Jerzy Przystawa: Odmówili rejestracji…!
29/09/2011
456 Wyświetlenia
0 Komentarze
20 minut czytania
Artykuł Prof. Jerzego Przystawy na temat JOW i Nowego Ekranu
Jak zawsze przy kolejnych wyborach, pojawiają się głosy niezadowolonych z obecnego systemu wyborczego, tych przede wszystkim, którym, z takiego czy innego powodu odmówiono rejestracji, albo na etapie rejestrowania komitetu wyborczego, albo list kandydatów.
Kiedyś pewnie jakiś uczony kolega dra Jarosława Flisa zbierze te wszystkie głosy niezadowolenia i sporządzi statystyki wykluczonych z wyborów. Będziemy wtedy mieli pełną jasność, czarno na białym. Na użytek tego tekstu wybieram tylko bardziej jaskrawe incydenty, które przypadkiem trafiły w moje ucho.
Na pierwszym miejscu wymienić wypada komitet wyborczy portalu "Nowy Ekran" (Komitet Wyborczy Wyborców Obywatelskich List Wyborczych Nowego Ekranu. Uff!), któremu PKW odmówiła rejestracji, kwestionując czytelność niektórych podpisów i jakieś niezgodności w zamieszczonych danych. Kodeks Wyborczy ustala, że warunkiem rejestracji komitetu wyborczego jest zebranie minimum 1000 podpisów wyborców. NE dlatego zasługuje na pierwsze miejsce, ponieważ odwołał się do Sądu Najwyższego i stała się rzecz niesłychana i niesamowita: Sąd Najwyższy zakwestionował decyzję PKW i nakazał rejestrację komitetu! Nie na wiele się to przydało działaczom NE, ponieważ w krótkim czasie, jaki im pozostał do zebrania minimum 105 tysięcy podpisów w co najmniej 21 okręgach, zadanie to przekraczało ich możliwości organizacyjne i finansowe i, w efekcie, udało im się zarejestrować tylko dwóch kandydatów do Senatu. To i tak wielki sukces, bo zarejestrowanie kandydata do Senatu wymaga zebrania jeszcze minimum 2000 podpisów i sztuka ta nie udała się wielu innym komitetom wyborczym, zarejestrowanym zgodnie z regułami pekawuowskiej demokracji.
Bardziej bolesne od przypadku "Nowego Ekranu" są przygody komitetów wyborczych Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikkego i Prawicy Rzeczypospolitej Marka Jurka, ponieważ są to partie kierowane przez polityków o wielkich ambicjach, dla których odmowa rejestracji jest ciosem nad wyraz nieprzyjemnym, gdyż eliminuje ich z podziału sejmowych mandatów już na samym wstępie wyborów, jakim jest etap rejestracji. Wprawdzie JKM odgraża się, że jego wyborcy przejdą z okręgów, w których odmówiono mu rejestracji, do tych, w których listy zostały zarejestrowane, ale poważnie tego traktować nie podobna.
Ale do czego w ogóle potrzebne są te tysiące i setki tysięcy podpisów?
Dlaczego w Kanadzie. Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych i wielu innych krajach z powodzeniem wystarczy 10 do 15 podpisów, a u nas konieczne są tysiące i setki tysięcy? W Indiach wystarczy poparcie JEDNEGO wyborcy, a w Ameryce, w ostatnich wyborach, mandat senatora uzyskała dama, która w ogóle nie rejestrowała swojej kandydatury, a wyborcy sami wpisywali jej nazwisko na kartach wyborczych! O co tu może chodzić? W czym by to przeszkadzało, gdyby ich (i inne ) kandydatury oddane zostały pod osąd wyborców? Jeśli bowiem ci panowie mają szanse na zwycięstwo wyborcze, to odmówienie im prawa zarejestrowania się jest bezpośrednim ciosem w demokratyczny wybór i uzurpowanie sobie przez PKW uprawnień, które w demokratycznym państwie przysługiwać mogą tylko wyborcom! Jeśli zaś takich szans nie mają i wyborcy i tak by ich skreślili, to jaka dziura w niebie powstałaby, gdy umożliwiono im kandydowanie?
A dzieje się tak nieprzerwanie, od pamiętnych pierwszych prawdziwie demokratycznych wyborów 1991 roku. Wówczas najbardziej znamienną była ingerencja PKW w listy Partii "X" Stanisława Tymińskiego, które zostały unieważnione w około 40 okręgach. Opinia publiczna w Polsce przełknęła to gładko, bo Tymiński, to był Wróg Publiczny Numer 1, jakiś demon z dżungli, człowiek znikąd, podobno bijący żonę i kradnący programy komputerowe, który, na dodatek, uwiódł miliony naiwnych Polaków i pokonał nie tylko ikonę demokracji – Tadeusza Mazowieckiego – ale nawet omal nie wygrał z samym Lechem Wałęsą! Takiego człowieka należało się bać i wyeliminować za wszelką cenę. Ale komu dzisiaj zagrażają JKM, Marek Jurek, Krzysztof Piesiewicz czy inni nieszczęśnicy, którym rejestracji odmówiono?
Niektórzy obrońcy tego pomysłu twierdzą, że gdyby nie te tysiące podpisów, to kandydatów byłoby Bóg wie ilu i mielibyśmy niemożliwą do zniesienia inflację niepoważnych kandydatów.
Wybory w UK, Kanadzie czy USA nie potwierdzają tych obaw. Nigdzie tam, mimo braku takich drakońskich ograniczeń biernego prawa wyborczego, o żadnej inflacji kandydatów nikt nie słyszał. Wszędzie tam, z reguły, na jedno miejsce rejestruje się ok. pięciu kandydatów. I tak też, nota bene, jest w Polsce! W wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast mamy średnio 5 kandydatów na jedno miejsce i tak też jest w obecnych wyborach senatorskich, w których rejestrację uzyskało 504 kandydatów na 100 mandatów. Inaczej już jest w wyborach do Sejmu, gdzie obowiązują znaczenie surowsze wymogi, a liczba zarejestrowanych kandydatów wynosi 7045 czyli ponad 15 na jeden mandat!
Jeszcze inni zwolennicy wyborczego status quo utrzymują, że ograniczenie biernego prawa wyborczego jest konieczne, bo budżety państwa i gmin ponoszą koszty, które związane są w jakiś sposób z liczbą kandydatów.
Taki argument byłby zrozumiały na Białorusi, gdzie tylko budżet państwa finansuje kampanię wyborczą i każdemu kandydatowi przydziela taką samą ilość pieniędzy, czasu antenowego i miejsca w gazetach. Tam nadmierna liczba kandydatów w istotny sposób obciążałaby budżet państwa. W Polsce jednak udział budżetu państwa ogranicza się w zasadzie do limitowanego dostępu do państwowego radia i telewizji. Bez wątpienia lepszym sposobem przeciwdziałania inflacji kandydatów jest stosowany w krajach JOW system kaucji wyborczej: każdy kandydat wpłaca depozyt (w Kanadzie 1000 CD, w UK 500 funtów), który przepada, jeśli kandydat nie uzyska np. 3% głosów poparcia. Kwoty wpłacone przez niepoważnych kandydatów znakomicie wyrównują koszty wydane na ich udział w wyborach.
Źródło inflacji kandydatów jest gdzie indziej:
To wymóg rejestracji list, zawierających minimum tyle nazwisk, ile mandatów jest do obsadzenia oraz możliwość zgłoszenia dwukrotnie większej liczby. W ten sposób każda partia, której udało się zdobyć ogólnokrajową rejestrację musi zgłosić co najmniej 460 kandydatów, z możliwością powiększenia tej liczby do 920! To dlatego PKW zarejestrowała w tych wyborach 916 kandydatów PiS, 914 kandydatów SLD, 918 PSL i 915 PO. Tym razem tylko 7 partii potrafiło sforsować barierę rejestracyjną, lecz wszystkie miały kłopoty z nałapaniem pełnej listy kandydatów, o czym świadczy fakt, że nikomu nie udało się wystawić 920 nazwisk. Z konkurentów bandy czworga najlepiej w tych zawodach wypada Ruch Palikowa, któremu udało się nałapać 861 kandydatów, bo PJN dał radę już tylko 786, a Polska Partia Pracy 776.
Ale po co ta łapanka i to rozdymanie list kandydatów do granic absurdu?
SLD ma w obecnym Sejmie 43 posłów a więc zaledwie jednego na okręg wyborczy, a PSL nawet i tego nie, bo ma 31 posłów , a okręgów jest 41. Dlaczego muszą wystawić 20 razy tylu kandydatów, ile mandatów mogą realnie uzyskać? PiS ma 146 posłów, a kandydatów musi wystawić 6 razy tyle? O co tu chodzi? Kto korzysta z tego wyborczego absurdu? Czy jak się wystawi 20 razy tylu kandydatów ile można – rozsądnie – zdobyć mandatów, to partia zwiększa swoje szanse? Czy wtedy zdobędzie więcej głosów?
Doświadczenie 20 lat pokazuje, że jest raczej odwrotnie: długie listy kandydatów zmniejszają wyborczy uzysk partii, a nie zwiększają! Dlaczego tak się dzieje? Mechanizm jest bardzo prosty: to kandydaci z tej samej listy najgoręcej i najostrzej konkurują między sobą i wzajemnie podstawiają sobie nogi, żeby wywrócić konkurenta z własnej partii! Z drugiej strony, gdy wyborca przygląda się tym listom powstałym w wyniku łapanki, to często od razu odechciewa mu się głosowanie na ulubioną partię! Dostrzega bowiem na niej nazwiska, których wymienianie przychodzi mu z niechęcią, by nie powiedzieć z obrzydzeniem! Gdyby na liście byli tylko A, B i C, to taka lista może by mu się podobała, ale tam są jeszcze X, Y i Z i on wcale nie ma ochoty ich popierać.
To są mechanizmy, by tak rzec, ogólno ludzkie i występują wszędzie tam, gdzie głosowanie odbywa się na listy partyjne. Te mechanizmy właśnie powodują, ze przy wyborach z list partyjnych praktycznie nigdy nie udaje się wyłonić partii, która zdobywa bezwzględną większość głosów i samodzielny mandat do rządzenia. To w wyniku tych mechanizmów mamy nieustannie do czynienia z koalicjami rządowymi i niestabilnym państwem.
Czy Tusk, Kaczyński, Pawlak i Napieralski o tym nie wiedzą? Wiedzą doskonale. Dlaczego w takim razie nie likwidują tych mechanizmów, przeciwnie, utrzymują je i pogłębiają, jak np. poprzez wprowadzenie parytetów? Czy oni nie chcą wygrać wyborów jak należy i uzyskać mandatu do samodzielnego rządzenia? Na pozór, gdyby wierzyć ich deklaracjom, to oni tylko o tym marzą i cały ich wysiłek idzie w kierunku takiego rozwiązania, dlaczego więc popierają mechanizmy osłabiania poparcia i rozdrabniania politycznego?
Obawiam się, że prawda jest inna. Im wcale nie zależy na samodzielnym mandacie do rządzenia. Taki mandat wiąże się bowiem z pełną odpowiedzialnością za to rządzenie, a koalicja to cudowny sposób na uzasadnienie tego, że się nie robi rzeczy, które się obiecywało. To dzięki takiemu zabiegowi Donald Tusk może nas nieustająco zapewniać, iż on z całego serca popiera JOW do Sejmu, ale co ma biedny począć, kiedy koalicjant kategorycznie się nie zgadza? I tak jest ze wszystkimi innymi obiecankami.
W głowach sprytnych Polaków rodzą się pomysły
Jak przeszkodzić tej już dwudziestoletniej grze w dupaka we dwóch? Jak się uchylić od tego nieustającego bicia w sempiternę i złapać niewidoczną rękę?
Jedni mówią: nie iść, zbojkotować te wybory, przynajmniej nie będziemy mieli do siebie pretensji, że nam tyłek poobijano. Inni mówią: iść, ale oddawać głosy nieważne.
Pomimo że Hierarchowie Kościoła niezmiennie nawołują nas do wykonania obowiązku obywatelskiego pod grzechem zaniechania, frekwencja w kolejnych wyborach parlamentarnych w Polsce jest żenująco niska i nic nie wskazuje na to, żeby w październiku była wyższa niż poprzednio. Nasi władcy mało się nią przejmują. Taka jest demokracja, patrzcie co się dzieje na świecie! Kryzys, niezadowolenie, bankructwa narodów, kto by się – na naszej zielonej wyspie – przejmował frekwencją? Nieobecni nie mają racji!
Dowcipni ludzie prezentują bardziej wyrafinowane pomysły. Zauważywszy bystrze, że wybory wygrywają, prawie w 100 procentach, jedynki, a tuż za nimi dwójki, ewentualnie trójki, uczeni profesorowie nauk wysunęli pomysł nie głosujmy na jedynki! Wydaje im się, że na tych miejscach obsadzona jest żelazna gwardia wodzów partyjnych i bez tej gwardii nie dadzą sobie rady! Do Sejmu wejdą wtedy ludzie z dalszych miejsc, którzy nie będą tak uzależnieni od partyjnych szefów i będzie demokracja troszeczkę lepsza. Pomysł ten, może przez wzgląd na profesorskie autorytety rozreklamowały media, co może sprawiać wrażenie, ze media to już na pewno mamy wolne i niezależne.
Wydaje mi się, że Szanowni Panowie Profesorowie nie do końca przemyśleli, co oznacza partia wodzowska, a takimi są wszystkie polskie partie polityczne. Jak Polska długa i szeroka, od wielu miesięcy, na długo przed tym, jak zaczęła się dozwolona Kodeksem Wyborczym kampania wyborcza, wiszą gigantyczne bilbordy wielkich wodzów. Każdy z tych wodzów wystawił drużynę tysiąca drużynników pod głosowanie powszechne. Co przeciętnemu wyborcy mówią te bilbordy, z buziami ludzi, na których przecież nie będzie mógł oddać głosu? Myślę, że mówią dokładnie tyle: głosuj na kogo chcesz z tego tysiąca! Nam to za jedno, bylebyś krzyżyk postawił przy naszej partii! Nam bez różnicy czy wejdzie do Sejmu pierwszy z listy, drugi czy ostatni. Nasze chłopaki (i dziewczyny!) okropnie się żarły o to, kto będzie na pierwszym a kto na innym miejscu. To był prawdziwy bój, któremu, jako arbitrzy, przyglądaliśmy się z rozbawieniem. Obojętnie, kto wejdzie: w Sejmie i tak będzie zaraz ruki pa szwami będą robili to, czego od nich oczekujemy.
Najbliższe wybory zostały już rozstrzygnięte i na ich wynik nie wpłyną teatralne pomysły podróżnicze sztabów wyborczych i inne jasełka. Status quo zostanie zachowane. Może PO straci z 20 mandatów, może 20 mandatów zyska SLD i PSL. Niczego to nie zmieni. Może faktycznie nowa koalicja wysunie na premiera najbardziej sprawdzonego polskiego demokratę, Aleksandra Kwaśniewskiego. Wszystko będzie jak było.
Odnowić i uzdrowić polską politykę i polską scenę polityczną może tylko przywrócenie prawa kandydowania do Sejmu wszystkim Polakom i wybory w małych, jednomandatowych okręgach wyborczych. Może ta prawda przebije się wreszcie, z po raz kolejny obtłuczonej sempiterny, do głów ambitnych aspirantów do gry na scenie politycznej.
http://www.jow.pl/blog/jerzyprzystawa/odmowili-rejestracji%E2%80%A6.html