadczają w realnym życiu.
Mąż Agnieszki, ojciec Jana i Joanny, mgr politologii, wiceprzewodniczący Prawicy Rzeczypospolitej na Mazowszu, radny Sejmiku Mazowieckiego, autor kilku scenariuszy filmów dokumentalnych i fabularnych, miłośnik ogrodów botanicznych.