Czy w Polsce warto sięgać po pozycje na półkach księgarskich? Nie – bo nie pisze się u nas ani nie wydaje nic ciekawego…
Czy uważam się za osobę będącą na bieżąco z tym co wydawane i co „powinno być” czytane? Nie, od razu odpowiem – zdecydowanie nie. Z jakiej przyczyny? Bardzo prostej – bo w Polsce, obecnie, nie pisze się ani nie wydaje nic ciekawego.
Statystyki z jednej strony doprowadzają do ekstazy, z drugiej biją na alarm ze zgrozą. Wydaje się co roku coraz więcej książek, więcej mamy wznowień, a tomy przekładów literatury zagranicznej zawalają z każdym rokiem półki w rekordowych ilościach. Jednocześnie czytelnictwo leci na łeb na szyję, a coraz to nowe autorytety drą szaty nad tym jak to nasi rodacy nie czytają i zamulają sobie mózgi Ewą Drzyzgą i „Kiepskimi”.
Cóż – temat jest to na kilka, a nie jeden wpis, więc pozwolę sobie jedynie poskrobać po powierzchni, a pod gnijącą skorupę naszej literatury – zejść kiedy indziej.
Zacznijmy od zadania sobie prostego pytania: Polacy nie czytają? A właściwie dlaczego? Czy patrząc na księgarskie półki widzimy je zawalone pozycjami wybitnymi? Cegłami w nieskończonym murze kultury, że po taką książkę tylko sięgnąć i wzbogaceni jesteśmy na całe życie? Czy naprawdę patrzymy na te półki w Empikach, księgarenkach dużych i małych, hipermarketach, stacjach benzynowych, i widzimy tam rzeczy, które Polak chce czytać? Bo ja tam widzę tylko makulaturę.
Gala Nagrody Literackiej Gdynia skłoniła mnie do pewnych przemyśleń. Tak się bowiem składa, że kręciłem się wokół miasteczka literackiego, wzniesionego na tę okazję i starałem uczestniczyć we wszystkich ciekawych dyskusjach i panelach. Samą galę jednak ominąłem, mogłem natomiast całą rzecz podziwiać w telewizji. I podziwiałem – korowód zadowolonych krytyków, autorów, recenzentów i wydawców, chwalących siebie nawzajem i rozdającym sobie wzajemnie nagrody, a wszystko to okraszone sosem mdłego jak diabeł prowadzącego, puszczającego anegdoty z rodzaju „a profesor Chwin mi nie zaliczył tego przedmiotu na studiach, ha ha – to może teraz profesorze?”. Jako człowiek naprawdę zadeklarowany postanowiłem ceremonię śledzić do końca i gwarantuję Państwu – łatwo nie było. A jeśli ktoś szuka odpowiedzi – czemu Polacy nie czytają, cóż – tam ją otrzymał. Stefan Chwin nagrodzony za jakieś tam rozważania nad samobójstwem, po które bym nawet sięgnął, ale czytano je w trakcie gali na głos, więc wdzięczny jestem organizatorom – przekonali mnie by nie marnować na to pieniędzy. Jeszcze kilka innych rzeczy, wydanych w zacnych wydawnictwach, których tytuły i autorzy ani nic wyjątkowego sobą nie reprezentowali, ani do lektury nie zachęcali.
I nie natrząsałbym się z tego, że w polskiej literaturze książkę wydaną czytają cztery osoby, bo autor, redaktor, wydawca i recenzent, gdyby nie fakt, że na dwa dni przed galą byli w Gdyni „w gościach” autentyczni, wielcy literaci, wrzuceni na panel dyskusyjny i omawiający literaturę faktycznie świetną. Mam tu na myśli oczywiście tercet Szostak – Dukaj – Orbitowski. Trzech najwybitniejszych literatów w jednym miejscu i czasie, gadających sobie o czwartym genialnym – Twardochu (oraz także znakomitych „Balladynach i romansach”), a tutaj szybka zapowiedź, dyskusja, no i kończymy Panowie, jeszcze trzydzieści minut…
Zamiast nich mieliśmy nudzącą Agatę Bielik – Robson oraz Stefana Chwina z miną „jak ja to genialnie napisałem”. Ale dobrze – była to pierwsza taka duża tutaj impreza (mimo iż sama nagroda rozdawana jest od kilku lat), może chłopaki wyciągną wnioski. A przy tym Chwina i Bielik – Robson można częściej spotkać w świetlicy Krytyki Politycznej, zaś jakiś Dukaj czy Orbitowski nie bywają tam wcale.
Jednak dlaczego właściwie czytanie ma być jakimś współczesnym sacrum? Dlaczego z aktu czytania wielu, szczególnie młodych inteligentów, robi złotego cielca, najwyższą nobilitację, równą nadaniu Orderu Bohatera Pracy Socjalistycznej? Czytam – jestem inteligentem! Jestem lepszy, przystojniejszy, bystrzejszy, po prostu stoję wyżej od całej reszty tego tu chamstwa!
Może za bardzo rozmydlam, więc wyjaśnię prościej: czytanie jako sam akt, czynność – nie ma żadnej wartości. Tak jak wiedza jest wartością zerową, bo dopiero w działaniu nabiera znaczenia, tak samo akt czytania jest całkowicie pusty i bezwartościowy, jeśli prowadzi donikąd. Młodzi ludzie przewalający tony fantastycznych bredni (przyganiał kocioł garnkowi) wcale nie są lepsi od tych, którzy w błocie kopią piłkę pod blokiem. Powiem więcej – ci od piłki będą być może społecznie nawet bardziej pożyteczni, bo trafiwszy do reprezentacji przyczynią się do tego, iż za kilka lat tym radośniej wypiję w czasie meczu piwo przed telewizorem. Tak samo jest z całą literaturą – kto normalny, dla rozrywki, sięgnie po „Trans” Gretkowskiej? I co z tej lektury wyniesie? Sto sposobów na opisanie kobiecej waginy? A kto sięgnie po „Good night dżerzi”? Czy ktoś jeszcze pamięta kim był bohater tej powieści – Jerzy Kosiński?
Literatura w Polsce traci swoją zasadniczą funkcję. Nie uczy kultury (bo czyż może to uczynić rzeczony „Trans”?), nie wpaja wartości (bo jakie wartości wpoją jakieś jałowe deliberacje nad „aktem suicydalnym”?), wreszcie, co najgorsze – nie uczą języka. Podstawową bowiem funkcją literatury, jeśli nie ma spełniać funkcji rozrywkowej – jest nauka języka. Tymczasem literatura mainstreamowa to w większości semantyczny bełkot, zaś inna, np. fantastyczna, jest napisana przez ludzi, którzy zanim usiądą do klawiatury winni obowiązkowo ponownie zdawać maturę z języka polskiego.
Druga strona medalu jest z kolei następująca: inteligencjo – w Polsce, owszem, czyta się – ale nie to co byście chcieli. Kobiety czytają „Dom nad Rozlewiskiem” nie dlatego, że są głupie, jak to sugerujecie w Wysokich Obcasach, lecz dlatego, że w tej literaturze odnajdują dla siebie coś wartościowego. Młode dziewczynki nie czytają Stephanie Meyer dlatego, że są grube i brzydkie (jak obrzydliwie sugeruje się na rozmaitych forach internetowych), tylko dlatego, że odnajdują w jej książkach pewien archetyp uczucia, nieobecny we współczesnej, masowej kulturze „szybkiego numerka”. Drzeć można szaty i padać Rejtanem w lamencie nad tym, że nie wałkuje się w autobusach i poczekalniach Kołakowskiego, Konwickiego, Gombrowicza czy Gretkowskiej, ale odpowiedzmy sobie – a kto ma to ochotę czytać dla przyjemności? Komu umilą czas waginalne wspomnienia bohaterki „Transu”, albo opis kolekcji pejczy z kart dzieła Głowackiego? Kto, pytam, kto ma ochotę się przy tym ogłupiać?
Długo mógłbym prowadzić takie rozważania, jeszcze tu do nich wrócimy, powyższe to jedynie zestaw problemów czekających na rozwinięcie. Jaką więc dałbym radę na koniec? Czytajcie co chcecie, bez oglądania się na utyskiwania mędrków i walące grozą po oczach „statystyki czytelnictwa w Polsce” czy inne tam „całe Polski czytające dzieciom”. Czytajcie sobie albo Chwina, albo Meyer, albo w ogóle nie czytajcie i idźcie pograć w piłkę.
Zaręczam – to też bardzo zdrowe.