Rząd w Madrycie zabiega o jak najszybszą pomoc finansową dla Hiszpanii i jej banków, deklarując w zamian gotowość rezygnacji z kontroli nad własnym sektorem bankowym. Kryzys winduje w górę cenę kredytu dla hiszpańskich firm, społeczeństwo zaś zmusza do wymiany dóbr i usług za pośrednictwem "społecznej waluty" alternatywnej wobec euro.
Premier Hiszpanii Mariano Rajoy zabiega u przywódców eurostrefy o pomoc w obniżeniu oprocentowania hiszpańskich papierów dłużnych oraz o wypełnienie przez UE obietnicy dostarczenia wsparcia finansowego dla hiszpańskich banków. Madryt chce, aby EBC wraz z Europejskim Funduszem Stabilizacji Finansowej podjęły nieograniczony skup hiszpańskich papierów dłużnych na rynku wtórnym. Naciska też, aby dofinansowanie sektora bankowego nastąpiło bezpośrednio z Europejskiego Funduszu Stabilizacji Finansowej, a nie poprzez pożyczkę pomocową dla Hiszpanii. Chodzi o to, aby te środki nie obciążyły dodatkowym długiem finansów publicznych kraju. Rajoy spotkał się we wtorek z szefem Rady Europejskiej Hermanem Van Rompuyem. Dzisiaj będzie rozmawiał w tej sprawie z prezydentem Francji Fran÷ois Hollande´em.
Szefowie eurostrefy stoją na stanowisku, że warunkiem wstępnym pomocy Hiszpanii i jej bankom jest utworzenie wspólnego nadzoru finansowego eurostrefy. Pozostałe warunki, na jakich owa pomoc mogłaby być udzielona, mają być określone na początku września. O potrzebie objęcia banków wspólnym nadzorem i docelowo – powołaniu unii bankowej, zdecydował szczyt UE pod koniec czerwca. Według koncepcji przygotowanej przez unijnego komisarza ds. rynku wewnętrznego Michela Bariera urząd nadzorczy ma być usytuowany w Europejskim Banku Centralnym. Na razie nie wiadomo, jak będą podzielone kompetencje pomiędzy krajowymi organami nadzoru, EBC a urzędem nadzoru nad bankami.
Tymczasem Hiszpanii grunt pali się pod nogami. Wysokie koszty obsługi długu i pogrążona w recesji gospodarka spychają kraj na krawędź bankructwa. Stąd gorączkowe szukanie poparcia przez rząd Mariano Rajoya. Na 6 września zaplanowano wizytę w Madrycie kanclerz Niemiec Angeli Merkel. Z kolei 21 września premier Rajoy ma udać się do Rzymu, gdzie będzie starał się utwierdzić wspólny front z premierem Mario Montim, którego kraj także znajduje się w tarapatach. Rozmowy oscylują wokół kluczowego pytania: Jak ograniczyć koszty obsługi długu? Coraz wyraźniej widać, że uderzają one nie tylko w finanse publiczne krajów Południa, ale i w interesy prywatnego biznesu w tych krajach, praktycznie uniemożliwiając mu uzyskanie konkurencyjności – wyjaśnia dr Cezary Mech, były wiceminister finansów.
Biznes pod kreską
Narzucony przez Niemcy krajom eurostrefy plan walki z kryzysem polegający na cięciu wydatków, redukcji deficytów, a na koniec wtłoczeniu w gorset paktu fiskalnego spalił na panewce. Jedynym jego skutkiem jest to, że obecnie już nie tylko rządy i banki mają problemy, ale także władze regionalne i prywatny biznes w tych krajach, nie wspominając już o zwykłych obywatelach. – Włochy płacą prawie o 5 proc. wyższą premię za dług publiczny niż Niemcy. W praktyce oznacza to, że przy zadłużeniu na poziomie 120 proc. PKB muszą o 6 proc. PKB bardziej niż Niemcy "zaciskać się fiskalnie", czyli ciąć wydatki publiczne, aby utrzymać deficyt budżetowy na tym samym co Niemcy poziomie – tłumaczy Mech.
Nie ma też widoków na wyjście z kryzysu przez poprawienie konkurencyjności tych krajów. Dlaczego? Otóż przedsiębiorcy z krajów euro dotkniętych kryzysem zadłużenia nie mogą konkurować na równych warunkach z przedsiębiorcami z bogatych krajów eurostrefy i spoza niej, ponieważ już na wstępie skazani są na ponoszenie wyższych kosztów kredytu. – Dochodzi na tym tle do absurdalnych sytuacji, gdy dwa globalne koncerny, o podobnym potencjale i podobnym ryzyku ponoszą skrajnie odmienne koszty zaciągania kredytów, w zależności od tego, w jakim kraju są zarejestrowane. Na przykład hiszpańska Telefonica płaci za kredyty 7 proc., podczas gdy brytyjski Vodafon (a więc firma spoza strefy euro) tylko 1,3 proc. – analizuje dr Mech. – Jak zatem obie firmy mają konkurować na globalnym rynku? Ta rozpiętość oprocentowania ukazuje skalę zróżnicowania pod względem konkurencyjności obu gospodarek: hiszpańskiej i brytyjskiej – kwituje finansista.
Banki sterują rządem
Sytuacja na rynku długu Hiszpanii z dnia na dzień pogarsza kondycję hiszpańskich banków, które i bez tego sygnalizowały rządowi konieczność dokapitalizowania. Obiecana pomoc eurostrefy dla tego sektora ma wynieść do 100 mld euro, ale Berlin wstrzymuje ją do czasu powołania wspólnego nadzoru nad bankami. Dlatego pod wpływem hiszpańskich kół finansowych rząd w Madrycie naciska na stworzenie w eurostrefie wspólnego nadzoru, a nawet na powołanie unii bankowej. – Właścicielom banków zależy na tym, aby zmniejszyć koszty zaciągania długu, a obecnie jedynym na to sposobem jest uzyskanie gwarancji niemieckich. Z punktu widzenia właścicieli banków kwestia, czy w tej unii bankowej znajdą się pod nadzorem europejskim, niemieckim czy hiszpańskim, jest bez znaczenia – ocenia Cezary Mech.
Berlin jest zainteresowany przejęciem faktycznej kontroli nad europejskim sektorem bankowym, ale stara się uniknąć ponoszenia przez stronę niemiecką kosztów złych długów hiszpańskich czy włoskich banków. Dlatego z jednej strony zagwarantował sobie decydujący personalny udział we wspólnym nadzorze, z drugiej zaś opóźnia pomoc dla hiszpańskich banków, aby jak najtaniej przejąć nad nimi władzę. Madryt z kolei jest tak dalece przyciśnięty do muru, że zaproponował stworzenie instytucji bankowej, która przejęłaby złe kredyty, oczyszczając aktywa hiszpańskich banków. Podobny manewr zastosowano w Grecji wobec państwowego banku rolnego – wydzielono "dobre" aktywa i przeznaczono je do prywatyzacji, zaś "złe" aktywa banku pozostały w rękach rządu do spłaty przez obywateli. Wygląda na to, że w wypadku Hiszpanii może stać się podobnie – dobre banki pójdą pod wspólny (czytaj: niemiecki) nadzór, "zły bank" i jego długi trafią w ręce obywateli.
Alternatywna gospodarka
Tymczasem kryzys zadłużenia, recesja i cięcia budżetowe pozbawiają Hiszpanów zarówno dochodów z pracy, z biznesu, jak i pomocy z publicznej kasy. Wobec powszechnego braku euro na rynku pojawił się tzw. pieniądz alternatywny. Ludzie świadczą wzajemne usługi, rozliczając się nie w euro, lecz "walutą" w postaci godziny pracy. Na przykład za godzinę pracy fryzjer czy stolarz otrzymuje od klienta np. godzinę sprzątania, lekcji języka czy gry na fortepianie. – W Barcelonie zapłata określona jako 10 godzin pracy jest respektowana w całym mieście jako forma społecznej sieci kredytowej – donosi "Washington Post". W Maladze powstał portal internetowy, który umożliwia zarabianie i zakupy przy użyciu wirtualnej waluty, bez udziału euro.
Przez działania polityków coraz więcej ludzi ląduje na marginesie. Na rynku odczuwalny jest powszechny brak pieniądza i pracy. Powstanie alternatywnego pieniądza jako środka wymiany dóbr i usług pociąga za sobą powstanie alternatywnej gospodarki, równoległej do tej posługującej się euro. W Hiszpanii działa już 325 takich "banków czasu" i alternatywnych systemów walutowych. Tą formą wymiany pracy posługują się już dziesiątki tysięcy osób. Trudno o lepszy dowód na to, że euro jako waluta nie przystaje do gospodarki hiszpańskiej i nie jest w stanie jej należycie obsługiwać."