Jerzy Przeździecki: Na Zawsze – Nowela Filmowa
03/09/2012
543 Wyświetlenia
0 Komentarze
138 minut czytania
Jest rok 1477.
Posiedzenie Rady Miejskiej w Krakowie. Przewodniczącym Rady jest Niemiec, Walter Kesinger. Rada wspierana autorytetem samego króla, Polski i Litwy, Kazimierza Jagiellończyka, uchwala budowę wielkiego ołtarza w kościele Mariackim.
Ma to być dzieło, na miarę pokoleń i ku chwale ojczyzny. Przewodniczący Kesinger mówi o swych doskonałych kontaktach z Norymbergą a w niej z Albrechtem Durerem i wielkim filozofem niemieckim Konradem Celtisem.
Norymberga. Do domu młodego rzeźbiarza, Veita Stossa i jego małżonki, Barbary, przybywają Albrecht Durer i Konrad Celtis. Durer jest ojcem duchowym młodego rzeźbiarza. Przekazują mu otrzymane z Krakowa zlecenie, wystosowane do Durera, który jednak nie może go przyjąć, ale obiecuje cały swój autorytet położyć, popierając młodego rzeźbiarza, w którego talent wierzy bezgranicznie. Veit opiera się, ale w końcu ulega.
W Krakowie trwa ogólno miejska zbiórka na budowę ołtarza. Uczestniczą w niej wszystkie stany. Przychodzą zapisy testamentowe, bogaci kupcy i rzemieślnicy. Nie brak i żebraczego grosza i nie tylko grosza. Cały Kraków żyje wizją powstania prestiżowego ołtarza.
Veit Stoss wraz z rodziną, obserwuje z kolasy, kłębiące się tłumy Krakowian. Mieszczanie, żebracy, handlarze z całego świata, grajkowie uliczni, cudotwórcy, śpiewacy, cyrkowcy i aktorzy. Bogactwo i barwność ówczesnego Krakowa winna uderzać od pierwszych kadrów filmu.
Posiedzenie Rady Miejskiej. Przewodniczący, Kesinger, przedstawia Stwoszowi zadanie, mówi o powszechnej zbiórce na ołtarz, która daje nadspodziewane wyniki. Mistrz przedstawia swoją koncepcję, zapowiadającą nowy okres w sztuce: renesans. Ambitny, utalentowany twórca, proponuje wyrzeźbić ołtarz nie tylko wielki rozmiarami , lecz także unikatowy w swym artystycznym i religijnym przesłaniu. To iście rewolucyjne zamierzenie, „przedstawienia ludowi, który na stworzenie ołtarza zebrał pieniądze, świętych na ołtarzu, jako z ludu wyrosłych, z przywarami swemi” spotyka się z atakiem niektórych rajców. Tym nie mniej zostaje podpisana umowa.
„Obwieszczacz” miejski na koniu, który kroczy stępa za walącym w bęben giermkiem i drugim z wielka tablicą.
„Obwieszczacz” : – Obwieszcza się wszem i wobec, że chętni, bez różnicy: z pospólstwa jako i z panów, którzy by ofiarować się zechcieli jako wzorce rzeźb dla ołtarza świętego, dla chwały Matki Boskiej, wiecznie dziewicy, zgłosić się mogą….
Mistrz w nawie kościoła Mariackiego, dokonuje pomiarów, szkicuje usytuowanie rzeźb pod kątem perspektywy. Pomaga mu Szymon, chłopak „ do wszystkiego”, ważna postać dla filmu..
Zebranie kolegium, powołanego z rajców, dla korelacji działań związanych z ołtarzem. Stwosz zaskakuje oświadczeniem, że przyszłe posągi muszą mieć wysokość powyżej trzech metrów.
Wit Stwosz wśród drwali w ostępach leśnych pod Olkuszem. Na ich zebraniu na szczycie Czernej stwierdza, że przygotowane dla niego drewno lipowe jest za mało suche. Wymaga paręsetletniego suszenia.
Na ulicy Grodzkiej Stwosz jest dosłownie porwany przez tłum żebraków i bezdomnych, uciekających przed halabardnikami, którzy zgodnie z ustawą, zapędzają ich do co tygodniowej kąpieli. Wit Stwosz wraz z Szymonem dokonują swojego rodzaju „castingu” wśród nędzarzy. Znajdują fizjonomię, którą Stwosz wybiera na Św. Piotra.
„Casting” w pracowni, wśród spędzonych nędzarzy. Na ziemi, wzdłuż ściany siedzi kilku mężczyzn w różnym wieku. Ktoś gra na fujarce, ktoś wybija rytm do melodii. Młodzik wybucha śmiechem starzec z brodą ucisza go:- Cichaj, bo cię Pan nie wezmą!
Otwierają się drzwi, wchodzi Wit Stwosz a za nim Szymon. Siedzący pod ściana zaczynają się niepewnie podnosić.
Szymon( do Wita Stwosza):
– Ci się Wam, Panie wczora widzieli…Tom ich przyzwał, że to niby, zobaczyć chcecie…
Wit Stwosz z roztargnieniem):- Gut, Gut…Dobrze, dobrze..Niech będzie pochwalony!
Siedzący ( nieskładnie): Na wieki wieków. Amen.
Wit przechodzi pochylonym wzdłuż siedzących i przygląda się im uważnie.
Wit Stwosz: – Siedź, siedź..Tak, tak…tak…Siedzieć! Patrzcie prosto! A ty wstań!
Chudy, w łachmanach, podnosi się.
Wi Stwosz: – Patrz tam! Na okno! Na okno, rzekłem!
Szymon: – Nie pojmujesz, barania głowo, jak ci pan mówią, cobyś na okno pozierał?!
Wit Stwosz ( do Chudego): – Jak cie zwą?
Chudy: – Iwo, szlachetny panie.
Wit Stwosz: – Jak stary jesteś?
Chudy milczy.
Szymon: – Ile ci Roków?
Chudy: – Nie wim, panie.
Wit Stwosz: – Co robisz?
Chudy: – Dziaduję, wielmożny panie.
Wit Stwosz: A ochrzczonyś chociaż?
Chudy: – Nie wim, panie. Ale się nadam.
Stwosz wybucha śmiechem. – „Nada się”…Nna, Gut, idź tam i siadaj!
Chudy przechodzi w inną część wnętrza i siada. Wit Stwosz podchodzi do starca z brodą. Pochyla się i patrzy. Obchodzi go.
Wit Stwosz: – Siedzieć długo potraficie?…Ohne bewegung? ( do Szymona): – Jak to jest?
Szymon – Bez ruchu. (Do starca): Dacie radę ciągiem siedzieć i nie ruszać się?
Starzec – Toć wiecie, że i ja dziaduję. Na rogu Floriańskiej stale siedzę…Jakbym się ta ruchał, to keine Geld ( śmieje się a z nim inni).
Szymon: – Cichajcie!
Wit Stwosz do starca: – Chcesz zarobić?
Starzec: – Kto by ta nie chciał, wielmożny panie.
Wit Stwosz: To przejdź do tego..Chudego. I jeszcze tamten. I ten bez włosów, też.
Nie wybrani idą ociągając się do wyjścia. Przez nich przeciska się do wnętrza Imć Onufry Biesiada , wiodąc za rękę, strojnie przyodzianą córkę własną, Wandę.
Biesiada: – Jakeśmy ustalili, przyprowadziłem. To moja najmłodsza, Wanda! Nie jak księżniczka wygląda, choć mieszczańska córka?
Wit Stwosz: – Myślę, że…Ależ, tak, panie Ziomek? Mieliście, panie przyjść później…
Biesiada: – Za pozwoleniem, Biesiada się nazywam a z Janem Ziomkiem nic wspólnego nie mam. Chyba tyle, , że my oba w jednym cechu zrzeszeni. I szczerze wyznam, że w zdziwieniu słyszę, że wy i jego córkę zobaczyć chcecie, względem tego Najświętszej Panienki pomnika. Wit Stwosz: – I co w tym dziwnego?
Biesiada: – Bo to…aż wstyd wyznać. Tylko pod Bogiem, dla Jego to chwały powiem, ta Ziomków Bogna, to nic dobrego…(Do córki): – Z czego się, głupia śmiejesz?
Wit Stwosz obchodzi Wandę i przygląda się jej uważnie.
Wit Stwosz: – Piękna, piękna…Ale mi się nie nada.
Wanda: – Jezu!( słania się).
Szymon podbiega i podtrzymuje Wandę. Sadza omdlałą na ławie. Podaje wodę.
Biesiada: – ( Dysząc, zmienionym głosem): – Śniła o tym. Gadała bez przerwy, jak się ku temu posagowi przysposobić. Przecie wszyscy oceniają, że jest…
Drzwi staja otworem. Wchodzi Jan Ziomek wprowadzając córkę, Bognę. Jest zaskoczony obecnością Biesiady i Wandy.
Ziomek : – Widzę, żem nie w porę…A przecież ustalone było In extenso…
Wit Stwosz: – Zgadza się, zgadza… Pan Ziomek, prawda? Siadajcie, panie.
Ziomek: – Co to? Zasłabła panna? Kolaska moja przed domem stoi, to można ja zawieść, gdzie trzeba.
Biesiada: – To powozu mego pan Ziomek nie zobaczył?
Ziomek: A! Witam, pana Rajcę. I pana nie dojrzałem i powozu tego. Jakoś tak… wyżej patrzę.
Biesiada ( zapalczywie) : – Pożałujesz waszmość tego „Wywyższenia”! Słowem ręczę.
Ziomek: – Słowo pańskie jużem w handlu poznał. I na sądach także.
Biesiada: – Osobliwych gości Herr Stoss przyjmujesz. Najsamprzód ladacznice jakieś a teraz pieniaczy! I milcz pan, panie Ziomek, bom rozsierdzony i zrobić gotów coś, co niepotrzebne!
Ziomek: – Robienie tego, co niepotrzebne, zawsze wam, Panie łatwo przychodzi!
Wit Stwosz ( donośnie) : – Pax hominibus voluntatis!Dość!
Biesiada podnosi córkę.
Biesiada: – Jużeś zdrowa? To chodź! Nic tu po nas. Obyście tylko herr Stoss, nie pożałowali takich znajomości. Kłaniam się nisko, Kłaniam. (Wychodzą).
Wit Stwosz: – Ale pańska córka tez nie sposobna. Ziomek: – Jak to może być? „nie sposobna”? Ksiądz prałat nas przecie zarekomendował. „Istna Madonna” zawsze mówi, moją Bognę oglądając. Nie piękna? Sami powiedzcie, nie anielska?..I dziewica czysta, nie zhańbiona!..( Do Bogny): – Pokaż, się, bokiem stań!
Szymon: – Cudna ci jest nad podziw!
Wit Stwosz ( do Szymona): – Ty milcz! ( Do Ziomka): – Zacny panie Ziomek! Z całą estyma dla pana, dla córki waszej, dla księdza prałata także, pro aequo et bono, stwierdzić muszę i z żalem to czynię szczerym, że choć córka wasza piękna, to…Nie dostojeństwo ani uroda dla snycerza cenne, tylko jakaś … wizja przyszła dzieła własnego.
Ziomek: – No, właśnie, słucham. Jaki zarzut macie, panie? Może Niemki wasze zdatniejsze?
Wit Stwosz: – O to zbędne było, niepotrzebne. NIE nacja ani też rasą się kieruję.
Ziomek : – Tylko czym jeśli spytać wolno?
Wit Stwosz: – Wy, panie, czas ustalacie jako zegarmistrz i to przedni. Zatem pytanie zadam wedle fachu waszego: dla zegarmistrza, jak wy, co ważniejsze w zegarze – werk czy cyferblat?
Ziomek: – Co to ma?… Nie pojmuję…mechanizm się liczy – werk, znaczy wskazówki…
Wit Stwosz : – A wrzeźbie „ mechanizm „ to dusza znaczy.
Ziomek( ze zdumieniem) : – Dusza?…Jaka znowu dusza?
Wit Stwosz: – Ta, co narodzić się musi najsamprzód we mnie…Jak to się nie stanie to…Est is ganz unmoglich…
Szymon: – To jest niemożliwe.
Wit Stwosz: – Ja. To niemożliwe, tę duszę przenieść w rzeźbę. Zrobić, żeby żyła. A pańska córka nie narodziła się …we mnie.
Ziomek: – Gruba jest, tak? Mam też chudszą…( Śmieje się) . Nie panie Stoss, żart to był tylko. Alem pojął w czym rzecz. Pięknieście to po zegarmistrzowsku wyłożyli. Żalu nie mam. Szacunek ku wam czuję, panie. I spełnienia życzę.
Bogna: – Ja także. Ufam ,panie Stwosz, że Najświętszą Panienkę stworzycie wedle swojej woli.
Wit Stwosz: – Dzięki, szlachetni ludzie, godni waszego grodu wielkiego . Mądrości mi swej użyczcie.
Ziomek: – Macie ją mistrzu, własną. Na miarę czasu, co nadejdzie, świata, co się przemieni. Niechaj wszyscy Święci Pańscy będą wam, mistrzu przychylni. Z Bogiem.
Wit Stwosz : – Bywajcie z Panem Bogiem. A córka wasza piękna.
Ziomek ( wybucha śmiechem) ; – Tylko tłusta. Semper parata podjeść co dobrego .Ale męża, wierzę i tak znajdzie.
Ziomek i Bogna wychodzą.
Szymon: – Jezusie Nazareński! Z jakiej przyczyny , żeście ją panie na Świetą Panienkę nie wzięli? Piękniejszej panny w życium nie oglądał!
Wit Stwosz: – Najpierw zrozum: była w Betlejem jadła obfitość?
Szymon: Nie była.
Wit Stwosz: – Więc i zrozumiałeś. Przecie Najświętsza Rodzina głodowała, pamiętasz?
Szymon: pamiętam. A trzej królowie zamiast jadła , mirrę, kadzidło i złoto przynieśli Nowonarodzonemu. Nie jedzenie. Rozumiecie to panie?
Wit Stwosz ( śmieje się). Aleś mnie zażył! Nie rozumiem.
Przed pracownię Wita Stwosza zajeżdża bogata kareta. Przy niej galopuje obstawa.
Stwosz w pracowni szkicuje podobiznę siedzącego przed nim Dziada.
Szymon wyjmuje z pieca podpłomyki. Podaje Stwoszowi.
Wit Stwosz: – Szymon, jemu daj! Głodny pewno!
Szymon podaje. Dziad rzuca się wygłodniały na podpłomyk.
Do wnętrza wkracza Imć Jan Olechowski – szlachcic w żupanie strojnym i przy karabeli.
Olechowski: – Zaczem zadośćuczynienie radzie stryja mego, Onufrego Mianowskiego czyniąc, raz jeszcze do was, panie, In persona się stawiam, abyście dokładnie posturę moją obejrzeć mogli.
Stwosz ani na chwilę nie przestaje szkicować postaci siedzącego Dziada. Milczy.
Olechowski: – Primo: Vox populi głosi, żem do Świętego Piotra jak nikt inny podobny. Secundo: to ja wam, panie zapłatę za to odrobienie w rzeźbę wnoszę. Nie wy płacicie. Wy zaś ,panie, jakem słyszał, tylko mały zadatek per ultimo od rajców miejskich na przyszłą pracę macie. Słyszycie, com rzekł? Po łacinie wyłożyć to mam od licito modo? Bom w waszym języku nie wprawny.
Wit Stwosz: – Polskim władam. Jużem przecie z panem w tej sprawie mówił. Inne z nami, co sztukę urabiamy, pryncypia rządzą. Mąż z was piękny, postawny. Ale ja…jakby tu rzec, odmienną wizję świętego Piotra mam.
Olechowski: – I spotkaliście takiego żywego?
Wit Stwosz: – W rzeczy samej. Nie było łatwo było , ale jest.
Olechowski: – I któż to taki?
Wiit Stwosz: – Panie Olechowski, przecie i wy pro nunc nie mówicie wszystkim, Ilecie tego roku zboża galarami do Gdańska wysłali.
Olechowski: – Vis probanci głosi, że dziadów zwykłych z ulic zbieracie ku przyszłym świętym na ołtarzu, do pozowania ich nakłaniając. Ponoć świętego Pawła zyskaliście w ten sposób. A w Judasza chcecie obrobić kleryka młodego.
Wit Stwosz: – Judasz nie pewny, bo kleryk pozwolenia kościoła jeszcze nie ma.
Olechowski: – Znaczy ze świętym Pawłem, prawda?
Wit Stwosz: – Ano, sprawdźcie! Przypatrzcie się! Święty Paweł tu siedzi.
Olechowski podbiega do siedzącego Dziada i patrzy na niego z bliska. Siedzący podrywa się, jakby chciał uciekać.
Wit Stwosz (do Dziada): – Siedź! Nie bój się! Głupi, do lęku przywykł.
Olechowski: – Jezu! To wszystko, prawda! W głowie się nie mieści. Nie boicie się?
Wit Stwosz.: – Czasu mam mało. Wybaczcie. Czego mam się lękać
Olechowski: – Niby to nie wiecie.
Wit Stwosz: – Szczerze mówiąc nie pojmuję.
Olechowski: – A o karze Bożej nie myślicie? Ona to, kara Boska was nie minie, jeśli godziwych sług bożych w świętych nie przerobicie, zamiast tych zaprzańców!
Wit Stwosz( drwiąco): – A kto zaprzaniec, to wy panie, wiecie? ( Do Dziada): – Siedź, Donner wetter! Nie ruszaj się! Panie Olechowski, jakem rzekł, pilnie pracować mi dziś przyszło. Burmistrz i rajcowie na szkice czekają.
Olechowski: – Despekt taki! Mnie, szlachcicowi! Ale pro publico bono, ukorzę się…Dla Jezusa Chrystusa się ukorzę…Błogosławieni cisi i pokornego serca…(Przyklęka): – Panie Boże, Ty widzisz, poniżenie moje Tobie w ofierze składam. (Rzuca na stół mieszek z pieniędzmi) : – A obrobisz mnie jak należy, to wioskę dodam, w której sto dwadzieścia dusz żyje! I to jak żyje, bo ziemia żyzna!
Wit Stwosz: – Panie Olechowski, zrozumienie miejcie. Dla tego ołtarza ważniejsze od złota, żeby…Jezu, jak to składnie powiedzieć?…Ważniejsze to, co ja widzę, jako Errinnwrung…Jako Erkenntnis…Um Gottes Will!…Jak prawdziwie wyrazić to …po polsku nie umiem…Leider, kein Zeit mehr…Grus Gott!
Olechowski: – Do króćset! Pożałujecie jeszcze! Mawiają : „daj kurze grzędę”…Kraków w uznaniu was, Panie idzie za daleko! Bezbożnego ołtarza nie zrobicie! Parol daję! Nie zrobicie niczego na urągowisko!
Szlachcic wybiega. Stwosz wraca do pracy.
.
Penetracja ulic i zaułków miasta. Wit Stwosz wespół z Szymonem wyszukują kandydatów pod kątem przyszłej podatności jako modele.
Ulica opodal schodów wiodących do pracowni mistrza. Zdumiony Wit Stwosz dostrzega tłum kobiet oblegających nawet mur domu. Żona mistrza, Barbara uczestniczy w przeglądzie kandydatek. Barbara preferuje córkę złotnika, rzeczywiście bardzo piękną dziewczynę.
Kuluarowa sprzeczka między małżonkami w kwestii wg. Barbary „ z nieba zesłanej modelki przyszłej Madonny” .Wybuch Wita Stwosza.
Pracownia. Stwosz pije. Wchodzi Barbara.
Barbara: – I cięgiem pijesz…
Wit Stwosz: – A piję. Węgrzyny tu przednie.
Barbara ( ze łzami w oczach): – Przecie lepiej ci tu jak w domu…Cała rodzina za Tobą…MIałbyś tu wszystkich…
Wit podchodzi do niej.
Wit Stwosz: – Dobra z ciebie żona. Bóg ci zapłać.
Wit obejmuje ją. Ona szlocha.
Barbara: – Za co, mężu? Zawsze jak tak powiesz, to ja ani powstrzymać ich nie mam siły. Te łzy, głupie, same ciekną… Miluję cię jak zawsze…całym sercem miłuję.
Wit Stwosz: – I ja ciebie. Tyle, że…
Barbara: – Tyle, że co? Że bezbożnikiem cię nazwali, bo dziadów godzisz?
Wit Stwosz: To, że ci powiem: lepiej mi było w proch się obrócić w grobie, niźli za życia…
Barbara: – Jezu! Co ty mówisz?
Wit Stwosz: – Żonąś moją, więc wszystko, co najczarniejsze ci wyznaję.
Barbara: – To i dobrze, bo tak czynić trzeba. Tyle że…
Wit Stwosz: – No co? Głos ci zaparło?
Barbara: – Ciężko to nieść. Słabam, widać. Rzeźby żeś swoje barwił na różne kolory. A coś mówił przy tym, pamiętasz? „Świat przez Boga w tęczy stworzony został, dlatego nie jedna ma barwe. Każdy człowiek też wielobarwny. Z tej racji różny jeden od drugiego i piękny”.
Środek gęstego lasu. Góry Świętokrzyskie. Stromizna wiodąca ku szczytowi Łysicy.
Wit Stwosz na koniu idącym stępa. Rozgląda się, jakby kogoś szukając.
Dostrzega wreszcie nikłą smugę dymu w oddali. Zawraca konia i jedzie w jej kierunku.
Gołoborze. Pośród głazów sklecona lepianka. Opodal rzeźba prastara, bóg Światowit spoglądać się zdaje na przybysza. Wit Stwosz ogląda jego cztery oblicza.
Wnętrze lepianki
Stareńki pustelnik mówi o świętości boga Światowita, który na cztery strony świata słał swą wiarę w wolność każdego człowieka. „Bo jak się ktoś narodził, to znak, że światu potrzebny”!
Noc. Wnętrze pracowni.
Stwosz porwany zasłyszana opowieścią pustelnika, rzeźbi replikę dawnego boga Słowian.
Ogląda swe dzieło z wyraźnym zadowoleniem. Wtem, splunąwszy, klęka i modli się, a dopiero po chwili, oprzytomniawszy i świadom, co czyni – wyrzuca posążek Światowita do ciemnego wnętrza składziku, za załamaniem ściany.
Wraca do izby pada na kolana i żarliwie się modli.
Potem siada i zaczyna coś szkicować na karcie papieru. Odrzuca trzymany w dłoni węglowy rysik. Z narastającą rozpaczą i złością drze świeżo powstały szkic.
Wit Stwosz: – Nie! Nieee! I wil nich!… Nie chcę…Sens…sens! Dokad odszedł, gdzie się zatracił?.. Schrecklich!… Chcę znowu chcieć!
Przesuwa z wysiłkiem ławę pod okno. Staje na niej. Jego twarz odrealniona w smudze blasku
Odrealniona. Traci równowagę, i spada, lub osuwa się na ławę. Znowu modli się.
Wit Stwosz: – Matko Bożą, przecieś najważniejsza, a cięgiem, choć cię i widzę, to cię nie ma…Zlituj się, błagam!…Przybądź! Soll ich Glauber? Wo bist Du Heilige?…
Wit Stwosz, prowadzony przez dwóch marsowolicych halabardników, kroczy ulica milczy on, Milcza też jego strażnicy. Trwa to dłuższą chwile. Barbakan..Domy. Z jednego tuz przy ziemi położonego okna, buchają kłęby pary. Schody wiodące ku dołowi. Mrok.
Wit wchodzi do podziemnej łaźni, tego dnia kobietom przysposobionej. Czeluść w nikłym świetle, wypełniona parą. Stwosz dostrzega dziesiątki nagich kobiet. Także zostaje zauważony, co objawia przeraźliwy pisk i wrzaski wszystkich młodych i starych . Przez chwilke tylko –pragnąc coś zobaczyć, trwa, nachylony. Halabardnicy nie kryją swojego zainteresowania i … wesołości.
Mistrz Wit decyduje się na ucieczkę
Sypialnia Stwoszów. Mistrz w nocnej koszuli. Barbara nadęta gniewnie, siedzi bez ruchu.
Wit Stwosz: – Cóż ci? Czemu się nie rozdziewasz?
Wit unosi głowę znad przeglądanych planów.
Barbara: – Insze masz ,panie, rozdziewania godne. Ileś się dziewek naoglądał, spamiętasz? A chędożysz, które? Tłuste? Chude? Jakie ci podchodzą, to w łaźni sprawdzasz…
Wit Stwosz: – Ach, to ty o tym?…
A o tym, panie. Na pokuszenie czart cię wodzi. Grzeszysz jawnie!
Wit Stwosz: – Czym grzeszę, na rany Chrystusa?!
Barbara: – Nawet patrzeniem samym! Das ist doch genung!
Wit Stwosz: – Verdamt noch mal! Bist du verruct geworde?!
Barbara: – Mach dass du weg kommst!
Barbara wskazuje drzwi. Wit wychodzi.
Wnętrze Mariackiego Kościoła. Mistrz pokazuje szkice przyszłych rzeźb i ornamentów swoim asystentom. Padają pytania o nagość.
Wit Stwosz: – Człek przecie nagi się rodzi i nagi odchodzi z tego świata. A głowami nie kręćcie, waszmościowie. Czas nowy nadchodzi. Jemu pokłon oddajmy.
Jeden z asysty: – A nie Panu Bogu?
Wit Stwosz: – Widzicie go, mędrca? A Bóg to nie czas i wszystko, co nastaje?…
Wnętrze pracowni stało się nieco bardziej prezentacją postępujących prac twórczych. Na ścianach wielkie szkice fragmentów ołtarza – predelli, postumentów, skrzydeł ruchomych i nieruchomych,. Szymon zajęty jest wieszaniem kolejnych płacht, rysunków. Sam Wit Stwosz stoi przy pulpicie i zajęty jest rysowaniem siedzącego przed nim Starca – przyszłego świętego Piotra.
Starzec: – A diabła zrobicie, panie?
Szymon : – Tfu! Na psa urok! Co ty bredzisz, człowieku?!
Wit Stwosz: – Daj mu mówić! Diabła? A komu diabeł potrzebny?
Starzec: – Diabeł tam niepotrzebny, a zawsze jest. Po mojemu, diabeł musowy. Jak w zyciu: anioły z diabłami wymieszane. Ani je oddzielić.
Wit Stwosz przerywa pracę. Zastanawia się.
Wit Stwosz: – Niegłupie. Jakiegoś czarta wodzącego na pokuszenie warto by zrobić…
Pomyślę. Musiałby być…taki mniejszy. Ołtarz przecie ważniejszej sprawie poświęcony.
Starzec: – Jednego to znam, co by się wam ,panie na diabła nadał. Sposobny nad podziw. Nawet na tego…najważniejszego…Jak mu tam?…Lucypera!
Szymon: – Za skórę wam, widać, zalazł niezgorzej.
Starzec: – A zalazł. Mnie krzywdę wyrządził. Innym też. Nochal u niego jak dziób ptasi. Uszyska ma wielgachne…
Wit Stwosz śmieje się.
Wit Stwosz: – Rogi ma?
Starzec: – – A bo ja wim. Pewnikiem i ma. Ino włosiskami je zakrywa. Jedno pewne: burze sprowadzić uradzi albo i susze straszna. Dzieci w łonie matki zabija. Pomór ani chybi też rzuca na gadzinę wszelką.
Szymon ( z przerażeniem) : – Umarłbym z samego widoku! Jezu miej zmiłowanie, żeby mi się takie nie ukazało! Ale podeszliście do tego diabła tak…bliżej?
Starzec: – He, kto by ta śmiał?
Wit Stwosz bez słowa odwraca płachtę twardego papieru i pokazuje szkic.
Starzec: – O, patronie mój niebieski! Aleście mnie ,panie odrobili! Znaczy…To ja już taki stary?
Szymon: – Za młodego się uważa.
Wit Stwosz: – ( do Szymona): – Zamilcz!
I zwracając się do Starca: – Takiś dzisiaj. Bo widzisz, jak się ciało nierówno z umysłem starzeje, to niedobrze. Myśli chcą wiele, a ciało już niesposobne.
Starzec: – W sam raz tak ci jest ze mną. Alem nieraz i silny. Jak dziewkę obłapię, to jej jeszcze tak dogodzić uradzę, że aż dyszy. Ruszyć się już mi pozwalacie, panie?
Wit Stwosz szkicuje bez przerwy.
Wit Stwosz: – Jeszcze chwila. Trzeba mi waszego obrazu i z drugiej strony. Dzis tylko szkic robię. Jutro z gliny was ulepię.
Szymon: – Toście, dziadu, w łóżku taki dzielny?
Starzec: – Jak wypadnie. Czasem tak, czasem nie.
Wit Stwosz( śmieje się): – Tak ci jest chyba z każdym. Nie do każdej staje. Nie ruszajcie się!
Starzec: – Kiedy mnie wszy źrą. Com ich się wczoraj nie nawybijał. A cięgiem gryzą.
Wit Stwosz: – Przecie dziadów jak wy, do łaźni miejskich pędzą. Ile razy w tygodniu przykazane macie myć się?
Starzec: – Łońskiego roku trzy. Tera dwa razy się myjem. Tyle, ze łachy ciągiem te same. W nich się, psiekrwie plenią.
Wit Stwosz podchodzi do szafy i otwiera ją. Wyjmuje starą opończę i rzuca Starcowi.
Wit Stwosz: – Macie!
Starzec klepie opończę z uniesieniem.
Starzec: – Niech was ,panie, wielki a szczodry, Panienka Niebieska ma w swej opiece. Niech wam anieli na wysokościach łask nie skąpią, a do Najwyższego się za wami wstawiają…
Wit Stwosz: – Dość! Przestańcie! To nie ulica.
Szymon śmieje się.
Starzec: – Dla mnie ulica wszędzie, panie. Takem już przywykł, ze ani nie rozpoznam, dom to, czy kościół. Burdel czy stajnia. Błoto czy gnój.
Szymon: – On nie pojmuje, panie, co do niego mówicie.
Wit Stwosz: – Mądrzejszy jest niż się przedstawia.. Dziadu, a co ja robię, wiecie?
Starzec: – Jakżeby nie. Obrazy rysujecie.
Wit Stwosz: – A poco?
Starzec: – Tego ja już…Ale nie, wim! ( Z nagłym tryumfem): Sprzedawać je będziecie
Szymon: – Jełopie, pusta głowo, w rzeźbę cię mistrz Wit Stwosz przemienia! Zaszczytu dostąpisz. Na ołtarzu świętym stał będziesz. I po wsze czasy!
Wit Stwosz( do Szymona) : – Nie wrzeszcz, bo nam ucieknie.
Szymon: – A mało to takich jak on dokoła? Za szklankę okowity gotowi wam ,panie, dzień cały służyć.
Wit Stwosz: – To święty Piotr, pojmujesz, barania głowo?! Tylko takiegom chciał! Inny mi się nie nada!
Mocne stukanie kołatki do drzwi.
Wit Stwosz: – O, już są! ( Do Szymona): – Rozwieś te dwa jeszcze! (Do Starca) : – Wy przyjdźcie jutro z rana. Bywajcie z Bogiem.
Starzec: – Niech wam, panie Pan Bóg da zdrowie.
Starzec podnosi opończe, nakłada ją, kłania się. Szymon pospiesznie rozwiesza plansze z rysunkami technicznymi. Stwosz odprowadza Starca. Otwiera drzwi szeroko. Schodzi po stopniach. Słychać głosy. Wchodzą członkowie Rady Nadzorczej Budowy Ołtarza: Imć Mencel Teodor oraz Jasieński Bolesław.
Wit Stwosz: – Z duszy, z serca witam. Siadajcie, waszmościowie.
Przesuwa ławę. Do Szymona: – Wina przynieś! Już!! Co stoisz? Węgrzyna, tego najprzedniejszego!
Szymon wybiega. Teodor Mencel i Bolesław jasieński siadają. Rozglądają się po wnętrzu.
Teodor Mencel: Wedle naszego ustalenia, czas nastał In conspectu omnium z pańskimi planami się zapoznać.
Bolesław Jasieński: – Nie iżbyśmy wątpić mieli w uzdolnienia jako i dobre chęci wasze, panie. Tylko że z racji ustalonych wedle kosztorysu wstępnego, jakiście, panie sporządzili, Rada nasza Królewskiego Miasta K5rakowa, a konkretnie my dwaj, rajcy miejscy przez owa Radę wyznaczeni, akuratność prac, przez was, panie, wszczętych, sprawdzić wedle umowy naszej z czwartego Decembra roku pana naszego Jezusa Chrystusa tysięcznego siedemdziesiątego szóstego – dziś akurat wypada.
Pojawia się służebna z tacą. Za nią wchodzi Szymon. Służąca, kłaniając się, ustanawia na stole kilichy. Napełnia je winem.
Wit Stwosz: – Czas zatem i mnie wspomnieć panom, żem conditio dał, wedle którego koszta wyższe być mogą.
Teodor Mencel: – A są?
Wit Stwosz: – W rzeczy samej. Do tysięcy dwóch i pięciuset florenów koszta całe pełnego ołtarza wykonania widzę.
Teodor Mencel: – To nie może być!
Bolesław Jasieński: – Qui altari servit ex altari vivit.
Wit Stwosz: – Nie obrażajcie mnie, panie! Koszt większy, bom rozmiary całej konstrukcji powiększył dla dobra piękna przyszłego. Wysokość samej szafy takoż. Od predelli do zwieńczeń baldachimu wszystko okazałe i wyższe być musi.
Bolesław Jasieński: – To niepojęte!
Wit Stwosz unosi kielich.
Wit Stwosz: – Zdrowie miłych gości!
Teodor Mencel: Pańskie zdrowie, mistrzu!
Wit Stwosz: – Co wam się panie Jasieński, dziwnym wydaje?
Bolesław Jasieński (porywczo): – Mało dziwnym! Całkiem nie do pojecia ! I kosztów podwyższenie. I samego ołtarza!
Teodor Mencel: – Rozmiarów podwyższenie pojmuję. Jużem i sam się głowił, jak te rzeźby z dołu widać będzie.
Bolesław Jasieński: – Bene, a jak wspomnianą kosztów odmianę przyjmujesz?
Teodor Mencel : – Ubolewam. Ale hiatus maxime defledus, ostrzegałem, ze summa wyżej podejść może. Sprawa poważna. Bez Rady quorum nic tu w tej materii podjąć nie możemy.
Wit Stwosz: – A In additio groźby płynące ze stron wielu słyszę, żem niby to grzech popełnił, wybranych przeze mnie ludzi jako podstawę postaci z ołtarza przyszłego ustanawiając. Semper et ubique ktoś swego podsuwa niby jako godniejszego od tych, com ja sam ustalił. Tyle, ze różnica wielka jest. Przyjmę za wzór kogoś znacznego, kto mi się nadaje, to i cena za niego znaczna będzie. Jużem i kalkulacje zrobił – jak to w Germanii się czyni „za i przeciw” planując – jeśliby te znaczne osoby wybrać – nazwisk ich tu nie wspominać, dostojeństw takoż – koszta podeszłyby do florenów tysięcy trzech albo i wyżej.
Teodor Mencel : – Przy całej życzliwości i dobrych chęci Rady naszego grodu, tyle uzyskać się żadną miarą nie da.
Wit Stwosz: – Wiem. Dlatego jedynie złoceniami scenę koronacji w zwieńczeniu ołtarza figurami Polski patronów: świętym Wojciechem i świętym Stanisławem ozdabiam. Ale ten splendor koszty uczynił dodatkowe.
Bolesław Jasieński: – Rada gotowa i tej sumy nie dać.
Teodor Mencel: – Do najjaśniejszego pana się odwołamy o wspomożenie słusznej sprawy. Dla pokoleń całych przecie.
Wit Stwosz: – Dzięki wam składam, szlachetni panowie, za zrozumienie przez was objawione. Wspomóżcie także, aby mnie od czci i wiary nie odsadzono za ludzi, których za wzorce przyszłych monumentów obieram. Jakbym jaśniepanów brał, na ołtarz by nie starczyło.
Szymon: – Mogę coś powiedzieć?
Wit Stwosz: – To sługa mój i tłumacz w potrzebie. Ze Zgorzelca rodem. Mów, Szymon!
Szymon: – Wspomnieć tylko chciałem, że jakem słyszał, – nieraz to ci możni płacić sowicie gotowi, byle tylko Najświętszej Panience usłużyć i do jakiejś rzeźby się upodobnić.
Wit Stwosz: – A Tylem ci razy mówił, że żadem z nich w wyobraźni mojej się nie narodził. Kiedy to pojmiesz? In additino ci, których widziałem, płacić sobie kazali. Dlatego na dziadów żem skazany. I powiem w konfidencji, że tych wygląd najciekawszy.
Teodor Mencel: -Nie zapasieni, mniemam. Rysy twarzy maja.
Wit Stwosz ( śmieje się) : – Tak śmiało to podać bym się lękał. Ale recht macie, panie Mencel.
Szymon: – Racje, znaczy.
Teodor Mencel: – Aber klar. Ja z Niemców. Jeszczem języka dziadów nie zapomniał.
Wi6t Stwosz : – Miło spotkać krajana. Wszystkich ta Polska w jasyr bierze: Żydów ilu?! Albo Włochów, Francuzów, Niemców naszych, Turków nawet!
Teodor Mencel: – Jasyr polski nie straszny. Każdy wolny się tu czuje.
Bolesław jasieński zapisuje cos na karcie papieru.
Bolesław Jasieński : – Nie facecje i dworowanie u mnie a zgryzota wielka …To by było summa summarum florenów tysięcy dwa i osiem. Przez rok nasze miasto tyle na siebie nie wydaje.
Wit Stwosz: – Ołtarz ten, myślę, na lat tysiące wznosim.
Bolesław Jasieński: Wiemy, wiemy! Tylko, że ubóstwo wielkie w grodzie naszym.
Teodor Mencel: – Nie tak czarno to widzę, Cel zbożny. Cechy i szlachta grosza nie poskąpią.
Poranek. Sypialnia Stwoszów. On i Barbara w nocnych przyodziewkach. Stwosz je. Krzywi się.
Wit Stwosz: – Piwna ta polewka, czy wodna? A piwa jeno skosztowała?
Barbara: – Polewka przednia. A ty…Co z tobą mężu? Ani dp ciebie przystąp. Dzieci się lekaja twej srogości. Ja takoż.
Wit Stwosz podrywa się.
Wit Stwosz: – To mi wybaczcie, pani. Ja jeno tworzeniem stoję, a jak nie sposobne tom i zły. Matki Boskiej na ołtarzu mam wyobrażenie, a takiej dziewki na wzór do niej, znaleźć nie potrafię!
Barbara : – A swego wyobrażenia odmienić nie zdołasz?
Żadną miarą nie uradzę. We mnie siedzi, jakby kto je wtopił. Przetom nie na świat zły , jeno na siebie samego. ( Śmieje się) : – Ale na caluteńki świat takoż, a osobliwie na małżonkę piękną, własną, co mi siebie nie użycza….
Śmieją się oboje i przytulają do siebie, całując. Wit zrywa żonie porannik z ramion, oswobadza piersi.
Wit Stwosz: – Legnij, jak drzewiej, to cie jak młody wezmę.
Wałęsający się po uliczkach Wit Stwosz dostrzega nagle w załamaniu muru młodziutką, piękną dziewczynę – prostytutkę. Nagłe rozjaśnienie obrazu przedziwne, jakby błyśnięcie słońca. Jakby nie wierząc własnym oczom, Stwosz obchodzi stojącą z oddali, zbliża się do niej, to oddala, ogląda z różnych kątów. Nastolatka dostrzegła go już. Uśmiecha się zachęcająco. Stwosz podchodzi, mówi cos do niej. Śmieje się, rozrzucając ramiona. Zjawiskowo piękna dziewczyna wie jak zachować się w tej sytuacji. Podnosi spódnice, ukazując swe wdzięki. Wykonuje sprośne ruchy bioder. Stwosz protestuje, zakrywając oczy dziwnym ruchem, nie ruchem, obu dłoni.
]Wnętrze pracowni Stwosza. Noc. Świeci księżyc i jego odrealniony blask kładzie się na ścianach i podłodze. Słychać kroki, głosy. Drzwi otwierają się. Wchodzi Wit Stwosz prowadzący niby w niezdarnym uścisku, opierającą się nieco Jasną.
Wit Stwosz: – Nie bój się.
Jasna: – Jakbym się ta chłopa bała, to…Aże nie wiem ( chichocze): – Źle by było…
Wit Stwosz( zdumiony): – Przecie..Opierałaś mi się.
Jasna: – Ciekawiście, panie czy ino tak…pytacie?
Wit Stwosz: – No, chce wiedzieć…
Jasna: – A rajcuje was, panie, kiedy dziewka niby ciele ku wam idzie?
Stwosz milczy.
Jasna: – No, co? Mowę wam odebrało?
Wit Stwosz: – Wina ci dam, boś zmarzła pewno. Siadaj!
Jasna przysiada niepewnie na ławie. Stwosz wychodzi.
Po jego wyjściu Jasna dotyka nieśmiało obłych kukieł – projektów przyszłych rzeźb. Rozbiera się szybko. W blasku księżyca staje naga. Porusza się tanecznymi ruchami, cos Tamm sobie pod nosem przyśpiewując. Jasna śpiewa i tańczy.
U prądnika kwiaty
Wiosny aromaty…
Wit z butelka i kielichami na tacy pojawia się we drzwiach, niezauważony przez Jasna, patrzy na nią, śpiewającą i tańczącą, przez długa chwilę.
Wit Stwosz: – Piękna jesteś. Bardzo piękna. Niby rzeźba żywa. Nałóż odzienie, bo zimno.
Jasna: – Mnie tam zawsze ciepło, panie. Wina żem popiła z jednym przed wami: a wy kiedy dacie?
Wit Stwosz: – Ubierz się, bezwstydnico!
Jasna: – Bazwstydnam, rację macie, panie. A dziwi to was? Inna będąc z głodu bym dawno zdechła.
Wit Stwosz: – Zwierzę zdycha. Istota ludzka – umiera. Człowiekiem jesteś.
Jasna He, He…Kazanie prawisz…Czyś ty taki, panie…Wymiarkować chcę…Przyglądam się Wam, przyglądam i nie wim…
Zaczyna się ubierać. Wit Stwosz zapala kaganek.
Wit Stwosz: – Czego nie wiesz?
Jasna: – Nie wim jakiście…Jeden chędożyć uradzi a drugi…gadać woli…Bywało żem…rozgrzać najpierw takiego musiała…
Wit Stwosz: – Głupiaś! Niby nie chcesz być cielęciem a jesteś.…No, masz pij! Pokaz się! Stań tak…bokiem! Bokiem stań mówię!
Jasna jest zaniepokojona.
Jasna: – Co wy?…Przecie jużeście mnie , panie pod Barbakanem obejrzeli.
Wit Stwosz: – Za małom wtedy widział. Wstań! Na tę rzeźbę patrz!
Jasna ( z lękiem) : – O Jezu! A co to za kukły? I wy taki dziwny…Odmieniec? Ale bić nie będziecie?
Wit Stwosz: – Stój, jak mówię! Patrz, gdziem ci kazał! Nie ruszaj się! Ja miałbym cię bić? Niby czemu?
Jasna: – Nieraz to bijał mnie taki „inny” nim swoje zrobił. Odmieńce tak widać muszą.
Wit Stwosz: – U mnieś bezpieczna.
Jasna: – Tak tez gadają, a potem…ze schodów Poradzą zrzucić. Ani grosza nie dać za to miłowanie moje.
Wit Stwosz: – „Miłowanie”, tak?…Mein Gott, na dziecko wygląda i co to bredzi.
Jasna: – Może i starszam od was, panie. Żywot nie latami się mierzy.
Wit Stwosz: – Głodna nie jesteś?
Jasna: – Panie wielmożny, róbcie swoje, bo wnet godzina minie odkąd się rychtujecie.
Wit Stwosz: – Śpieszy ci się?
Jasna: – Inni Czekają.
Wit Stwosz: Jezu Miłosierny! Posłuchaj… Jak by ci to?…Niech czekają. Tyle, że nie doczekają się…Jak się nazywasz? No, nie rozumiesz? Jak cię zwą?!
Jasna: – Co wy, panie? Rozum macie pomieszany? Wypuście mnie! Wypuście! Jak mnie nie wypuścicie to…Jednego halabardnika znam z miejskiej straży. Głowę wam zetnie za moją krzywdę, choćby najmniejszą!
Wit Stwosz: – Zapewnienie daję, że krzywdy twej nie chcę, tylko dobra twojego.
Jasna: – Teraz to już się okazało, że z wami coś…nie tak. Jak rozum macie pomieszany, to się przecie ulitujecie nad sierota…
Wybucha płaczem.
Jasna: – Co wam po mnie przyjdzie? Nie zabijajcie!
Wyciąga sakiewkę.
Jasna: – Tu .Nie dużo dziś zebrałam, ale może wam się nada, panie….Krzywdować nie będę…Na Panienkę Najświętszą was zaklinam, dajcie odejść…Przeciem kurwa tylko zwykła…Taka, co to jest…a jakby jej ze szczętem nie było.
Wit Stwosz: – Na Panienkę Najświętszą się zaklinasz. To i dobrze.
Jasna ( przeraźliwie krzyczy): – Ratunku! Ratunku! Chcę wyjść! Wypuśćcie mnie! Wypuśćcie!
Wit Stwosz: Cicho! Silentium! Umysłu pomieszania nie mam…Tylko…Słuchaj! No…słuchaj wreszcie, durna! Masz!
Rzuca jej mieszek z pieniędzmi. Jasna chwyta go zręcznie. Otwiera i zagląda. Przestaje płakać i wrzeszczeć.
Jasna: – Jezu! Ile tego! Co chcecie, żebym…Wszystko potrafię…Rozdziejcie się najsamprzód…A może ja was…mam rozdziać? Zrobię wam tak dobrze, że aniście tego nie zaznali…
Wit Stwosz (głośno) : – Milcz! Przestań mleć ozorem! Pytałem, czyś nie głodna.
Jasna: – Was, panie głodna być mogę.
Wit Stwosz ( poruszony): – Co ty? Co gadasz? Przecie zwierzęciem nie jesteś…
Jasna: – Za to coście mi, panie dali, mogę być.
Wit Stwosz: – Biednaś ty! Jaka biedna!
Jasna: – I jaka jeszcze!…Mam tylko to, co na grzbiecie.
Wit Stwosz(wzdycha): – O inną sprawę mi idzie. Zacznę ab ovo – jak cię zwą?
Jasna milczy.
Wit Stwosz: – No jak? Głos ci odebrało?
Jasna: – Czego wy chcecie, panie?
Wit Stwosz: – Wnet się dowiesz. Odpowiadaj, proszę.
Jasna( jakby do siebie): – I słowo „proszę”, mówicie…Pytajcie, wielmożny.
Wit Stwosz: – Imię twoje.
Jasna: – Nie mam. He, dziwne, nie? Różnie na mnie wołają tam…gdzie czekam…Uliczna przecie jestem, zapomnieliście, panie? „Kirża” mówią jedni. „Matia” – inni. A jeszcze inni „Rzyć” albo tak..od zawodu mego…jak to już wiecie.
Wit Stwosz ( zmienionym głosem) : – Wiem…Ale ja…Dla mnie…W księżyca blasku nagość mi swoją ukazałaś. Nazwę cię „Jasna”.
Jasna: – To..nie pojmuję…to wy niby panie miły , widzieć mnie chcecie nie tej nocy tylko?
Wit Stwosz: – Chce cię widzieć i za dnia. Siadaj za stołem i słuchaj uważnie. Zaraz jedzenie ci dam. (Donośnie): – Szymon! Szymon! Chodź no tu! Gdzieżeś?!
Zjawia się w drzwiach zaspany Szymon, przeciera oczy. Jest zaskoczony i osłupiały obecnością dziewczyny.
Szymon: Jezusie, a co to?
Wit Stwosz: – Nie pytaj głupio, tylko jedzenie jakieś przygotuj!
Szymon: – Okraść was taka może, panie. Uważajcie!
Jasna( cicho) – Nie okradnę was, panie.
Wit Stwosz: – Wiem. Słuchaj teraz. Siadaj! Co stoisz jak tyka? Jeszcze się boisz?
Jasna: – Już …nie tak.
Wit Stwosz: – A jak?
Jasna: – Inaczej.
Wit Stwosz: – To czemu się telepiesz?
Jasna: – Nie wiem, panie.
Wit Stwosz: – Bene. W kościele byłaś?
Jasna: – Byłam, panie.
Wit Stwosz: – I co jest w kościele najważniejsze/
Jasna: – Po mojemu to Pan Bóg, wielmożny panie.
Wit Stwosz: – Pan Bóg, dobrze. Ale w czym objawiony najpełniej?
Jasna milczy.
Wit Stwosz: – No, w czym pana Boga widzisz?
Jasna: – On wszędzie jest. Tak głoszą, panie ci z ambony.
Wchodzi Szymon. Ustawia na stole miski i talerze.
Wit Stwosz ( do Jasnej): – Umyć cię trzeba będzie , ubrać jakoś. To potem. Teraz jedz.
Jasna zaczyna jeść łapczywie. Pochłania ogromne kęsy.
Wit Stwosz: – Nie spiesz się tak. Tu będziesz spała.
Szymon( z przerażeniem) : – Jezusie, Maryjo! Pewnikiem zawszona i chora!
Wit Stwosz ( do Szymona): – Odejdź! Apage! (Do Jasnej): – Umyjesz się, wyśpisz. Jutro ci suknie kupię. Włosy jakie masz? Pokaż!
Unosi włosy Jasnej. Szymon w drzwiach żegna się krzyżem świętym.
Szymon: – Wielmożny panie, za pozwoleniem.
Wit Stwosz: – Jeszcze tu jesteś? Wody zagrzej!
Szymon: – Zagrzeję. Ano, jeszczem tu, bo się martwię.
Wit Stwosz: – Czym ?
Szymon: – Nie lepiej to taką, jak swoje zrobi, odesłać skąd przyszła?[i]
Wit Stwosz: – Precz!
Szymon znika za drzwiami.
Wit Stwosz: – Więc..Jakem powiedział…Co to ja mówiłem? W głowie mi się mąci od tego psiajuchy…
Jasna: – Człowiek on tylko. Zwykły, panie. Myśli, na ile mu rozumu staje.
Wit Stwosz: – Niegłupia z ciebie dziewka…A zatem…Krótko ci rzecz wyłuszczę, boś przecie ołtarze i rzeźby widziała.
Jasna : – Widziałam, wielmożny panie.
Wit Stwosz: – Ja zrobienie ołtarza planuję. Rzeźby w nim będą, ozdoby różne. U Najświętszej Panny stanie w głównej nawie.
Jasna: – Jezusie Świety!
Wit Stwosz: – Ciebiem wziął, boś mi…Jakby ci to…objawić?…
Jasna: – Nie wim, panie.
Wit Stwosz: – Cicho siedź. Snycerz jestem. Tyle ci powiem, że świętą figurę wyciąć z drewna potrafię, na kogoś żywego patrząc…co mi ten obraz rzeźby tworzy…pojmujesz?
Jasna: – Nie.
Wit Stwosz ( wzdycha) : – Gut, dobrze. Nie musisz pojmować. Ważne, żebyś…Będziesz siedzieć. Nie, stać będziesz…Tak. Staniesz , o gdzieś w pełnym swietle, a ja…Podjadłaś już? No, to wstań! Przejdź ! Już. Stój. Nie ruszaj się! Wunderschon! Piękna! Piękna! Niewinna bardziej się wydaje, niźli dziewice wszystkie , com je był oglądał! Dobrze, Jasna. Bardzo dobrze. Sein Gluck! Anielsko piękna z ciebie panna, wiesz?
Jasna: – Niby ja? Zaś tam…Co wy, panie? Zdawać się wam musi.
Wit Stwosz ( w uniesieniu) : – Nie! Jest jak mówię! Jasna! Świętą cię zrobię! Dzięki ci Panie Boże! Teraz żem uwierzył dopiero…
Stwosz klęka w uniesieniu.
Wit Stwosz: – Ołtarz otrzymasz Wiekuisty wielki, na swą miarę. Z mojej chęci powstanie!
Jasna jest przerażona. Kładzie na stół otrzymaną sakiewkę z pieniędzmi.
Jasna : – Już nic nie chcę, tylko…odejść. Weźcie swoje pieniądze. Idę!
Stwosz zastawia jej drzwi. Jest wściekły.
Wit Stwosz: – Du dumme Hexe! Hure! Bleib stehen! Nie pójdziesz!
Jasna: – Pójdę! Niczego od was już nie chcę. Obejdzie się.
Wit Stwosz: – Co jest? Przecieś pojęła com mówił.
Jasna: – Brudna jestem, zawszona. I jeszcze…chorobę mam taką, co to wicie.
Szymon: – Panie, błagam pokornie! Niech idzie w diabły jak jej wola! Tfu, nieczyste nasienie! Zgiń! Przepadnij!
Wit Stwosz ciska w niego kawałkiem drewna.
Wit Stwosz: – Zabiję cię!
Szymon znika za drzwiami. Jasna płacze.
Wit Stwosz: – Przeciem nie na ciebie krzyknął.
Jasna: – Straszny z was człowiek, panie. Gorszy od diabła.
Wit Stwosz: – Możem i straszny. Tylko jedno wiem: Panienkę naszą Świętą mam zamiar z drewna na ołtarz główny Mariackiego Kościoła wyciąć. I tak mi Boże dopomóż, uczynię to dla Twej chwały na tej oto dziewce się wzorując!
Jasna ( z przeogromnym zdumieniem) : – Zaraz…Niechaj tylko…pojmę. Bo mnie się aż…umysł…mąci…Rzeknijcie to , panie, upraszam raz jeszcze, cobym wszystko…jak należy w swej głupiej głowie…To coście powiedzieli?
Wit Stwosz: – Patrzył będę na ciebie i według ciebie Świętą Panienkę wycinał. Pojmujesz?
Jasna jest przerażona, osłupiała ze zdumienia.
Jasna: – Nie! Jezusie! To być nie może…Żadną miarą nie może…Ja przecie , panie!…Poniechajcie! Nie wierzycie, widać com ja za jedna!…
Wit Stwosz: – Jezus Chrystus jawnogrzesznicę w świętą obrócić zdołał. Magdalena jej było, pomnisz?
Jasna (cicho ): – Pomnę
Wit Stwosz: – To nie gadaj głupio. Tylko raduj się teraz! Żyć będziesz wiecznie tu na ziemi!…W proch się obrócimy oboje, a ty zostaniesz ludziom na pociechę i serc uniesienie!
Jasna: – Niegodna ja, nierządnica, czegoś takiego dostąpić… Uciec mi od takiego zaszczytu!…Zezwólcie, panie!…
Stwosz klęka. Dopomóż mi Boże Miłosierny zdolności moje unieść tak wysoko, abym zadaniu sprostać zdołał i na miarę swych pragnień ołtarz stworzył w świątyni Twej w mieście stołecznym Krakowie się znajdującej. Natchnij dziewkę tu siedzącą, com ja „Jasną” nazwał z braku innego imienia, aby skłonną się Twej woli świętej okazała i w tym dziele mi pomogła.
Jasna klęka.
Wit Stwosz: – Matko Boża, łaskiś pełna…
Jasna: – Módl się za nami, grzesznymi…
Lewa nawa Kościoła N.M.P. Zima. Za oknami śnieg. Na odległym planie wre praca. Wielkie kłody lipowego drewna obrabiają członkowie ekipy Wita Stwosza.
Któryś z nich podchodzi do Wita Stwosza, który jest zajęty szkicowaniem portretu siedzącej przed nim Jasnej i pyta o coś, rozwijając pergamin. Na drugim planie trwa transport wielkiej, obrobionej już kłody, wielkiej jak dom. Mistrz odpowiada na pytanie, udziela objaśnień innym. Spogląda na Jasną.
Wit Stwosz: – Nie zimno ci?
Jasna: – Przy was mi cięgiem ciepło. Jakby zimy nie było, a ja wino piła. A wam, panie przy mnie?
Wit Stwosz: – Mów mądrze. O ptakach opowiadałaś. Czyj to żywot ważny?
Jasna: – Ptaki nie pracują przecie, żeby coś po nich pozostało, a żyją. Dla śpiewania chyba. A ja…Jużem i to wam wyznała, panie – tacy jak ja, to się rodzą aby nie wiedzieć czemu. Tyle że… tak mi po głowie czasem chodzi…nawet człowiek najmarniejszy jakoś tak…potrzebny, nie? Najlepszy dowód, że się narodził i na ten świat przyszedł.
Wit Stwosz ( zajęty rysowaniem) : – Samaś to wymyśliła?
Jasna: – A jakżeby inaczej…zawszem sama na tym padole. Dobre, złe biorę sama tylko. Ale dobrego mało.
Wit Stwosz : – Matkę swoją pamiętasz?
Jasna : – Ja znajda, panie.
Wit Stwosz : – Nie ruszaj się! Zaraz koniec na dziś robimy. Zjesz coś?
Jasna: – Nikt taki nigdy dla mnie nie był, jak wy, panie.
Wygładza suknie na sobie.
Jasna: – Ta materia sukni cudna. Ja odmieniona…Tylko…żeby tak pamięć zatracić, o podłościach ludzkich nie myśleć. Zło zaznane z głowy wyrzucić.
Wit Stwosz: – Da Bóg , wyrzucisz. Teraz ku dobremu pójdzie. A co lubisz?
Jasna: – Pan tak pyta z ciekawości?
Wit Stwosz ( zajęty rysowaniem) : – A jak inaczej pytanie zadać można?
Jasna: – Nic, nic…
Wit Stwosz: – Przecie, ciekaw jestem.
Jasna: – Bywa, jeden człowiek drugiego z serca ciekaw. Inny…dla słów tylko. Ja to myśleć lubię. Głupiom powiedziała?
Stwosz odkłada węgiel. Spogląda na Jasną.
Wit Stwosz: – Wina się ze mną napijesz. Najprzedniejszego!
Długie milczenie.
Wit Stwosz: – Wino, lubisz?
Jasna: – Lubię, wielmożny panie.
Wit Stwosz: – I co jeszcze?
Jasna: – To mi podchodzi jako najlepsze, czego nie ma.
Wit Stwosz: – Jezusie!
Jasna: – Co, panie?
Siedzą w pracowni, przy winie. Szymon im usługuje, patrząc spod oka na Jasną.
Wit Stwosz: Kiedym cię ujrzał, tam pod murami, to ani mi w głowie było, żeś taka bystra.
Jasna: – Ja zaś…Wyznać wam mogę, panie?
Wit Stwosz: – Przecie gadamy ze sobą, niby…Sam nie wiem…Nibyśmy się szmat czasu nie znali…
Jasna: – Kiedym was, panie pierwszy raz ujrzała, to…też wydaliście się mi taki…
Wit Stwosz: – Jaki?
Jasna : – Taki…zwykły.
Wit Stwosz: – Donnerwetter!
Jasna : – Co to jest? A nie! Wiem przecie! Jeden, co mnie wziął kiedyś, też tak wołał…Donnerwetter! Ich Liege Dich. Gruss Gott…
Wit Stwosz: – Miły Boże! Rozum przy niej stracę!…(Śmieje się): – Ani mi nigdy do głowy nie przyszło, że jakaś dziewczyna może być taka…
Wchodzi Szymon.
Szymon: – Szymon: – Pan znaczny przyszedł. Pewnie jeszcze inną dziewkę hi, hi…ku wam przywieść zamiaruje.
Wit Stwosz: – Kto taki?
Szymon: – Chwila…Podał, że się nazywa Bonawentura…z głowy mi uleciało…Ale mam! Bonawentura Drucz Świątnicki, czy tak jakoś…
Wit Stwosz : – Świątnicki?… Proś, proś!
Zwraca się do Jasnej: – Tylko chwila! Jasna, przejdź tam! Siedź! Nie wychodź!
Jasna wychodzi. Szymon ją obserwuje. Stwosz zamyka za nią drzwi. Zwraca się do Szymona.
Wit Stwosz: – Co gały wybałuszasz? Proś! Już!
Wchodzi w szubie otrzepując się ze śniegu Drucz Świątnicki.
Drucz Świątnicki: ( kłaniając się) : – Witam mistrza!
Wit Stwosz: – Pokorny sługa. Honor dla mnie wielki.
Drucz Świątnicki: – Dla mnie także. Myślę, że In forto conscientiae, paneś najścia mego się spodziewał.
Wit Stwosz: – W rzeczy samej. Pismo Rady mi doręczono. Z panami Kuleszą i Robkowskim, jako też z księdzem Witasem jużem był mówił.
Drucz Świątnicki: – W tej zatem sprawie i mnie głos zabrać wypada. I proszę – choć posłańcem tylko jestem, byście, panie, to co powiem, za vox populi uznać raczyli.
Wit Stwosz: – Z szacunkiem należnym wysłucham.
Drucz Świątnicki: – Zatem, jako jużeście panie Stwosz, świadom całej sprawy, ad rem, do sedna przystąpić mogę: z estymą wam należną, wszak ipso jure i pro publico bono, godzi się nam sprzeciw i to ostry wam, panie przekazać co do osoby tej dziewki, którą, jak słyszymy –na wzór lub model przyszłej rzeźby Najświętszej Matki Bożej obraliście albo obrać chcecie, z praw i obyczajności pominięciem, a inne szlachetne dziewice, w tym zakonnice trzy, odsunąwszy. Nadmienić mi się godzi,, że oprócz zakazu takiej, jak ta dziewka zatrudnienia dla świętości modelowania, zaskoczenie wielkie i despekt bolesny, gremium całego rajców miejskich, wam, Panie, wyrazić, co czynię.
Wit Stwosz: – Skończyliście, wielmożny panie?
Drucz Świątnicki: – W samej rzeczy – skończyłem.
Wit Stwosz: – Zatem…wysłuchać zechciejcie racji moich, panie. A co się „moje” mieni, nie tyle „moje” znaczy, tylko myślenie i przyszłe czucie ludzi mrowia przedstawia. W sprawie rzeźby, posagu wspomnianego Najświętszą Marie mającego ukazać, panien czterdzieści i trzy żem oglądał, na uwadze mając każdej z nich do wizji mojej podobieństwo. Były w tej liczbie szlachcianki z rodów znacznych, a także córy piękne z co możniejszych krakowskich mieszczan się wywodzące. I aspekt jeden pryncypialny w tworzeniu zawsze króluje , jak sądzę, wiecie, szlachetny panie: dobro mianowicie tego, co stworzyć wypada. Dobro zas to, o którym mówię, piękno i prawdę ma głosić, a jedynie ten, co je stworzyć zamierza, w czym to dobro tkwi i leży wie i kunszt własny na szalę kładzie. Zechciejcie zatem, szlachetny panie Świątnicki, co0m wam rzekł, prześwietnemu zgromadzeniu rajców w moim imieniu przekazać. Tylko taką niewiastę, jaką z łaski nieba wybrać mi się udało, w postaci przyszłej Najświętszej Marii widzę. Jak nie po myśli waszej, to z żalem bezmiernym i głębokim, od roboty ołtarza odstąpić jestem gotów.
Drucz Świątnicki: – Nierządnicę w Matkę Chrystusa przetworzyć chcecie? Co z wami, panie? Przeciem pojął słowa wasze. Tyle, że treść ich straszna. Ladacznica! Pojmujecie, panie Stwosz, czym to grozi?
Wit Stwosz: – Pan Bóg mnie ku temu wyborowi skłonił. I Jemu wdzięczny jestem.
Drucz Świątnicki: – Ksiądz prałat klątwą zagrozić gotów.
Wit Stwosz: – Kościół mądry jest. Plewy od ziarna oddzieli.; Nieraz to czynił.
Drucz Świątnicki: – Przecie pojąłem wasze słowa a mimo to mi straszno.
Wit Stwosz: – Chrystus Pan maluczkich i grzesznych pospołu miłował. Wyżsi być musimy przy zamiarze tak wielkim, nad wszystkie ludzkie oceny i miary. Non omnis moria, panie Świątnicki.
Drucz Świątnicki: – Wziętą Justo tempore zaliczkę zwrócić bylibyście gotowi?
Wit Stwosz: – Po wydatków, com miał odliczeniu.
Drucz Świątnicki: – To się rozumie. To się rozumie… Nie było tego wiele, mam nadzieję.
Wit Stwosz: – Ubogich godziłem dla wydatków pomniejszenia.
Drucz Świątnicki: – A… słuchajcie, panie Stwosz…Mógłbym ja ową, hm, pannę, ten wzór wasz Madonny …in personae ujrzeć?
Wit Stwosz: – A czemu by nie? Możecie. Tylko chwila!
Podchodzi do drzwi sąsiedniej komnaty i otwiera je.
Wit Stwosz: – Jasna!
Zagląda do wnętrza. Jest poruszony.
Wit Stwosz: – Jana! Gdzieżeś? No, chodź, nie kryj się! Gdzie jesteś?
Wchodzi do wnętrza. Wraca. Podchodzi do innych drzwi, otwiera je. Woła donośnie.
Wit Stwosz: – Szymon! Szymon, gdzieżeś przepadł!?
Szymon ukazuje się.
Wit Stwosz ( ze zdenerwowaniem i napięciem) : – Na Chrystusa, gdzie ona/
Szymon zagląda do izby.
Szymon: O rety! A nima jej?
Wychodzi i znów zawraca.
Szymon : – Musi uciekła!
Wit Stwosz: – Jezus Maria!
Drucz Świątnicki: – No…żal przychodzi mi wyznać szczery. Ale…tak już jest na tym świecie. Człowiek planuje, Bóg steruje…I nie martwcie się, mistrzu Stwoszu…Nadających się panien multum czeka…
Wit Stwosz ( sucho) : – Chcieliście ją widzieć, wielmożny panie.
Unosi i odwraca wielki karton z wizerunkiem Jasnej,
Drucz Świątnicki patrzy nań długo. Kiwa głowa.
Drucz Świątnicki: – Teraz żem zrozumiał., panie Stwosz. Teraz żem pojął. Piękna nad podziw.. Głowę chylę. I ja Madonnę taka rad bym oglądał. No, żegnam. Nie proste to wszystko. Stan rzeczy Radzie przekażę.
Wit Stwosz: – Na pomoc dalszą liczę.
Drucz Świątnicki ( z roztargnieniem) : – Kłaniam. Piękna ta panna…bardzo piękna. Uwierzyć trudno, że taka. Kłaniam uniżenie.
Drucz wychodzi. Stwosz zagląda do sąsiedzkiej komnaty.
Wit Stwosz: – Okienko za małe. Żadną miarą przez nie przeszła.
Szymon: – Zmyślna bestyja. A po mojemu…Wielmożny panie, wiem już…Z diabłem w zmowie jest ani chybi…Jużem to wcześniej zmiarkował…Raz tom ją krzyżem świętym przeżegnał i odskoczyła jakby raroga widząc.
Wit Stwosz: – Pleciesz androny.
Szymon: – Nijakie androny, panie. A w tej waszej Norymberdze, diabły nie czarują?
Wit Stwosz: – Zamilcz! Przecie jej nie ma, pojmujesz?
Jasna wchodzi wolno drzwiami, przez które została wprowadzona przez Wita Stwosza do sąsiedniej komnaty.
Wit Stwosz: – Jasna! Gdzieżeś ty była?
A za zasłoną cały czas stałam wedle komory. Do boga Światowita waszego modły zaniosłam.
Wit Stwosz (do Szymona) : – Wina przynieś!
Szymon stoi bez ruchu.
Wit Stwosz: – Co jest? No, wina przynieś!
Szymon wychodzi.
Wit Stwosz: – Czemuś się skryła?
Jasna:- Nie wim. A wy zawsze, panie, wiecie czemu się kryjecie?
Stwosz śmieje się.
Wit Stwosz. Nie wiem, jako żywo. A ty skąd wnosisz, że się kryję?
Jasna: – Jużem podejrzała.. Żeby rozmyślać albo widzieć lepiej uciekacie, panie od świata całego. Może od innych bogów, dawnych…
Wit Stwosz: – Lękać się ciebie zaczynam, diablico.
Wchodzi Szymon, wnosi butelkę, rozstawia pucharki.
Wit Stwosz: – Daj te srebrne.
Szymon: – Ze srebrnych będziecie z taką?…
Wit Stwosz ( wybucha ): – Donnerwetter! Rób, co mówię!
Szymon wypada za drzwi. Wraca natychmiast, wnosząc srebrne pucharki. Rozstawia je na stole. Stwosz nakazuje mu gestem, by wyszedł. Wychodzi.
Jasna: – I dobrze spytał, panie: „ze srebrnych z taką?”
Wit Stwosz: – Lepsza mi się wydajesz od innych.
Jasna: – Tylko przez słowa moje.
Wit Stwosz: – Czujesz dużo. Wypij. Zdrowie!
Jasna: Pańskie, mistrzu Wicie!
Upija wina.
Wit Stwosz: – Tak patrzę na ciebie, dziewczyno i pojąć nie potrafię…Jak taka jak ty?…Zezwolisz pytanie zadać?
Jasna: Wy, wielki snycerz mnie pytacie, czy zezwolę? Mnie nikt nie pyta. Zezwalam każdemu, który płaci.
Wit Stwosz ( z przerażeniem) : – Jezusie Nazareński! Czemu tak jest z tobą?
Jasna: – Kochać się lubię. Jak mnie kto dobrze używa, tom rada.
Wit Stwosz: – Tak mi się widzi, że kłamiesz jednym cięgiem! Przed sobą samą łżesz i przed innymi…
Jasna: – Świat łże, nie ja. Jedno bogactwo mam. I nie złoto ono ani ziemia. Wiecie, co jest bogactwem moim?
Wit Stwosz: – Daj pomyśleć…Że może…za wolną się uważasz?
Jasna: – Mądrzy jesteście, mistrzu Stwoszu. I to jeszcze, że łgać nie muszę, innej z siebie robić. Ile to się niewiast sprzedaje za wygodę życia! Na wieczne kłamstwa i fałszywość się godzą, byle tylko spokojny wieść żywot.
Wit Stwosz: – Ty – nie.
Jasna: – Sami wicie, panie.
Wit Stwosz: – Co ja tam wiem. Im dłużej żyję, tym mniej pojmuję. Pijmy!
Wypijają oboje.
Jasna: – Pan Bóg wszystko rozsądzi. Nie widzę się krakowskim rajcom, słyszę. Same kłopoty ze mną macie. A wasz Szymon znowu…( śmieje się ) żem z diabłem w zmowie, uważa. Diabłów tom spotkała wielu. Bili mnie, męczyli. A jednego tom nawet kochała…Co tak patrzycie, panie? Nie znacie tego zwariowania? He! Może i trudniej wam, niż innym o całym świecie zapomnieć. Na mądrość żeście stałą skazani. Koniec widzicie na początku.
Wit Stwosz ( zmienionym głosem) ; – Daj bliżej butelkę! No, przysuń!
Napełnia pucharki. Wypija zawartość swojego. Napełnia ponownie. Jasna idzie jego śladem. Zaczyna śpiewać.
Jasna: – Miłowanie, miłowanie
Dziś jam twoja
Jutro zranię
bez pamięci
Zlitujcie się wszyscy święci
Wit Stwosz: – Miłujesz kogoś?
Jasna : – Było… przeminęło.
Dalej śpiewa:
Jednej nocy, strasznej nocy
Diabły miały mnie w swej mocy
Jeden wrzucić chce do smoły
Inny w ogień
Ja…w anioły!
Wit Stwosz ( śmieje się ) : – Jak? Przecie to nie łatwo!
Jasna odpowiada śpiewem:
Jasna : –
Gdybym ku Stwórcy pieśń posłała
Z Jegom woli – ocalała.
Jasna: – Takie to i moje uciekanie. Stale tak uciekam, kiedy straszno.
Wit Stwosz: – Ja rzeźby wykrawam. W drewnie dłubię.
Jasna ( pije) : – Czarownik z was wielki. Szczęścia dostąpiliście.
Wit Stwosz: – Tak myślisz?
Jasna: – Lucyper może też przy was stoi.
Wit Stwosz ( z lękiem) : – Tfu! Nie mlej ozorem byle czego! Panie Boże, miej zmiłowanie i czartom do mnie dostępu nie dawaj!
Jasna : – A o mnie to się nie martwicie? O siebie tylko?…Aleście źli teraz! Jak to łypie! Gdybym wina nie wypiła, to pewnie bym uciekła. Gonilibyście mnie, panie?
Długie milczenie.
Wit Stwosz: – Myślę…myślę, że bym i… gonił.
Jasna: – Ale jak?
Wit Stwosz: – No, goniłbym jakoś…
Jasna: – I czemu byście mnie gonili, panie?
Wit Stwosz : – Nie pojmuję.
Jasna: – Z powodu waszego ołtarza tylko? Gonilibyście mnie dlatego? Z tej przyczyny?
Wit Stwosz: Nie wiem, panno.
Jasna ( śpiewa lub deklamuje) : — Tam gdzie nas nie ma
Pożyjmy chwilę
A szczęście rychło
zagości.
W człeka potrzebie
O suchym chlebie
W marzeniach tylko
Radości.
Wit Stwosz: – Z czego ci się to bierze? Takie słowa skąd do ciebie płyną?
Jasna : – A w was, panie jak się wszystko zaczyna?
Wit Stwosz : – Z pustki co aż boli i którą wypełnić trzeba…sobą.
Jasna: – Mądrze to powiedzieliście, wielmożny panie. Wit Stwosz: – Nie „wielmożuj” mi dzisiaj.
Jasna: – Od podatków was rajcy zwolnili. Proszą abyście wedle swoich najlepszych pojęć budowy kościołów w mieście Krakowie doglądali. Wielmożni więc jesteście.
Wit Stwosz: – Miłe mi to żartowanie Twoje. Ani nie wiem czemu. Masz, pij!
Napełnia puchar.
Jasna: – Wiecie, że mnie życia pozbawić chcieli?
Wit Stwosz ( poruszony) : – Co mówisz? Kto? Kiedy/
Jasna: – Wczoraj, jakem koło Karmelitów szła. Wieczór, ciemno. Dwóch ich było. O tu mnie jeden dźgnął nożem. Tyle, że nie trafił i materię przebił tylko. Uciekłam. „Dziwko, jak nie odejdziesz od Stwosza,to głowę dasz!” – wołali.
Wit Stwosz: – Podlości ile na tym świecie! Czemuś nie powiedziała od razu?
Jasna: – Przecie dzień cały na ważnej pracy wam zszedł, panie. Trzeba wam było nad wzorem predelli rozmyślać.
Wit Stwosz: – Aż nie wiem, co powiedzieć. Dank ci składam. Znaczy ktoś na twe Zycie nastaje. Tylko kto?
Jasna: – Przeszkadzam. Wielu by chciało swoje kobiety na wzór Przenajświętszej dać. Pojąć nie mogą, i mierzi ich, żeście taką, jak ja wybrać raczyli. Alem zawsze odstąpić gotowa.
Wit Stwosz ( zapalczywie) : – Ani myśl o tym! Sama nie wychodź! A siedź tu. Albo lepiej…Do żony mojej Krystyny idź. Brzemienna jest Sama się tu czuje, bo do ludzi mrowia w norymberskim zajeździe Ulricha Hertza, ojca swego przywykła. Wiesz, gdzie dom, com tu kupił? Przy Poselskiej ulicy.
Jasna: – Znajdę. Jak każecie, uczynię, panie. Śmierci się tam nie lękam.
Wit Stwosz: – Alem ja w strachu o ciebie, pojmujesz?
Jasna: – Z przyszłej Matki Boskiej powodu tylko. O mnie samą to tam nie dbacie.
Wit Stwosz ( wzdycha) : – Nie wytrzymam! Jak do grobu mnie, dziewczyno, najpierw nie wpędzisz, to się wami obiema pospołu cieszył będę.
Wielka uroczystość na Wawelu z okazji zwycięstwa nad Krzyżakami w wojnie zwanej „popią” i z tej racji złożenie hołdu przez wielkiego mistrza. Ku zamkowi w górze, podążają rycerze niemieccy w białych płaszczach z krzyżem, na wspaniałych rumakach. To orszak Wielkiego Mistrza. Słychać dzwony.
W Sali tronowej na Wawelu scena składania hołdu.
Tłum mieszczan oczekuje. Pojawia się orszak królewski. Król Kazimierz Jagiellończyk mijając rodzinę Stwoszów, uśmiecha się łaskawie, skinąwszy głowa. Wit Stwosz i jego żona przyklękają przed królewskim majestatem.
Wieczór po 2 latach. Wnętrze pracowni. Jasne światła świec.
Wit Stwosz wprowadza Jasną. Czeka zastawiony stół.
Na podeście wyeksponowana rzeźba przedstawiająca Madonnę.
Jasna: – I taka będzie ta na świętym ołtarzu?
Wit Stwosz : – Taka, jeno wielka, trzy metry licząca.
Jasna ( z emfazą i wzruszeniem wielkim) : – Jezu!
Klęka.
Jasna: – Ani słów we mnie. Łzy płyną, serce bije… Panie! Wielcy jesteście, wspaniali!
Wit Stwosz: – W proch się rozsypię. A i ty, a Ona żyć będzie. Wygląda na to, ze juzem przewalczyć zdołał, z Bożą wolą, tych, co przeciw byli. Weselmy się! Cieszmy! Sercus memu bliska, aż lęk przenika.
Jasna : – Co tak patrzycie, panie? Nie znacie tego ciał zwariowania, bez którego prawdziwej radości nie uświadczysz?
Obsuwa suknie z ramion, odsłaniając pierś.
Jasna: – Lękacie się, panie? Strach wam? Dziś do waszego Światowita modły wznioslam, byście pofolgowali sobie i mnie…A ciepło nasze, wspólne przecie czuję…Tego zakłamać nie uradzisz.
Wit Stwosz: – Ten dawny Bóg widać nie chciał grzechu naszego
Jasna: – A jak wszystkie Bogi racji nie maja? I miłowanie najważniejsze? Przecie widzę, ze aby rozmyślać, albo widzieć lepiej, uciekacie, panie od świata całego.
Wit Stwosz: – Pycha to wielka, boś nie ty, światem przecie…A jakbym się mylił?!…Jezu, wybacz, bom oszalał!
Sala ratuszowa. Za oknami śnieg. W ławach rajcowie. Twarze zacięte.
Wit Stwosz broni swych racji twórczych. Przemawia z ogniem i ze wzruszeniem.
Przewodniczący Walter Kesinger: – Słowa to, panie, misternie przedstawione, bo przecie racje swoje macie, tyle, że…
Jeden z Rajców : – Aleście jeden!
Przewodniczący Kesinger: – Cichajcie!
Gwar. Rajcowie dzielą się uwagami.
Przewodniczący Kesinger: – Silencium! Silencium, panowie bracia! Rzec tedy pragnę, stan rzeczy jasno przedstawiając, że z datków przecie mrowia ludzi ów ołtarz święty powstaje. Łożyli na niego tacy, jak: ( tu padają nazwiska i wysokości wpłat jakie są w posiadaniu autora). Ale nie poskąpili takoż ubodzy – pospólstwo wszelakie, ziemianie, handlujący i rycerstwo…A wy tu, panie niby w umysłu pomieszaniu…
Inny rajca: – Blekotu się objadł, parol daję!
Śmiechy.
Inny rajca: Lubo mu nie poskąpiła wiedzy swojej, bo w obłapianiu sprawna! ( Śmiech).
Przewodniczący Kesinger: – Zamilczcie mospanowie, na rany Chrystusa! To jakem rzekł, Multi uczciwych, czystych dziewic czeka. A wy tu, panie, przecie ladacznice wysuwacie na piedestał najwyższy, na honor, co nie ma większego! A pytam quo bono? Cóz ta występna nosi w swym plugawym sercu? Czym zjednała was, panie?
Wit Stwopsz: – Jużem powiedział : insze są tworzenia wartości! A że nie radzi byliście ją na na własne oczy obaczyć, przetom ją w przetworzeniu przyniósł!
Wyjmuje z teki i rozwija wielką płachtę papieru z wizerunkiem Jasnej.
Obecni patrzą długo w kompletnym milczeniu.
Jeden z rajców: – Teraz żem zrozumiał, imć panie Stwosz, teraz żem pojął. Piękna nad podziw. Głowę chylę.
Inny rajca: – Nie proste to wszystko. Nasza decyzja na lata przecie!
Inni: – Piękna! Ale wstyd taką brać! Despekt straszliwy! Grzech ciężki! Apage satanas! W dyby taką wrazić! Gore nam! Gore!
Przewodniczący : – Mospanowie, kto po deliberacji głębokiej, przeciw temu świętokradztwu stoi, rękę niechaj uniesie!
Wszyscy unoszą ręce, prócz jednego.
Słoneczny poranek. Przed zakupionym przez Stwoszów domu przy ulicy Poselskiej w Krakowie, trwa wnoszenie zakupionych mebli, wprowadzającej się rodziny Stwoszów. We wnoszeniu przeróżnych elementów przyszłego życia, uczestniczą także „symbolicznie”poza tragarzami i rodzicami, najmłodsi Stwoszowie, wnosząc n.p.misy, donice, statki kuchenne i obrazy.
Piękna, ozdobna gdańska sekretera, jest właśnie przenoszona z wozu przez robotników.
Radosna, roześmiana Barbara,, oraz dzieci. Ponury, zasępiony Wit, wyraźnie udający wesołość. Baczne zerknięcia Barbary na jego twarz.
Transportowcy wnoszą fotele.
Uliczni gapie podchodzą bardzo blisko.
Wit Stwosz: – Weg! Hau ab! Weg! Precz stąd, czego chcecie?!
Przerażona jego wybuchem, pięcioletnia dziewczynka wybucha płaczem.
Barbara: – Co z tobą? Bis du verruct geworden?
Podbiega do płaczącej dziewczynki, biorąc małą na kolana. Zwraca się do męża:
Barbara: – Z głupich wzór bierzesz, mężu?
Wit Stwosz: – A co z wami? Co z Tobą? Okraść nas może każdy. Tylko do tego sposobny!
Barbara: – Was sagst Du?Denk doch, um Gottes Will!Dzieci patrzą. Obcy takoż. Chodź!
Barbara pociąga męża ku wejściu do domu. Są już oboje we wnętrzu dużej, pustawej izby.
Barbara: – Zarobiłeś. Dom kupiliśmy, wurschone mubel aus Danzig do nas Wisłą przypłynęły…A w tobie, mężu złość jeno narasta. Słów złych nie skąpisz…
Wit Stwosz: – Zum Teufel! Niech zły porwie ten mój zarobek~!
Krążący po wnętrzu Wit Stwosz nie panuje nad sobą.
Wit Stwosz: – Zaprzedałem się, rozumiesz? Rozumiesz? Verstest du? Ausverkauft Und ganz bilid! Hor mal alle zu!
Barbara: – Dzieciom nic do tego! A już do twojej kochanicy najbardziej!
Barbara spogląda na swe latorośle, które zalęknione stoją bez ruchu.
Barbara: – Odejdźcie!
Dzieci odchodzą wolno.
Wit Stwosz; – O jakiej kochanicy ty znowu?
Barbara : – Ty dobrze wiesz. Zna swoja robotę. Dogadza ci. Tylko przy mnie złość z siebie wyrzucasz!
Barbara patrzy mu zimno w oczy.
Wit Stwosz : – Nie! Nie1 Nieee! Z tego, czego nie ma mam się tłumaczyć? Mam się radowac z tego, że okradli mnie rajcy jak chcieli?!Że dałem się jak głupi baran zniewolić? Ciemno tu, a okna jakby mniejsze, niźli wtedy, kiedym je pierwszy raz oglądał…
Barbara: – Mein lieber Mann, hor doch zu!
Barbara rzuca na twarz męża krótkie spojrzenie.
Wit Stwosz: – Ja ich hore.
Nie patrzy na nią.
Barbara: – Błogosławieni cisi i pokornego serca.
Wit Stwosz: – Ja tam nie chcę.
Barbara: – Czego nie chcesz?
Wit Stwosz: – Tego niebieskiego królestwa.
Barbara : – Bluźnisz!
Wit Stwosz: – A bluźnię. Niech mnie Pan Bóg skarze.
Barbara: – Tak ci ta ladacznica głowę zawróciła/
Wit Stwosz: – Ech, żono…
Wit wzdycha. Stoi z opuszczona głową.
Barbara: – Wiem, mówiłeś, ze żadnej inszej nad Matkę Boską w ołtarzu nie widzisz.
Wit Stwosz: – Bo nie widzę.
Barbara: – A grzeszysz…sypiasz z nią…Jezu i ja przy tobie rozum tracę.
Wit Stwosz: – Nie grzeszę i nie sypiam. Przeciem ci wiele razy mówił.
Ale łżesz podle!
Barbara wybucha. Nagle zmienia tonację, tak, ze Wit spogląda na nią zdumiony.
Barbara: – Nie ważne. Miej te wasze zwierzęce polowania. A może pro publico bono wolisz te dziewkę na ołtarzu niźli w łożu? I grzech twój mniejszy !
Wit Stwosz: – Zamilkniesz wreszcie z tymi andronami!
Barbara: – Idź do króla i ukorz się. Z Kallimachem rozmawiałam. On takoż myśli.
Wit Stwosz : – Żeby co?
Wit spogląda uważniej.
Barbara: – Żebyś o przyzwolenie królewski majestat błagał, by tobie a wszem ta jawnogrzesznica dla wyższych racyi służyć mogła.
Wit Stwosz ( rozjaśnia się) ; – Dank ci szczery, żono zanoszę. Prawił cos jeszcze?
Barbara: – To jeno, że : „niechaj się biskupom pokłoni i o świętej Magdalenie, rzeknie. Dla Polaków to Matka Boża najświętsza.”
Wit Stwosz : – Taaa..Sam nie wiem, czy uradzę…Ale przecie Kallimach synów królewskich bakałarz, mąż mądry…
Barbara: – A mojej mądrości nie cenisz?
Wit Stwosz: – Cenię, cenię…Żono moja najmilejsza…o wiele mądrzejsza ode mnie jesteś.
Wit przygarnia żonę do siebie, zaczyna całować i rozbierać.
Barbara broni się.
Barbara : – Nie tu! Nie tu! Przecie alkowę zgotowałam. Tu nasze dzieci królują.
Objęci wychodzą oboje.
Wnętrze komnaty ( tzw. „wielkiej”) w królewskim zamku na Wawelu w Krakowie. Krwawa poświata zachodzącego słońca. Na ścianach wielkie obrazy w złotych ramach. Po lewej, przy kominku holenderski gobelin, dwie białe antyczne rzeźby opodal innych odrzwi, gdzie dwaj straznicy w paradnych, kolorowych mundurach i przy szablach, stoją na warcie honorowej.
Opodal jednego z bardzo wysokich tzw. „weneckich „ okien, poza którymi roztacza się piekna panorama miasta, stoi Wit Stwosz. Jest odświętnie odziany. Kryza na ni holenderska, kołnierz „ waflowy”, szyje okalający, do kolan bufiaste hajdawery, niżej pończochy złociste, trzewiki czarne, lśniące, kamizela niemiecka, ze złotymi guzami.
Szambelan ukazuje się we drzwiach wiodących do komnaty królewskiej i ogłasza donośnie, drzwi rozwarłszy szeroko:
Szambelan: – Jaśnie wielmożny Meister Veit Stoss – Wit Stwosz wedle jego woli!
Dwaj rycerze stojący już w tronowej sali, lecz tuż przy wejściu do niej, krzyżują miecze.
Do Mistrza Stwosza podchodzi uśmiechając się sam Kallimach Buonacorsi i wraz z nim, krocząc po lewej stronie gościa, zmierza ku wzniesieniu, na którym znajduje się tron, z siedzącym na nim władcą Polski, królem Kazimierzem Jagiellończykiem.
Zbliżywszy się do podestu, z siedzącym na tronie monarchą, Wit Stwosz oraz Kallimach kłaniają się głęboko.
Wit Stwosz, wedle zasad, czeka by monarcha przemówił pierwszy.
I oto, król, przeglądając jakieś papiery, uśmiecha się lekko.
Król : – Witam waszmość pana z estymą należną.
Wit Stwosz kłania się głęboko.
Wit Stwosz : – Wasza królewska mość, wasza wysokość, chwila to wielka dla mnie i honor trudny do wyrażenia przed obliczem waszym dostojnym się pokłonić, ze czcią wielką władcy należną.
Monarcha lekko skłonił głowę i mówi z uśmiechem:
Kazimierz Jagiellończyk : – Hab Dank, hab Dank, panie. Z szacunkiem wielkim odwzajemniam . Wszakoż, że multum akcji ninie przede mną los dziś postawić raczył i ku inszym powinnościom przymusić zdołał, ad rem tedy przystąpić do sedna sprawy waszeci upraszam. Sprawę o jaka stajecie, znam z rajców miejskich sprawozdania, zatem wypowiedziec mogę, jakbym tak prośbę, jak i wyjaśnienia pańskie, mistrzu wielki i zacny In extenso słyszał. W wielkości ołtarza Królowej naszej Najświętszej Maryi Pannie poświęconego, zamierzenie doniosłe upatruję, nie tylko w samym wyrażeniu hołdu się mieszczące, w owej wielkości, nie tylko grodowi naszemu królewskiemu splendoru dodające, lecz takoż o doniosłości wielkiej i trwałej promieniowania na ziemie nasze, w ukrywanym często pogaństwie – konfesje zróbmy szczerą – po dziś dzień się znajdujące. A przecie od Romy kultura nasza i trwałość polityczna, takoż się wywodzą. A secundo: wrogi co nastają , co radziby byli rokosze u nas wzniecić, gwoli naszego wszak młodego wciąż jeszcze państwa, osłabienia? Pojmując waszą, panie chęć ku tworzeniu idącą, co do białogłowy, podwiki raczej, a in additio grzesznej wielce, choć pono wielkiej piękności ( szatan często do pokus się ucieka) , ku przemyśleniuście mnie skłonili. I expressis verbis powiedzenia, jak w rycerskim rzemiośle, z przyłbicą w górze, żem do inszego wzorca wielkiej Madonny się skłonił, niźli przez was, panie, wymyślonego, wyszukanego raczej. A uczyniłem owo postanowienie z racyi wyższych, ważniejszych niźli sztuki jeno. Kraj nasz czystości chrześcijańskiej godzien, zabiegać ma o to, co nie wzburz a zespoli. Tedy prośbę waszą, panie, odrzucić muszę. Dzięki waćpanom.
Król lekko skłania głowę. Kallimach, kłaniając się także, staje po lewej stronie podestu.
Wit Stwosz także pochyla głowę i rusza, odprowadzany przez Kallimacha ku wyjściu. Kroczy pobladły, zagryzając wargi.
Wnętrze pracowni. Wieczór. W odległym miejscu statua Madonny. Palą się trzy świece tylko.
Wit Stwosz chodzi nerwowo po wnętrzu. Jasna siedzi bez ruchu, spoglądając na mistrza. Twarzyczkę ma pobladłą. Ociera łzy..Jej ręka na poręczy fotela drży. Oddycha nierówno.
Wit mówi wciąż chodząc z miejsca na miejsce.
Wit Stwosz: – To co zrobić?…Ani mi oddać w słowie czucie moje , ani pomsty szukać, do sadu iść.. Głupi! Jacy głupi! Boją się unieść, rozumieć szerzej!
Jasna: – Bo rozum ich jeszcze nie wprawny do tego, co nastaje…
Wit Stwosz przypada do siedzącej. Przyklęka u jej stóp.
Wit Stwosz: – Przekleństwo to rozumieć za innych! Mądraś, to wiecej cierpisz….Serce moje weź!
Jasna uśmiecha się smutno.
Jasna: – A co z nim zrobię ja – jedna? Niech je biorą insi, sposobniejsi….Tyżeś sprawił, panie, żem pojęła wiele…Dla nich powstałeś z woli bożej…Dla nich działasz. A nie pij już…O zdrowiu myśl…Przecie małzonka twoja dziecko ci wnet urodzi…nowe…Żyć musisz długo…A Bóg da, w zdrowiu dobrym…
Wit Stwosz: – Jezu Chryste! Słów nie mam! Miłuję cię! Z duszy całej! Z myśli wszystkich miłuję!
Wnętrze pracowni. Poranek. Ukośne promienie słońca.
Wit Stwosz leży na podłodze. Jest bardzo pijany. Podnosi się ciężko i zataczając, porywa siekierę i uderza nia w robocza, „studyjną” rzeźbę, przedstawiającą Madonnę, bliźniaczo podobną do Jasnej.
Wit Stwosz ( chrapliwie) : – Jezu! Jasna, gdzieżeś? A, śpisz, to i dobrze…Bóg sprawił, że świadomości nie masz. A ja tutaj…nic…sądy czynię…wyroki wypełniam…”mędrców wielkich”co rządzą!…Ale to ja winowaty!…Bom na ich wolę przystał – Prawdy się wyparł! Judasz ze mnie , bom zdradził ciebie, świat cały! Boga takoż! W pogardzie do siebie samego żyć będę…
Jasna, chodź! Miłosierdzia mi twego potrza, jak powietrza, jak chleba…bo chleba naszego, powszedniego daj nam…dzisiaj…Jezu, umrzeć mi dzisiaj, skonać…Jasna!!!
Krzyczy przeraźliwie. Wpada do sąsiedniej izby. Wraca.
Wit Stwosz: – Szymon! (Woła niezbyt głośno, niemal półgłosem): – Szymon!( wrzeszczy rozpaczliwie. )
Pojawia się ziewający, zaspany Szymon.
Wit Stwosz: – Gdzie ona jest?
Szymon: – Niby ta wasza?…A bo ja …Zaraz tylko myśli zbiorę. Przecie…Jakeście, panie, z wieczora razem siedzieli, to wnet potem…- jakby to rzec – wnet potem jak raz…no..ta wasza panna wybiegła jak stała, aże na schodach dudniło. Jakby się paliło, takiego ducha dała…
Wit Stwosz: – To czemuś mnie, barania głowo?…Czemuś…Rozum tracę! Obudzić mnie przecie mogłeś…
Szymon : – Wyzywacie mnie, panie, nie wiedząc…A ja, niech skonam jak was nie budziłem!… Co się was za rękę nie naszarpałem, aleście…przecie nie przykazali. A tu gąsiorek pusty…to żem zmiarkował, wiecie…
Wit Stwosz spuszcza głowę, mówi głucho:
Wit Stwosz: – Wiem..wiem…( nagle ryczy): Wiem! Wszystko wiem!
Dzień. Wit Stwosz na odwachu straży miejskiej. Dokoła kolorowo ubrani halabardnicy.
Wit Stwosz ( gniewnie) : – Trzy dni jej szukacie i nic? Dukatów doda!
Tęgawy zwierzchnik strażników, oficer w paradnym nakryciu głowy, stoi przed sławnym mistrzem wyprostowany jak struna.
Oficer: – Wasza wielmożność, przecie my bez tego…Dla was dbałość wielka przykazana. Ale i bez przykazania, estyma głęboka… Z duszy, serca działamy…Ludzi mamy dobrych, oddanych…Aż po Będzin i Stary Sącz szukali…Dwie podobne, za przeproszeniem…no, dziewki płatne, znaleźli wedle Częstochowy, ale obie, panie …dopiero „szczęścia szukające” a ta wasza, panie…Musi życia ją ktoś pozbawił, jak to u takich…Albo Wisła…
Wit Stwosz podrywa się gwałtownie.
Wit Stwosz : – Co, Wisła?!
Oficer: – Ano, wiecie, panie, jak to rzec, rzeka kryje…Nieraz wyłowią, a często nigdy..
Wit Stwosz kryje twarz w dłoniach.
Dziedziniec przed pracownią Wita Stwosza. Dzień.
Upłynęły cztery lata, a może pięć.
Na dziedzińcu wre praca. Wielkie kłody lipowego drewna – pnie drzew, stoją uszeregowane pionowo. Inne, leżące, są właśnie cięte piłami przez roboczych na mniejsze. Drwale obrabiają siekierami , już pocięte, skrócone.
Wit Stwosz pracuje także. Z dwoma swymi asystentami wyszukuje tzw. „cechy” drewna w stojących kłodach. Asystenci znakują nacięciami toporków, niektóre z gigantycznych bali.
Wit Stwosz kroczy wolno z rysikiem i zeszytem w rekach, oglądając każdą kłodę uważnie. Niektóre nakazuje wyciąć.
Wit Stwosz ( do młodego asystenta) : – Daj tu!
Asystent tnie toporkiem wystającą wypukła smugę pnia.
Wit Stwosz: – Jeszcze raz! Głębiej!
Asystent tnie ponownie.
Wit Stwosz: – Ta też się nie nada. ( wskazuje inną kłodę).
Starszy Asystent: – Ale wczoraj sękate braliśmy, bo Gut były.
Wit Stwosz: – Ganz was Anders, clar?Sęki inaczej szły – liegend – podłużnie, jeno drewno mocne robić. Solche brauchen wir nich.
Młodszy asystent : – Soki brały w siebie. Już majster wczora o takich mówili.
Wit Stwosz: – Du has recht, junge.Wie heist du?
Młodszy : – Bończa. Georg.
Wit Stwosz: – Jerzy, znaczy.Dein Namenstagn April 23 nicht war?
Wit Stwosz uśmiecha sie, odwraca do transportujących kłody. Woła donośnie:
Wit Stwosz: – Pass doch auf! Ganz langsam! Wolna!
Młodszy poprawia: – Wolno!”
Wit Stwosz: – Wolno, ja. Du Has recht.
Starszy Asystent: – Jakowyś strażników ku nam niesie.. Wit Stwosz prostuje się, spogląda. Wtem z nagłym drgnieniem zagryza wargi.
Oficer straży w towarzystwie dwóch halabardzistów podchodzi.
Oficer: – Gruss Gott, Her Meister!
Wit Stwosz: – Pochwalony.
Oficer Straży : – Wielmożny panie, jako, ze cztery lata I niedziel sześć mineło
Wit Stwosz: – Może lepiej nie tu…Zapraszam!
Wskazuje wejście do pracowni.
Wnętrze pracowni. Widać upływ czasu.Wokół ścian obłe jeszcze posągi w różnych stadiach, znamionujących postęp prac. Posągi ogromne, trzy metrowe. Pracują przy nich ludzie stojący na drabinach i stołach.
Wokół ścian, na wysokościach, przy stropie, znajdują się póły, wypełnione pomniejszymi elementami rzeźb i ozdób.
Wit Stwosz zsuwa ręka trociny z ławy i wskazuje ja z zapraszającym gestem przybyłemu oficerowi straży. Na drugim tle obaj halabardnicy z ciekawością się rozglądają po wnętrzu.
Oficer Straży: – Danke, aber kann ich leider nich…
Wit Stwosz: – Polski znam mało…ale ..no…starczy …
Oficer Straży ( z roztargnieniem) : – Już dobrze waszmość mówi…bardzo dobrze…Przybyłem do waszeci, bo…oznajmić mi wypadło, że…jakem był rzekł: cztery lata i ..
Stwosz przerywa mu nerwowo:
Wit Stwosz: – Niedziel sześć, wiem. Świadom jestem….
Oficer Straży : – Ten czas minął a onej Białki waszej…jak jej?…
Wit Stwosz : – Nie ważne. „Jasna”.
Oficer Straży : Ano tak, w rzeczy samej…Tej „Jasnej” tedy jak w naszym szukaniu była…Od Starego Sącza i Będzina do gór wysokich, od Sandomierza po Toruń, a nawet śladu choćby najmniejszego…Nic! Jakby się pod ziemię zapadła…
Wit Stwosz opiera się nagle o gruby blat roboczego stołu. Jest bardzo blady.
Oficer Straży: – Co wam, wielmożny panie?
Wit Stwosz oddycha głęboko.
Wit Stwosz : – Nic, nic…Ja zaraz…Siędę jeno…
Osuwa się na ławę.
Oficer Straży: – Tedy mając one..Mówic mogę?
Wit Stwosz: – Możecie. Mówcie. Jużem zmiarkował, że non posso.
Oficer Straży : – Non posso. W rzeczy samej…Tedy mając one starania mus nastał, bo to wiecie, panie, vis major, siła wyższa, znaczy…
Wit Stwosz powtarza nieprzytomnie.
Wit Stwosz : – Siła wyższa…Tak, siła wyzsza, pojąłem.
Oficer spogląda na twarz Wita Stwosza uważnie. Po chwili kłania się. Następnie on i dwaj halabardnicy odchodzą.
Rok 1489. Kościół Najświętszej Marii Panny znajduje się w stadium przygotowań do uroczystości odsłonięcia wielkiego ołtarza.
Świątynia jest niemal pusta.
Posiwiały, mocno starszawy Wit Stwosz ,obchodzi ołtarz, rzuca jakieś uwagi naciągającym wielki dywan na kościelna posadzkę, a zaraz innym, ustawiającym donice z kwiatami. Spogląda ku górze, gdzie ludzie na wiszących trygrach są w trakcie sprawdzania światła, bijacego z wielkiej ilości świec i łuczyw.
Ostatni pracujący zaczynają powoli opuszczać świątynię.
Wit Stwosz zostaje sam. Podchodzi do ołtarza bardzo blisko i przystaje opodal rzędu kardynalskich foteli przy ścianie.
Przyklęka ciężko i zaczyna się modlić.
Wit Stwosz: – Panie Boże miłosierny, podziękę Ci z głębi serca składam. Jezu! To przecie jest! Zaistniało! Wielkie; duma moja ludzka, zwykła przecie, a szczęściem własnym znaczona i pycha zaraz – grzech straszny…Jasna by rzekła, będąc tu przy mnie, „ poniechaj, to ludzkie, grzesznyś przecie…Pan Bóg ci w majestacie swoim , za to coś uczynił – wybaczy…” No i patrz, Jasna…Ciesz się z tej wspaniałości, ludzką ręką moją, też ku Twej chwale przysposobioną…Bez ciebie, Jasna…Jezu! Ołtarz stoi, a jam ciebie dziewczyno już tyle lat nie widział…Słowami twoimi się nie cieszył…Tylko te myśli moje, bolesne ( zaczyna szlochać) : – serce dźgające niby miecza ostrzem…Jezu Chryste, gdzieżeś, dziewczyno miła?…Matko Boża, Maryjo, zmiłuj się nade mną! Moja była – jedyna! Sercu najbliższa! Przeciem zawsze jej świadom, przez te lata działał! Tęsknicą moją byłaś, Panną niebieską – żywą. Jasna! Moja Jasna! ( szlocha) : -…To, żem na twoją pogardę za me ustępstwo zasłużył, pojmuję! Biada mi głupiemu! Spóźniło się rozumienie moje…niesposobne było kiedy czas prawdy nastał…A teraz… Wieczne odpocznienie racz dać jej Panie…
Wit Stwosz kładzie się krzyżem na posadzce bocznej nawy i trwa bez ruchu.
I oto nadchodzi wielka chwila. Ma miejsce uroczystość odsłonięcia „ ku podziwowi przytomnych „ największego dzieła życia mistrza Stwosza a także zwieńczenie odchodzącego gotyku. Jest dzień 23 lipca roku Pańskiego 1489 – tego.
Król Jegomość w całym majestacie, oraz biskupi, jakże strojni, przybywają do świątyni.
Tysiące świec płonie. Jasność wielka. Grzmią organy. Śpiewają chóry.
Zachwyt możnych jako i pospólstwa trudny do opisania. Wiwaty, gratulacje i pochlebstwa.
A dziwnie. Wszak figura Matki Bożej przecudnie podświetlona na Jej przecie święto i aż oczy razi piękno , a tu mistrz nieswój jakby. To śmieje się, to poważnieje i często rozgląda niby kogoś szukając.
Wreszcie zastyga twarz jego w bezwyrazie dziwnym, kamiennym.
Przyjmuje teraz gratulacje, pokłony, dary, kwiaty. Obecny jest król Kazimierz Jagiellończyk. Kallimach, Durer, Celtis. Są rajcy. Wit Stwosz przyklęka wraz z wystrojoną szczęśliwa Barbarą i dziećmi przed majestatem królewskim.. Stwosz przyklęka przed królem, odbiera zewsząd gratulacje. Mrowie ludzi przesuwa się przed mistrzem wyrażając mu słowa podziwu, zachwytu, nie skąpiąc podziękowań. Między innymi złotnik z córką, która zastąpiła na ołtarzu Jasną.
Stoją w oczekiwaniu na swą kolej podejścia do twórcy przedstawiciele wszystkich stanów, zawodów i godności. Przesuwają się włościanie, duchowni, rycerze. Czekaja na swoją kolej podejścia , zbliżenia się, zakonnicy i zakonnice.
Wtem, pośród sióstr zakonnych, na moment ukazuje się twarzyczka Jasnej, by już zaraz zniknąć w załamaniu habitu . Znowu Jasna się objawia. Widzimy ją patrzącą na uśmiechniętego w tej chwili mistrza. Spuszcza oczy. Odwraca się. Znowu patrzy.
Wit Stwosz, zajęty innymi nie dostrzega jej, choć Jasna mija go bardzo blisko i już odważniej śle mu przez moment spojrzenie.
Zaraz jednak odwraca głowę, by ponownie, jakby chciwie spoglądać.
Odchodzi z siostrami swego zakonu.
Objawia się wielkość i piękno ołtarza.
Wit Stwosz opuszcza Kraków.
Znowu tłumy widziane z karety.
Kamera zbliża się do panoramy Norymbergi.