Bez kategorii
Like

Kabul. Dziwny koń.

30/01/2012
465 Wyświetlenia
0 Komentarze
12 minut czytania
no-cover

Wszakże nie są to nasze własne zwierzęta, ale konieczność rozstania z nimi poczytujemy za dramat. Ten, kto jeździł konno – wie, o czym mówię. Jednak po Kabulu nie płakałam.

0


 

 

Kabul urodził się 26 maja 1988 roku w Stadninie im. Pierwszej Armii Konnej, głęboko w Związku Radzieckim.

 

Do Polski przyjechał w 1993 roku, jako młody ogier. Przez krótki czas był w treningu sportowym, ale dość szybko odmówił współpracy: „Skakać nie mam zamiaru. Chyba – że sam”. To był powód, że następnych prawie 10 lat przepracował w szkółce jeździeckiej. Gdy tam trafiłam – zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia.

Nic dziwnego…

 

 

Kabul „kawał cwanego drania o ogromnej mądrości”, jak pisze o nim Kamila, miał wprawdzie swój zagorzały fan klub, ale nieliczny. To znaczy – ekscentryczną Kamilę i mnie. Gdy Kamila wyjechała do Lublina, by tam studiować weterynarię czy zootechnikę, fan klub Kabula zmniejszył się o 50 procent. Nie narzekałam. Kochałam na zabój i kropka. Jeździłam Kabula prawie codziennie, to był koń w sam raz dla mnie. Do tej stajni bowiem przywlokłam się o lasce, którą dyskretnie schowałam za siebie, rozmawiając wstępnie z właścicielką. Bałam się, że wywali mnie na zbitą twarz, widząc te moje niesprawności. I właśnie dzięki Kabulowi roztarły się te wszystkie stalagmity i stalaktyty w biodrach – zaczęłam normalnie chodzić, a laska służy do przesuwania zasłon w oknach.

 Kabulowa filozofia życia opierała się bowiem o dwie skrajności: nicnierobienie i chryję. Nicnierobienie było zmorą mniej wprawnych jeźdźców. Kabul stawał na środku maneżu i trwał tam nieporuszony. Gdy jeźdźcowi udało się nakłonić go do zrobienia kroku – robił ten krok i… trwał dalej. Albo udawał, że chce siusiu. A koń, by zrobić siusiu, musi stanąć. Więc stał z wyciągniętymi do tyłu nogami, a jeździec musiał wówczas unieść się w strzemionach, by koniowi ułatwić tę czynność. I tak obciachowo stali przez 15 minut ku ogólnej radości pozostałych jeźdźców i naturalnie żadnego siku nie było. Nawet po powrocie z jazdy do stajni, gdy konie, uwolnione od siodła i popręgu często załatwiają tę czynność fizjologiczną – Kabul nie wykazywał żadnych takich potrzeb, które przed chwilą sugerował.

Skutecznie też unikał pracy, gdy na padoku, po deszczu, była ogromna i głęboka niemal po kolana kałuża. Na środku tej kałuży była mała wysepka. Tam trwał Kabul. Wiedział, że jest praktycznie nietykalny. Wszystkie pozostałe konie już dawno i grzecznie wróciły do stajni, na jazdę, a Kabulon tkwił na tej niedostępnej wysepce z cwaniacko uśmiechniętą miną: „No i co mi zrobisz?”. Żadne zaklęcia, ani podlizywania się cukrem, ani wywrzaskiwane wciórności gada nie ruszały. Po godzinie /czas jazdy/ spokojnie podchodził do wrót padoku, by udać się do stajni na zasłużoną kolację.

 

 

Owszem, kiedyś uległ cukrowi… Hmm… mieliśmy w stajni jedną kobyłę. Właśnie była razem a Kabulem na padoku. Kabul bardzo się nasładzał, mimo że już był wałachem. Byłam zrezygnowana – z jazdy nici zapewne, bo tu kabulowe amory bez sensu. Jakoś tak położyłam na ręce dwie kostki cukru i powiedziałam: „Kabul, proooszę…” I Kabul stwierdził, że – no właśnie, że te jego amory wobec Harfy są jednak bez sensu, a cukier to chociaż konkret. Zostawił więc apetyczny kobyli zad i przydreptał do ręki. Ot, życie mądrego wałacha.

Godzina zemsty? Była, była! Tęgi mróz ściął kałużę na padoku. Wyprowadzając konie, zawsze trzeba opanować ich wstępną radość z wolności i opanować „odpalanie” konia we wrotach padoku. No to mu to wszystko mówię, ale gdzie tam! „Odpalił”, naturalnie /w konie w czasie mrozu wstępuje duuuża energia!/ ale tylne nogi nie chwyciły podłoża, klapnął na zadek i w tej psiej pozycji, gnany swoim impetem, przejechał kilkanaście metrów po lodzie  z miną tak głupią, że skręcałam się ze śmiechu. Obraził się, naturalnie. Złapał na drugim brzegu lodowiska podłoże, stanął i tak odwrócony tyłem udawał, że szalenie interesuje go zapach na zmarzniętym piachu.

 Oprócz nicnierobienia – ukochaną rozrywką Kabula była chryja. Chryja polegała na genialnym otwieraniu wszelkich zamknięć i wypuszczaniu koni. Gdy stado galopowało radośnie po Hipodromie, wiadomo było, że to nasze, wiadomo było, kto otworzył padok i kto jest prowodyrem szalonych i radosnych gremialnych ucieczek. Połapanie takiej rozbrykanej i rozhukanej watahy jest wielce problematyczne. Zwłaszcza, że połać Hipodromu jest ogromna i konie doskonale wiedzą, że należy wiać.

Kiedyś, listopadowym wieczorem, idąc na Hipodrom, zobaczyliśmy na bardzo ruchliwym skrzyżowaniu dwupasmówki z tramwajem gromadę brykających i ślizgających się po asfalcie koni… Było ciemno i padał deszcz. Zbiegowisko i krzyki. Samochody i tramwaje stały. Jasna cholera! Czyje konie? No ale w środku buszował Kabul… wiadomo… jednak nasze. Cała przygoda zakończyła się w sumie szczęśliwie, dzięki Bogu, ale odtąd wymyślaliśmy nieprawdopodobne patenty na zabezpieczenie wrót padoku.

Oprócz dużych chryj – godne uwagi Kabula były i małe chryje. Podczas czyszczenia delikatnie wysuwał się z boksu, ot, na długość szyi i szybkim ruchem otwierał zapadki od drzwi do sąsiednich koni. Nie to, żeby uciekał, ale mała chryjka w stajni zawsze cieszyła, bo, naturalnie, uwolnieni gwałtownie koledzy okazję wykorzystywali. I zawsze było weselej. Kabulowi. Obserwował potem całe zamieszanie spod półprzymkniętych powiek, z tym szczególnym uśmieszkim na pysku…

 

Kabul /po Kadet od Barbara/ jest klasycznym kasztanem budionnowskim, z nieco ciemniejszą grzywą i ogonem. Ma przepiękną złocisto – miedzianą maść, olśniewająco skrzącą się w słońcu. To pozostałość po dońcach. Wśród przodków po stronie matki ma pra i prapradziadka pełnej krwi, jednak charakterystyczny pokrój zachował po koniach dońskich. Kamila pisze, że był utrapieniem instruktorów i jeźdźców. Dla mnie jednak, a i zapewne dla Kamili, nie był żadnym utrapieniem. Jakoś tak intuicyjnie wyczułam, że z Kabulonem można tylko po dobroci /nie mam przeciwnych inklinacji/. I niedawno to wyczytałam w opisie rasy – nie znosi przemocy. Ale Kabul sam jakby narzucał takie postępowanie, tylko należało słuchać, co koń do ciebie mówi. Był bardzo pamiętliwy – kiedyś, gdy włóczyliśmy się po Hipodromie przed zawodami, ktoś z gości zawodów krzyknął za nami: „Proszę pani, czy to jest Kabul?” i… Kabula natychmiast tam nie było! Galopował, aż miło! A właściwie – wiał. Udało się wysiedzieć, chociaż nie byłam przygotowana na taką niespodziankę. Okazało się, że był to pierwszy właściciel konia – człowiek bezwzględny.

Spędzaliśmy z Kabulem tyle czasu, ile się dało. Byliśmy nierozłączną parą zwłaszcza, że nie było specjalnie amatorów na jazdę na nim. Poza bowiem predylekcją do nicnierobienia /obciach dla jeźdźców/ i chryj, miał już powoli swoje lata: w miejscu połączenia szyi i piersi zrobiło mu się to charakterystyczne dla koni starszych wiekiem, z orientalna krwią, znamię, zwane sztychem Allaha. Pozwalałam mu iść swoim tempem przez pierwsze dwadzieścia – trzydzieści minut. Nie poganiałam go. Niech się rozgrzeje i rozchodzi, jak to starszy pan. Potem prosiłam o więcej i Kabul z wielką starannością nagradzał moją cierpliwość wspaniałym, energicznym kłusem. Cały Hipodrom był nasz :)))  

Któregoś roku wyjechałam na cały wrzesień na plener malarski. Po powrocie nie zastałam już Kabula. Kochana, ekscentryczna Kamila wykupiła go i zapewniła Kabulowi wspaniałe dożywocie na zielonych, mazurskich łąkach, wśród pięknych, fryzyjskich dam. W których się zakochuje, nie bacząc na okoliczności…

 

[Na fotofrafii, oprócz Kabula – zadek przystojnej, fryzyjskiej brunetki.]

 

Dziękuję, Kamilo! Szacun!

 

I dlatego nie płakałam po Kabulu.

Chociaż serce mi pękło i śni mi się ten koń do dzisiaj. Ale przecież kiedyś się spotkamy…

 

Fotografie zapewne robiła Kamila, mam nadzieję, że nie będzie „ACTA”, że je tutaj zamieściłam.  

 

 

 

 

 

0

KOSSOBOR

Niby z porzadnej rodziny, a do komedyantów przystala. Ci artysci...

232 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758