Kiedy uderzą?
02/03/2012
325 Wyświetlenia
0 Komentarze
11 minut czytania
Na Bliskim Wschodzie mało kto już pyta „Czy..”, a prawie wszyscy pytają: Kiedy USrael zaatakuje Iran? Już w kwietniu, czy trochę później?
Narastająca presja plotek o rychłej wojnie może być starannie wyreżyserowaną kampanią nacisku w celu zacieśnienia sankcji i zmuszenia Iranu do stołu rokowań, ale jest bardziej prawdopodobne, że atak ze strony USraela jest rzeczywiście blisko. Doroczna konferencja izraelskich sił bezpieczeństwa w Herclija na początku lutego, jeśli wierzyć doniesieniom i przeciekom z kół izraelskich, przebiegała w atmosferze histerii co do postępów irańskiego programu nuklearnego. Najdalej poszedł jastrzębio nastawiony minister obrony Ehud Barak, który stwierdził, że „okno czasowe” dla skutecznego ataku lotniczego na Iran szybko się zamyka, w miarę jak coraz więcej wirówek przenosi się do nowych zakładów w Fordow w pobliżu świętego miasta Qom, schowanych i umocnionych tak głęboko pod ziemią, że jakikolwiek atak powietrzny czy lądowy już mu nie zaszkodzi i program budowy bomby A będzie tam dokończony, tym łacniej zresztą, jeśli do ataku dojdzie. Natomiast zbombardowanie, próba desantu lub atak lądowy na święte miasto Qom wyzwoli po prostu masowe poparcie dla władz irańskich i oddali możliwość ich obalenia droga sankcji i nacisków z zewnątrz.
Szczególnie ostro Barak zaatakował koncepcję odczekiwania na skutki sankcji, których kolejna runda wchodzi w życie dopiero w połowie tego roku. „Każdy kto mówi ‘później’, wkrótce dowie się, że powiedział ‘za późno” – perorował Barak dodając, że „w ocenie wielu ekspertów dalsze powstrzymywanie działań wojskowych będzie oznaczać wkrótce Iran z bombą atomową, a stosunki z Iranem atomowym będą dużo bardziej skomplikowane, bardziej niebezpieczne i bardziej kosztowne w ludziach i w pieniądzu niż powstrzymanie tego procesu w porę”.
Amerykański kolega (bo nie śmiem twierdzić, że podwładny) Baraka – sekretarz obrony, czyli minister wojny USA Leon Panetta lecąc z grupą dziennikarzy do Brukseli na konferencję NATO powiedział w dwa dni potem, że jego zdaniem jest bardzo prawdopodobne, iż Izrael uderzy na Iran już w kwietniu, maju albo czerwcu, kiedy niebo nad tym rejonem jest zwykle czyste. Panetta mówił to nieoficjalnie, ale później bynajmniej nie odciął się od tak rzuconych publicznie uwag.
Najwyższy przywódca duchowy Iranu – ajatollah Ali Khamenei nie pozostaje zresztą dłużny i w swoich piątkowych kazaniach transmitowanych przez radio do całego narodu zachęca do kontynuacji programu nuklearnego bez względu na sankcje i groźby z zewnątrz. „Iran nie może ulec bezprawnej obcej presji w sprawie swoich planów energetycznych i rozwojowych. Nikt nie może nas skazać na rolę eksportera wyłącznie surowców. Ropa jest darem Boga po to, abyśmy zdążyli zrobić z niej trwały użytek i przeszli do wyższego etapu rozwoju zanim jej zasoby się wyczerpią.” Jego hotba (kazanie) z 3 lutego zawierała też pogróżki, które szeroko komentowano w mediach Zachodu. „Jeżeli wojna wybuchnie wskutek ataku na Iran, będzie ona dziesięciokrotnie bardziej śmiertelna dla Amerykanów niż dla nas”. Izrael nazwał on „rakowatą naroślą” na ciele Bliskiego Wschodu, która zostanie wtedy doszczętnie usunięta. „Iran wesprze każde państwo i każdą organizację, która podejmie walkę z coraz słabszym reżimem syjonistycznym” dodał. Można to odczytać bardziej jako słowa otuchy dla Damaszku, aby póki co trwał, niż aby podjął wojnę z Izraelem. Jeśli bowiem reżim Assada upadnie, oznacza to marną przyszłość dla Hezbollahu w Libanie i Hamasu w strefie Gazy, gdyż przetnie im linie zaopatrzenia z Iranu.
Narastającej wojnie słów towarzyszą coraz pełniejsze przygotowania do wojny „na twardo”. 19 lutego pisałem na tym blogu o wielkich manewrach floty i piechoty morskiej USA pn. Bold Alligator , w których ćwiczono zmasowany atak i desant. Admirał John Harvey z dowództwa floty USA powiedział o nich, że są one „do zastosowania w rejonie Zatoki Perskiej”. Trochę sensacyjny, ale często bardzo dobrze poinformowany portal DEBKAfile, będący instrumentem wywiadu Izraela, doniósł też o wielu tysiącach żołnierzy amerykańskich, których rozmieszczono ostatnio na omańskiej wyspie Masira i jemeńskiej wyspie Sokotra na przedpolu krytycznej cieśniny Ormuzd. Z kolei głównodowodzący sił lądowych Irańskiej Gwardii Rewolucyjnej zakomunikował światu o manewrach lądowych i obrony wybrzeża Iranu w pobliżu tejże cieśniny.
Mimo takiej obfitości sygnałów nikt poważny i rozsądny nie postawi większej sumy na to, że atak lotniczy na Iran jest nieunikniony, albo że Izrael jest w stanie dokonać go w pojedynkę. Tylko zresztą przywódcy Izraela (a może i Amerykanie) wiedzą czy lotnictwo izraelskie mogłoby taką dalekosiężną operację w ogóle przeprowadzić. W każdej trzeźwej ocenie wygląda to po prostu na blef, mający podtrzymać – także na wewnętrzny żydowski użytek – gasnący mit o „niezwyciężonej armii Izraela”. Logistyka i skala takiego uderzenia wymagałaby bowiem zgody na przelot i osłony chociażby ze strony Arabii Saudyjskiej, a więc de facto wciągnięcie i jej do wojny. Nikt rozsądny nie zakłada także, że irańskie zakłady atomowe są bezbronne przeciwlotniczo. Iran miał dość czasu, aby się na taki atak przygotować, więc straty atakujących samolotów (i zestrzelonych pilotów) byłyby z pewnością bardzo duże. Ponieważ konsekwencją rozpętania takiej wojny byłoby zaraz potem starcie z Syrią, Izrael, którego najsłabszą stroną jest szczupłość kadr, może po prostu nie móc sobie na to taktycznie pozwolić.
Trudno zresztą dopuścić myśl, że atak o takiej skali i znaczeniu nmógłby być przeprowadzony bez wiedzy, zgody i wsparcia sił USA. Dlatego część obserwatorów uważa, że Izrael celowo blefuje po to, aby zmusić Amerykę, by zrobiła to za niego. Pomijając opór, jaki wobec wojny z Iranem daje się od dawna zauważać także w części kół wojskowych USA, w grę wchodzi tu przecież także kalendarz polityczny, bo Amerykę czekają w listopadzie wybory prezydenckie, do których staje ponownie Barak Obama. Trudno wyczuć, czy w wyniku rozpętania wojny jego szanse wzrosłyby („bo nie odstępuje się wodza gdy prowadzi na bój”) i gdzie dałby się poznać jako polityk silny i zdecydowany, czy też raczej – zwłaszcza jeśli uderzy za wcześnie – jego wizerunek ucierpi wskutek niechybnego, a gwałtownego wzrostu cen ropy i gazu oraz tąpnięcia całej światowej gospodarki. Żydowskie media w USA pracują całą parą nad wzmaganiem antyirańskiej histerii i poparcie dla takiej wojny w społeczeństwie tak rozpracowanym psychologicznie, jak amerykańscy goje, i tak wytresowanym jak psy Pawłowa, rośnie. Z drugiej strony jednak jeszcze żadne plany wojenne Ameryki nie były dotąd tak szeroko i mocno kontestowane jak obecna nagonka na Iran. Prawie wszyscy przeciwnicy wojny w USA to poprzedni wyborcy Obamy, gdyby więc do wojny doszło, jego własny i najbardziej opiniotwórczy elektorat z pewnością by się od niego odwrócił. Cynicznie rzecz oceniając, nie jest to dla niego łatwa sytuacja ani prosty wybór. Ale najgorsze jest to, że decyzję za niego może podjąć Ehud Barak albo Binjamin Netanyahu, skazując Amerykę zwykłe na reagowanie wobec faktów dokonanych. Co w stosunkach amerykańsko-izraelskich od dawna wydaje się normą.
Bogusław Jeznach
Deser muzyczny
Muzycznym deserem będzie dziś piękny utwór pt. Ma ihye (po hebrajsku: Co to będzie?) w wykonaniu izraelskiej śpiewaczki pochodzącej z Maroka, występującej pod pseudonimem Zehava Ben. Jest to pytanie do Boga, wyrażające niepokój o przyszłość Izraela. Nie rozwijam tu tekstu piosenki ani biogramu artystki obiecując sobie kiedyś większy materiał na jej temat. Myślę jednak, że pytanie jest dobrze zadane: tylko Bóg wie, co będzie…