ONA I ON
Like

Jestem inna i szczęśliwa

20/05/2013
933 Wyświetlenia
0 Komentarze
19 minut czytania
no-cover

  – Oj, Baszka, Baszka – oznajmiła dawno temu koleżanka z pracy, gdy powiedziałam  coś niestosownego. Spodobało mi się i tak już zostało – mówi Barbara (Baszka) von Hanff, nauczycielka Vedic Art. Hanff to jej nazwisko rodowe, ojciec był baronem, pisał wiersze, artykuły, książki… – Był człowiekiem słowa –mówi Baszka – Po nim mam zapewne łatwość mówienia i pisania. Mama grała na skrzypcach, ale druga wojna  światowa nie powoliła jej na kontynuowanie nauki. Urodziłam się w Wałbrzychu. Na pytanie, skąd jestem, nie potrafię odpowiedzieć, bo szkoły kończyłam w stolicy; na Śląsku Cieszyńskim urodziłam dwie córki a potem w Lublinie trzecią i zatoczywszy koło, przez Podlasie i Warszawę, wróciłam na Dolny Śląsk, do Wolimierza, gdzie obecnie mieszkam i pracuję. Moją największą […]

0


 

– Oj, Baszka, Baszka – oznajmiła dawno temu koleżanka z pracy, gdy powiedziałam  coś niestosownego. Spodobało mi się i tak już zostało – mówi Barbara (Baszka) von Hanff, nauczycielka Vedic Art. Hanff to jej nazwisko rodowe, ojciec był baronem, pisał wiersze, artykuły, książki…

– Był człowiekiem słowa –mówi Baszka – Po nim mam zapewne łatwość mówienia i pisania. Mama grała na skrzypcach, ale druga wojna  światowa nie powoliła jej na kontynuowanie nauki. Urodziłam się w Wałbrzychu. Na pytanie, skąd jestem, nie potrafię odpowiedzieć, bo szkoły kończyłam w stolicy; na Śląsku Cieszyńskim urodziłam dwie córki a potem w Lublinie trzecią i zatoczywszy koło, przez Podlasie i Warszawę, wróciłam na Dolny Śląsk, do Wolimierza, gdzie obecnie mieszkam i pracuję. Moją największą pasją jest Vedic Art. Prowadzę kursy Vedic Art i organizuję plenery malarskie w ukochanym Wolimierzu i Wrocławiu. Jestem optymistką, doświadczoną przez życie a jednak, nie tracącą nadziei, że ludzie są dobrzy a świat piękny. Bardzo lubię dźwięki i obrazy, film i teatr. Z komputerem jestem za pan brat.Odkąd pamiętam zawsze chciałam malować, rysować, rzeźbić… Chciałam, lecz ciągle nic mi nie wychodziło, wciąż tkwiło we mnie przekonanie, że nie umiem, nie potrafię, nie mogę malować. Wiele razy próbowałam i zniechęcałam się sama, borykając się z brakiem czasu i umiejętności. Jako nastolatka, czytałam biografie impresjonistów; zafascynowana postacią van Gogha, usiłowałam kopiować jego rysunki i obrazy. Zniechęciłam się jednak szybko, ponieważ z jednej strony sama widziałam, jak nieudolne są te moje próby a z drugiej strony w rodzinie, nie podzielano mojej pasji, lecz skutecznie zniechęcano mnie, znanymi mi i słyszanymi do niedawna, komunikatami: zostaw, nie potrafisz, to trzeba mieć talent, lepiej posprzątaj pokój, szkoda czasu. Przekonania mają ogromną moc.

Po szkole podstawowej, gdy stanęłam wobec wyboru zawodu, wybrałam poligrafię, uznając, że skoro nie umiem malować, to przynajmniej będę maczać ręce przy reprodukowaniu obrazów. W technikum uczyłam się podstaw grafiki użytkowej, biegałam na wystawy do Zachęty i Muzeum Narodowego w Warszawie, nie omijałam żadnej nadarzającej się okazji, by przynajmniej popatrzeć na, tak urzekające mnie, obrazy innych. I zawsze, w czasie oglądania słyszałam, gdzieś z tyłu głowy: to nie dla ciebie, to trzeba mieć talent. Po szkole średniej szybko wyszłam za mąż i szybko przyszły na świat moje córki, którym matkowałam, przez prawie trzydzieści lat, w zasadzie nie pracując zawodowo, nie licząc krótkotrwałych, bardzo różnych zajęć, które łatały budżet domowy, o których jednak nie mogę powiedzieć, że były moją pasją, czy zawodem. Jednak w dalszym ciągu tkwiła we mnie ogromna potrzeby malowania. Kupiłam sobie jakąś książkę, poradniki, oglądałam albumy, lecz odkładałam malowanie na potem: bo dom, bo dzieci, bo praca. Odczuwałam wieczny brak: czasu, środków na przybory malarskie, a także brak zdecydowania.

Wszystko zaczęło się w 2008 roku…

dopadła mnie jakaś niemoc, depresja; nie bardzo wiedziałam, co chcę robić i nie widziałam przed sobą perspektyw. Wyczerpały mi się pomysły na życie. W grudniu 2007 zamknęłam, prowadzoną przez siebie działalność, a remont domu, do którego wprowadziłam się w sierpniu 2007, wyczerpał prawie wszystkie zapasy gotówki. Mieszkając zaś na dolnośląskiej wsi nie bardzo wiedziałam, gdzie i jaką znaleźć pracę. Tkwiłam więc w tym stanie niemocy, aż późną wiosną tego roku dotarła do mnie informacja, przez Internet, że niedaleko mojego domu, w Kopańcu, będą organizowane warsztaty Vedic Art.

Zaintrygowała mnie nazwa, zaczęłam szukać informacji w Internecie, i znalazłam. Oglądanie rozpoczęłam od Galerii. Jakież było moje zdumienie, gdy zobaczyłam obrazy, tak podobne do tych, które chciałabym malować. Przyznam, że niezbyt dokładnie przeczytałam wtedy, czym Vedic Art jest. Namawiana przez przyjaciółkę, podjęłam ostateczną decyzję, że jadę, i znów zapadłam w letarg. Nadszedł jednak lipiec, czas warsztatu; zaopatrzyłam się w przybory malarskie i pojechałam, wiedziona jakąś intuicją, że, być może, te zajęcia pozwolą mi wrócić do siebie, do życia.

Prawdę powiedziawszy, nie wiedziałam po co jadę na ten kurs. Przejęta i trochę zdenerwowana zajęłam miejsce na końcu długiego rzędu stołów, rozłożyłam swoje narzędzia malarskie i … z osłupieniem słuchałam słów Jacka, nauczyciela, twierdzącego, z ogromnym spokojem, że to nie prawda, że nie umiem malować, że wszyscy potrafią, każdy człowiek ma w sobie takie umiejętności, tylko życie, rodzice, inni ludzie, wymazali mu tę umiejętność, lecz ona jest i oto w ciągu pięciu kolejnych dniach miałam się o tym przekonać. Poczułam radość i ulgę z jednej strony, a z drugiej niedowierzanie; eee tam, myślałam, może inni TO mają, ale ja nie, na pewno nie, no chyba sama wiem najlepiej. Jeszcze bardziej zdumiona byłam usłyszawszy, że tu, na warsztacie Vedic Art, główną zasadą jest nie ocenianie niczyjej pracy, a już na pewno nie ma mowy o krytykowaniu.Nauczyciel podał nam pierwszą zasadę Vedic Art, poprosił, byśmy wyjęli papier, rozdał ołówki i polecił, przez pewien, dość długi czas, kreślić na papierze linie. Kreśliłam i buzowało się we mnie, myślałam sobie: ależ to głupota, i co? od takiego bazgrania mam dojść do malowania? Przecież to absurd! A nauczyciel, postawny mężczyzna, chodził po sali, patrzył na nasze linie i spokojnym głosem mówił, że takie kreślenie uaktywnia prawą półkule; że na konferencjach uczestnicy właśnie dlatego, że wysiada im lewa półkula mózgu, odpowiedzialna za logiczna myślenie i rozum, zaczynają kreślić tzw. konferencjałki, bazgroły; bo kiedy pracuje prawa, lewa odpoczywa. A we mnie rosła agresja i chciałam, żeby to ćwiczenie już się skończyło. Potem okazało się, że każde zajęcia, rano czy po południu, zaczynać mamy od kreślenia linii. Posłusznie je kreśliłam, starając się przy tym nie myśleć, jednak denerwowała mnie ta czynność i kończyłam ją tak szybko, jak tylko się dało. Po dłuższym czasie dotarło jednak do mnie, (czy raczej do mojej nad, pod, czy nie świadomości, nie wiem), jak ważna jest to rysowanie, jak wiele daje. I dziś potrafię kreślić linie 20 minut i dłużej. Robię to spokojnie i z przyjemnością. Otrzymaliśmy kolejną zasadę i w tym momencie coś się we mnie otworzyło: Jakby w błysku, dotarło do mnie, że polecenie zobaczenia i odwzorowania linii z obrazka, który sama sobie wybrałam, jest nie tylko możliwe, ale w gruncie rzeczy proste. Coś we mnie bardzo głośno zaczęło śpiewać: Boże, umiem, UMIEM! Przepełniała mnie radość możliwości! Patrzyłam zachwycona na swoje dzieło, dumna z siebie i zadowolona. Wróciłam do domu szczęśliwa, jak nigdy w życiu  opowiada Baszka.

W Internecie można znaleźć wiele na temat Vedic Art. A to Malowanie serce. A to Malowanie Intuicyjne, to znów Malowanie Duszą.

  Moim zdaniem Vedic Art to genialna metoda, pozwalająca przy pomocy siedemnastu zasad i malowania, otworzyć i uwrażliwić prawą półkulę mózgu i serce oraz spowodować pozbycie się różnego rodzaju ograniczeń, narzuconych, czy przejętych; od rodziny, otoczenia czy środowiska, a mówiących: nie potrafisz, nie dasz rady, nie umiesz. Okazało się, że po warsztacie Vedic Art, otworzyły się we mnie MOŻLIWOŚCI. I tak naprawdę nie chodzi tu tylko o malowanie. Istota leży w moim poczuciu, że teraz: wiem, umiem, potrafię. Że nic mnie nie ogranicza. Wszystkie poznane zasady Vedic Art przekładają się na życie, na zaradność i kreatywność. Kiedy mam do rozwiązania jakiś, choćby drobny, problem domowy: kapiący kran, nie domykającą się furtkę czy jakiś otwór, który muszę zabezpieczyć przed wszędobylskimi, młodymi kotami, po prostu: biorę kartkę papieru, ołówek, siadam i kreślę linie. A potem wstaję i po prostu wiem, jak i co zrobić. Nie ma przeszkód, nie dostrzegam braków, biorę narzędzia do ręki a resztę podpowiada mi mózg.

Powróciła do mnie energia i radość życia. Dziś potrafię odpowiedzieć sobie na pytania: Kim jestem? Co chcę robić w przyszłości? Vedic Art stał się celem i sposobem mojego życia. A malowanie? Stało się dla mnie ogromną przyjemnością, przypominającą mi, że umiem, że mogę, że jestem wolna od ograniczeń, które mi wcześniej nie pozwalały malować… Jestem przekonana, że Vedic Art jest dla wszystkich. Dla kobiet i dla mężczyzn. Dla aktywnych zawodowo i dla tych którzy, z różnych powodów, tę aktywność zakończyli. Uważam, że ta Vedic Art jest szczególnie godna polecenia wszystkim osobom, które są nieśmiałe, niepewne siebie i swoich przekonań, które nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Dla przepracowanych i wypalonych zawodowo oraz wszystkich, którym zależy na tym by poczuć wolność, by zacząć żyć w zgodzie z samym sobą. Bo Vedic Art jest doskonałym sposobem życia dającym jednocześnie ogromną radość tworzenia, malowania.

Depresja Baszki miała też inne podstawy..

Od najmłodszych lat czułam się dziewczynką, dziewczyną, kobietą. Poczynając od różowej kokardy na cienkich, jasnych włosach i sukieneczek z falbankami oraz bufiastymi rękawkami, kończąc na długich warkoczach. Jednocześnie wiedziałam, że jestem inna.. Od najmłodszych lat fascynowały mnie dziewczynki, dziewczyny, kobiety. Zakochiwałam się z dziecięcą naiwnością i radością w koleżankach; w przedszkolu, w szkole, na podwórku, na koloniach, obozach harcerskich. Zakochiwałam się w starszych od siebie dziewczynach i dorosłych kobietach znanych i obcych, w rodzinie i poza nią. Nie interesowali mnie chłopcy.
Cała szkoła średnia była jednym, długim pasmem kolejnych zauroczeń w dziewczynach. Potrafiłam wytrwale adorować młode kobiety ze swojego otoczenia, pogrążona w marzeniach o wielkiej miłości i wspólnym dzieleniu pasji i życia. Swoje miłości nosiłam w sercu, opisywałam w wierszach. Odkrywałam przyjemność płynącą z obdarowywaniu moich wybranek kwiatami i drobnymi prezentami. Oczywiście próbowałam też okazywać swoje uczucia, ale zawsze bardzo uważałam, by nie zrazić natarczywością dotyku. Przyjmowane były różnie: od kompletnej obojętności do nieśmiałych prób odpowiadania. Żyłam przekonana, że kiedyś znajdę kobietę swojego życia, marzenia się spełnią i będę żyła długo i szczęśliwie u boku ukochanej. Przyszedł jednak taki dzień, gdy mając dwadzieścia lat, w brutalny dla siebie sposób, dowiedziałam się, że kontakt fizyczny z kobietą jest zły, zboczony, nienormalny  – opowiada.-  Przez kolejne trzydzieści lat udowadniałam sobie, w maniakalny wręcz sposób, że jestem normalna. Wyszłam za mąż, urodziłam dzieci. A przecież cały czas tkwiła we mnie tęsknota do kobiet. Lubiłam przebywać w ich towarzystwie. Otaczałam się młodymi kobietami, zafascynowana podziwiałam ich kobiecość, cały czas pamiętając o podjętym przez siebie zobowiązaniu udowodnienia sobie i światu, że ja nie; ja nie jestem lesbijką, jestem NORMALNA. Poczucie potrzeby akceptacji społecznej było we mnie tym silniejsze im bardziej dochodziły do głosu „złe, chore, zboczone skłonności”. Wytrzymałam dziesięć lat. W jedenastym roku małżeństwa spotkałam kobietę, która zachwyciła się mną tak silnie, jak ja nią. Gorący i burzliwy romans trwał za krótko: mój mąż po pierwotnej „niby” akceptacji mojej z Nią „przyjaźni”, po czterech miesiącach postawił ultimatum: „albo ja, albo Ona”.
To nie był łatwy wybór. Miała już dwoje dzieci. Moja partnerka, jak się okazało też mężatka, ani myślała o porzuceniu dla niej męża.

– Chciałam umrzeć, targnęłam się na swoje życie sądząc, że to będzie dobre, najlepsze rozwiązanie tego supła. Trafiłam, po nieudanej próbie samobójczej, do psychiatry, który skierował mnie do seksuologa. Ten, w majestacie autorytetu, oznajmił mnie i mojemu mężowi, że homoseksualizmu nie da się wyleczyć. Nie uwierzyłam doktorowi. Wróciłam do domu z przekonaniem, że jednak jestem nie normalna, to znaczy JESTEM zła, zboczona i chora.
Postanowiłam podjąć kolejną próbę udowodnienia, sobie i światu, że nie jestem lesbijką. Po kolejnych, prawie dwudziestu latach zaprzeczania sobie, częstego popadania w stany depresyjne, z bardzo wysokim, trudnym do uleczenia wysokim ciśnienie, ciągłymi bólami głowy i brzucha; po doprowadzeniu dzieci do wylotu z gniazda; postanowiłam, bardzo już tym zmęczona, przestać udawać kogoś, kim nie byłam.

Odeszła od męża. Spotkała kobietę swojego życia, wreszcie udało jej się przyznać, przed samą sobą, że jestlesbijką.
Czuję się wolna. Swobodnie mogę wyrażać swoje uczucia a moja kobieta i zaprzyjaźnione osoby nie potępiają mnie, traktują normalnie. Już nie jestem zła ani chora ani zboczona.
Minęła większość dolegliwości fizycznych. Żyję bez wstydu.

0

katarzynatnowak

28 publikacje
5 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758